Литмир - Электронная Библиотека

– Wiem, dlaczego Zird pożąda tej niewiasty – z nagła odezwał się don Ceren. – W Górach Żmijowych rzekła mojemu słudze, że przybyła ścieżką pośród ciemności, bo wszystkie gwiazdy spadły, jedna za drugą.

– Głupie to tylko bajanie – sprzeciwiła się Kea Kaella. – U mnie na Sinoborzu ledwo się księżyc odmieni, a nowa bogini się przed kniaziem opowiada. Tyle że zamiast świątynie stroić, stary Krobak na placu w płomieniach je morzy. I tak właśnie czynić trzeba, nie po próżnicy gadać. Dziw, że zwiodła dziewka Zird bajdurzeniem o ścieżkach i gwiazdach. Dziw, żeś ty, Fea, słuchała bredni o Delajati, ale starczy tego. Chce Zird, niech ją sobie bierze. Rychło się opamięta.

– Czemu tedy Zird mój klasztor ogniem strawił? – spytał don Ceren. – Ani żywa dusza tam ostała spośród tych, co z ową niewiastą gadali. Nie, Kea, w rękach, we własnych, dziewkę trzymałem. To nie wiedźma prosta, nie z naszych pomiot bękarci.

– Nie może być, żeby śmiertelna owymi ścieżkami przeszła! – wysyczała gniewnie Hurk Hrovke. – Niepodobna!

– Swarz się z Delajati – urągliwie odparł Mel Mianet.

– Rzekłam raz i jeszcze powtórzę – niecierpliwie rzuciła Kea Kaella. – Jak dziewka piaskiem nam w oczy sypie tym gadaniem o Delajati, to rychło ją Zird wybada i łeb jej skręci. A jak prawdę mówi, też ją lepiej Zird ostawić, niech się z naszą siostrzyczką prawują. I dość o tym. O dziewkach, ścieżkach, majakach i innych durnotach. Jednej rzeczy nie pojmuję, Fea. Czemu nie dość, że wieść o dziewce utaiłaś, to jeszcze obręcz dri deonema na łeb jej włożyłaś i w drogę posłałaś?

– Ze złodziejem przy boku – przypomniał zgryźliwie Sen Silvar.

A kiedy Fea Flisyon odpowiedziała, pomyślała Lelka, to było tak, jakby lata w służbie bogini obróciły się przeciwko mnie, na pośmiewisko. Długie, zimne lata, podczas których nie wymodliłam żadnej odpowiedzi. Kiedy w moich snach powracały płonące żmije, bicie dzwonów spod ciemnego jeziora i żywa woda, którą zmącono z woli Zird Zekruna. Kiedy tłumaczyłam sobie, że przecież nie utraciliśmy tego na darmo. Że nie zniszczono by tyle piękna z powodu błahego sporu.

Myliłam się.

– Każdy ma jakąś zmorę, co go w nocy gniecie – zadrwiła Fea Flisyon. – Was złodziej trwoży, a mnie on sprzymierzeńcem. Ja swoje długi płacę, Kea, a wyście mi wiele dłużni. Stary dług, zadawniony, lecz dobrze go pamiętam. Wy takoż wspomnijcie, jak każde z nas prosiło Kii o znak. Bad dostała miecz, ja zaś obręcz, którą opasałam czoło mojego ukochanego.

– Ten twój ukochany za młodu ryże świnie śrutem karmił – urągliwie powiedziała Kea Kaella. – A jak lepiej wyrósł, kupców po Górach Żmijowych łupić począł. Gdzieś ty, Fea, oczy miała? Że cię śmiertelny ogłupił, jeszcze ogarnąć potrafię. Ale czyś ty nie pojęła, że on nie dla obłapki do ciebie łaził? Nie po bogactwo nawet, choć i tego mu nie szczędziłaś, dość mu Sandalya pereł za pazuchę nakładła. Bo i jej wygadzał…

– Ja tego słuchać nie będę! – wrzasnęła Fea.

– Wysłuchasz, Fea – spokojnie ucięła Kea Kaella – wysłuchasz. Dość już przez tego świniopasa zamieszania. Ty nie jesteś wiejska dójka, Fea, żeby włosy rwać i skowytać. Dawno do rozumu dojść powinnaś, a jak nie doszłaś, to ci pomóc trzeba. Za dużo w łeb mu nakładłaś, za wysoko ten świniarek wyrósł, za głośno się począł chełpić. Są tajemnice, których śmiertelnym w uszy kłaść nie należy, Fea. I za jedno teraz, kto twego gacha zaszlachtował, bo wszystkim po myśli było.

– Ale ty i Bod innych podbechtałyście. Zeszłam z góry i patrzyłam, jak muchy łaziły po jego trupie… Bo go tam w kurzu przed pałacem zostawili, z obręczą na czole, lśniącą od porannego słońca. I pomyślałam, że jak wyście obrócili na urągowisko moją miłość, tak ja na urągowisko obrócę dar Kii, ową obręcz, w której wasza siła uwięziona. Że odtąd będzie służyć każdemu, byle rezun ją dostanie, byle ścierwo…

– Nacieszyłaś się? – przerwał Mel, Mianet. – Napatrzyłaś, jak się po gnoju toczy?

– Nie, nie napatrzyłam! – syknęła. – Nie było mi dość nawet, jak Zird do cna moc ze mnie wysączył. Szypów ode mnie chciał, od gorętwy strzał, więc mu je w garść wcisnęłam. Dlatego, że przyobiecał Bad Żalniki wydrzeć!

– Och, siostrzyczko – cicho powiedział Org Ondrelssen.

– Nie wiedziałam, że on żmijów wygubi, nie wiedziałam tego, Org. Wzbraniali mu przystępu do źródła Ilv, znalazł więc łotra z wolnych frejbiterów, bo podstawy Pomortu wciąż leżały na dnie Wewnętrznego Morza. Przywabił go i wiele przyobiecał, okręty niedościgłe, nad krainami władzę, sławę po kraj świata. I pomstę nad rodem żalnickich kniaziów.

– Stare to dzieje, Fea – przerwała Hurk Hrovke.

– Ale na koniec jeszcze jedno mu Zird poprzysiągł – ciągnęła Fea. – Że jeśli zdoła zmącić jasne źródło Ilv i wniwecz je obrócić, wyniesie go ponad śmiertelnych i nam podobnym uczyni. Nie darmo morszczynki wielkimi głosami płaczą.

Ja też płakałam, pomyślała Lelka. Patrzyłam na wołwę, martwą na kamiennej posadzce przybytku, i wiedziałam, że teraz się nie zatrzymam. Gdyż jeśli taka właśnie miała być historia Wężymorda, który włada żalnicką ziemią… Jeśli za cenę śmierci żmijów bogowie poczęli wynosić ludzi tego świata i tworzyć hybrydy, nieśmiertelne, a przecież nierówne sobie…

I jeśli dlatego odebrano nam żywą wodę, to nie zostało już nic, w co można uwierzyć.

Bo nawet wtedy, gdy moc Zird Zekruna rozpełzła się po północy, biło wciąż źródło Dv, a żmijowie zachodzili w ludzkie siedziby. Grały żmijowe harfy pod naszymi dachami i były pieśni – o zapomnianych ścieżkach, o żywej wodzie, co wszelkie opętanie odpędza i niweczy. Była nadzieja. Póki Zird Zekrun nie odnalazł wśród piratów Wężymorda i nie posłał go tam, gdzie wzbroniono przystępu bogu, by wymordował żmijów.

Milczeli, przypomniała sobie sędziwa kapłanka, milczeli, bo na cóż powtarzać, co wszystkim wiadome? Sowy pohukiwały obojętnie. A we mnie wzbierał krzyk. I zrozumienie.

– Prawda jest, że co Zird raz mocą swoją uczynił – podjęła Fea Flisyon – tego zniweczyć nie zdoła, chyba siebie samego pospołu gubiąc. Tedy zawczasu pomyślał, jak go w niewolnika obrócić. A ja sama pomogłam, kiedy mu szypy moje w garść wcisnęłam. Dwie lodowe strzałki, by dwoje w jedno spętać i okaleczyć, dwie strzałki, by ich niczym ciemne kłącze przerosły. Tak moc moją Zird pohańbił w ową noc, kiedy płonęła cytadela w Rdestniku.

– Czyś ty sama inaczej postąpiła z Thornveiin? – spytał oschle Kii Kridar. – Zwierz dziki wędruje, gdzie dworce Kopienników stały. Na miejscu Stopnicy o rdzawych murach koper dziki, piołun i bluszcz trujący się wiją. Jak cię niby Zird pohańbił, kiedyś sama tyle stworzeń wygubiła? Władztwo wielkie starła dla jednej dziewki…

– Alem jej nie sprzęgła z tym, komu śmierć nie pisana! – wrzasnęła Fea Flisyon. – Nie wlałam w jej żyły przekleństwa, co ją pomału zmienia w kamień!

Nie widziałam ich dłużej, pomyślała kapłanka, same głosy nagie pod czaszką mi się kołatały. A potem Fea Flisyon powiedziała tę ostatnią rzecz. I śmiała się, jak śmieją się czasem zdychające wołwy.

– Nie wiem, dlaczego podarowałam tamtej niewieście obręcz dri deonema. Wstyd mi było po trochu, że zatrzymać jej nie potrafię, Delajati też się sprzeciwić nie śmiałam. Lecz to mi jeszcze na myśl przyszło, że może się za przyczyną obręczy wyrówna to, co miało początek na owym zapylonym placu, gdzie na wasz rozkaz szlachtowano mojego ukochanego. I choć złodziej prawił, że wy Zird nie zatrzymacie, może się jeszcze na coś zda moc moja. Chociażby na to – znów zachichotała – żeby nikt nie wiedział, komu przypadnie.

– Fea! – zaprotestowała Kea Kaella.

– A tak! – zaśmiała się. – Rzuciłam kośćmi o własną moc – kto ją dostanie, po dwakroć silniejszy będzie. Czas jakiś minie, nim Zird tę sztuczkę przejrzy.

– Ty tego, Fea, uczynić nie możesz – oponowała Kea Kaella. – Ślepy los, czy się ze snu kiedy ockniesz.

– To moje prawo i moja rzecz. Niech mi Kii kryształową trumnę uczyni – odparła lekko – i różę złotą w dłoń włoży. Kiedyś się przecież nowy świniopas przybłąka, a jak nie będzie do całowania skory, to różę z pewnością ukraść spróbuje. Wszyscy oni jednacy.

Wicher zagrał ostrzej na szczelinie u szczytu groty.

Brązowa suka drzemała przed paleniskiem u stóp Lelki. Żar się prawie dopalił.

Z roztruchanu w ręce kapłanki ściekało wino. A spora się już kałuża nazbierała.

Czas, myślała Lelka, nocny kruk. Potrzebuję więcej czasu, nim nastanie wojna. Żeby zyskać pewność, w którą stronę obróci się każde z nich. Każda spośród nieśmiertelnych mocy. I ludzi.

* * *

Na świątynnym trakcie ogarnął ich tłum pątników. Twardokęsek zmacał w przyodziewie sztylet i, solennie przeklinając własną głupotę, trzymał się bardzo blisko pleców Zarzyczki. Mało było nieszczęścia, myślał z goryczą, mało zamieszania?.Trzeba, żeby nam jeszcze książęcą kuternóżkę pod samym nosem zaszlachtowano, dopiero będzie uciecha i widowisko. Bo przecież wczorajsi zbójcę to żadni zbójcę byli, jeno pospolici miejscy partacze. Ech, psuje się rzemiosło, coraz bardziej na psy schodzi. Kto widział, żeby się na oczach połowy miasta na dziewkę z kopiennickimi szarszunami zasadzać? Królobójstwo jest robota misterna, subtelna. Zdałoby się w gęstwie przyczaić, jedną ręką gębę zatkać, żeby nie krzyczała ptaszka, a drugą sztyletem pod żebro zmacać. Jako się może teraz przytrafić.

Jakby słysząc jego rozmyślania, Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Zbójca spostrzegł, że prawą rękę trzyma niedbale wsuniętą pod pas, za którym miała pozatykane srebrzyste gwiazdki, i przypomniał sobie, jak jedną z nich zabiła dri deonema na placu przed świątynią Fei Flisyon. Ani chybi, pomyślał z uznaniem, umna jest gadzina i też dobrze rozumie, że w ciżbie może się lada co zdarzyć. Byle jeno nie zaczęła gwiazdkami bez rozumu między ludzi ciskać, bo przecież ona w niczym ani miary, ani opamiętania nie zachowa…

3
{"b":"89146","o":1}