Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Pociągnęli w dalszą drogę w czeladzi gadatliwego podstarościego. Twardokęsek nie był pewien, rozsądnie li z własnej woli kamracie się z żalnickimi pachołkami. Trudno jednak było znaleźć polityczną wymówkę, bowiem podobnie jak władyka kierowali się szerokim łukiem na północ, ku Półwyspowi Lipnickiemu. Lecz zbójca był dziwnie niespokojny. Skóra świerzbiła go niczym na nieszczęście. Kręcił się w siodle i jary po bokach traktu przepatrywał czujnie, gdyż po wczorajszych opowieściach o szlacheckim zbójowaniu nieco się do okolicy zniechęcił.

Najbardziej jednak mierził go nowy i zgoła nieoczekiwany nabytek do kompanii. Twardokęsek wiedział, że w Nawilskim Ostępie lęgną się różne dziwa. Słyszał o miechszycach tak wiekowych, że sięgają pamięcią aż do owych czasów, kiedy bogowie wadzili się o panowanie nad Krainami Wewnętrznego Morza. O prządkach potężnych i rozrośniętych ponad miarę, przyczajonych na zachodnim krańcu Ostępu, kędy człek śmiertelny z rzadka się tylko przedostanie między niewidzialnymi sieciami. O wodnicach z bagien, których płacz jesienią dobiega aż do ludzkich osad, o psotnych skrzatach i wszelakim magicznym drobiazgu.

Słowem, było to miejsce niebezpieczne i dzikie, więc Twardokęsek zupełnie nie rozumiał, po co się tam Zwajcy pchają za żalnickim księciem. Inna rzecz, że nie potrafił ścierpieć paniątka i rad byłby wielce, gdyby go jakieś leśne dziwo przykładnie pokarało.

Nie spodziewał się jednak bynajmniej, że oprócz nader rześkiego Koźlarza z Ostępu wypełznie krzywonogie obdarte dziwadło o twarzy zniekształconej bliznami po usuniętym tatuażu – tenże sam kapłan, który towarzyszył żalnickiemu księciu podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi. Zapalczywy człowieczek spokorniał odrobinę i przycichł. Nie obrzucił Szarki na powitanie przekleństwami – po trochu zresztą ze strachu przed Suchywilkiem, który bardzo nie lubił, jak urągano jego córuchnie – na wiedźmę krzywo popatrzał, ale mężnie zmilczał i prędko zszedł z widoku podstarościemu.

Na szczęście ów nie dopytywał się zanadto. Znać było po nim, że człek ludzki i póki można, skłonny oczy przymykać. Jeśli nawet niespodziane pojawienie się dwóch zwajeckich wojowników podsunęło mu niespokojną myśl, nic nie dał po sobie poznać. O wielgachnym mieczu Koźlarza takoż nie napomknął ni słóweczkiem. Owszem, kiedy mu rankiem piwo ze łba wywietrzało, przywitał się ze wszystkimi bardzo uprzejmie, nie pominąwszy Prze – męki, choć jego skromne szaty zdradzały człeka ubogiego i zależnego. Trzymał się jednak z przodu. Zagadnięty grzecznie odpowiadał, ale coś w myślach ciężko ważył i rachował.

Przez karła to wszystko, myślał ze złością zbójca. Po co się pokurcz do gospody pchał? Prawda, że twardo i niewygodnie we wykrotach nocować, ale sposobniej żywemu, choćby i na kamieniu, niźli martwemu na puchowej pierzynie. A jeszcze Szarkę, ścierwo, zawdy nie w czas palce świerzbią. Po co się za żmijową harfę brała?

Czuł bowiem, że nic innego, tylko wspomnienie śpiewu Szarki i melodii żmijowej harfy trzymają przy nich podstarościego. Ten jechał wciąż w milczeniu, wąs żuł i dumał nad czymś zaciekle. Raz po raz ukradkiem spoglądał to na kuferek ze żmijową harfą, to ku rudowłosej dziewczynie na grzbiecie skrzydłonia. Oj, myślał Twardokęsek, znów my się prosto w wilczy dół pchamy. Szczęście, żeśmy na oparszywiałego służbistę nie natrafili. Ale przecież podstarości jest osoba urzędowa, władzy podległa. I nie tylko w potrzebie nie nadstawi za nas karku, ale jeszcze pachołków podbechta.

– Nie martw się. – Wiedźma podjechała doń na krępej, łagodnej kasztance, którą wybrał dla niej Suchywilk w stajniach księcia Evorintha. Jej krótkie jasne włosy lśniły w słońcu. – Ty się zawdy nazbyt wiele martwisz, Twardokęsek.

– A jak się nie martwić? – mruknął zbójca. – Okolica wredna, a kompania niebezpieczna.

– Ano. – Zrównał się z nimi Suchywilk. Twardokęsek skrzywił się niechętnie. Bieda była ze zwajeckim kniaziem okrutna, bo mimo bruzd na gębie i siwiejącej brody, Suchywilk słuch miał wyśmienity i korzystał zeń bez skrupułów. – Niby pachołów kupa, ale z więźniem jedziem. Niechby go kto próbował odbić, będzie zamieszanie.

– Szczególniej – krzyknął przez ramię jadący przodem karzeł – jak się o niego upomną Jastrzębcowi rebelianci!

– Nie trwóżcie niewiast podobnym gadaniem! – fuknął władyka. – Bo zgoła niepotrzebne wasze strachy i nic się tutaj złego nie zdarzy. Sam Bogoria może poświadczyć.

Ten poruszył się nieznacznie, umościł wygodniej na wozie. Chociaż w powrozach, jechał wcale paradnie, nawet mu leże słomą pachołkowie podścielili. Starościńska czeladź była wyraźnie skonfudowana statusem więźnia. Niby pojmano grasanta osławionego w całej okolicy, lecz ów okazał się szlacheckiego stanu, a na dodatek spowinowacony z panem podstarościm. W obliczu podobnej zagadki pachołkowie cokolwiek zgłupieli i na wszelki wypadek poniechali zwyczajowych obelg i szturchańców. Ręce związano mu z przodu, aby mógł swobodnie sięgać po dzban z piwem, kolejny dowód szwagrowej łaskawości. Z tej ostatniej więzień korzystał z należytym zapałem i nim minęło południe, począł spoglądać na świat cokolwiek radośniej.

– Kogo, jak kogo – Bogoria beknął i z niesmakiem popatrzał na dzban – ale Jastrzębca nie musicie się waszmościowie lękać. Prędzej tatko mógłby się w jarze ze służbą przytaić, ale najpewniej jeszcze go nie dobiegła wieść o nieszczęściu synaczka. Jastrzębcowi zasię z rzadka się aż tak daleko w naszą okolicę zapuszczają. Nadto nie wierę, aby tam na Półwyspie Lipnickim mieli gorzko.

– Nie trza było chyłkiem uciekać, dwóch kamratów podstępnie zadźgawszy! – rzucił władyka.

– Eeee, to się zgoła inaczej odbyło – bez urazy oznajmił Bogoria, którego trunek usposobił łaskawie i chętnie do pogawędki. – Nie pomnicie, szwagrze, jaki ja byłem młokos, kiedym do Jastrzębcowych przystał, jeszczeście wtedy do Wilczych Jarów nie ściągnęli. A tutaj, widzicie, pomieszanie wielkie między narodem powstało na wieść o upadku rdestnickiej cytadeli. Gadki zrazu poczęły krążyć niepewne, potem coraz straszniejsze. Starego kniazia nie żałowano zanadto, dobrzeć się dał poznać. Ale jak wyszło na jaw, że w rdestnickiej świątyni zamiast bogini króluje Zird Zekrun, tośmy z rozpaczy i przestrachu włosy z głów rwali. Zdawało się, że kromie nieszczęścia, kromie rozlewu krwi, nic się na bożym świecie nie ostało. Wedle zwyczaju wici poszły po Wilczych Jarach, ale nawet na wiecu pospolitym nie było zgody. Jedni chcieli siadać na koń i Pomorców siec, ale frejbiterów jeszcze nie było widać, a trudno na oślep przeczesywać Żalniki w poszukiwaniu wroga. Drudzy doradzali rozwagę i namysł, póki się nie potwierdzą wieści o śmierci kniazia. W odejście bogini jeszcze nie śmieliśmy wierzyć…

– Wszędy tak szło – potwierdził władyka. – Nowin pewnych nie było. Lękalim się, czyśmy istotnie popadli w pomorcką opresję, czy też nas może stary Smardz umyślnie mami. Część dawniejszego wojska przeszła do Wężymorda i takoż rebelię tłumiła, wszelako bez pomorckiej zaciekłości. Ale w istocie zgubili nas nie frejbiterzy, nie strach przez Zird Zekrunem i przekleństwo skalnych robaków, tylko pospolity nierząd i domowe waśnie.

– Przywódcy zabrakło – pokiwał głową Bogoria. – Panów co większych w Rdestnikach wyrżnięto. Choć i tych wielu nie było, bo stary Smardz żadnego wybitniejszego człeka przy sobie nie cierpiał. Jak kto zanadto wyrastał, zrazu mu łeb przycinał.

– A Jastrzębiec? – spytał bystro karzeł.

– Jak te niepokoje nastały – dobitnie rzekł podstarości – Jastrzębiec pod samą granicą Paciornika dziewki bałamucił, nic innego! Smardz go ze stolicy precz popędził.

Ponoć poszło o tę alchimiczkę, teraźniejszej księżniczki matkę, w co dowierzam, bo Jastrzębiec zawsze był dziwkarz. Miesiąc dobry przeszedł, nim go nowina o pomorckim najeździe dobiegła kędyś między paciornickimi bagnami, a drugi miesiąc pijany leżał. A jak mu dur przeszedł, sprawa się zgoła rozstrzygnęła.

– Zmilczeliście, szwagrze, o targach z Wężymordem – uśmiechnął się półgębkiem Bogoria. – Bowiem zanim Jastrzębca naszła chęć na wojowanie, próbował się najpierw ułożyć po dobroci z Wężymordem.

– I co?! – nie zdzierżył zbójca, srogo owymi rewelacjami poruszony.

– Widać, żeście z daleka, panie! – zarechotał Bogoria. – Nie warto wierzyć we wszystko, co po gospodach gadają o książętach. Często z wierzchu, panie, złotogłów i purpura, lecz jak trochę głębiej skórę skrobniecie, sam smród i zgnilizna.

– Szczera prawda! – Zbójca łypnął wrednie ku żalnickiemu księciu.

– Otóż, Jastrzębiec uroił sobie – ciągnął więzień – że Wężymordowa władza jeszcze niepewna i łatwo przyjdzie jej podstawami zakolebać. Tyle że wcale nie chciał tronu mu spod zadka wywlekać. Przeciwnie: jeszcze sobie zamarzył tron nowy z naszego nieszczęścia wykroić.

– Niepodobieństwo! – ryknął zbójca.

– Sam mi to Jastrzębiec jednego razu opowiadał, spiwszy się pierwej jako świnia – obruszył się Bogoria. – Umyśliło mu się księciem zostać, choćby z łaski Zird Zekruna. Upatrzył szmat ziemi nieopodal Paciornika i wyprawił posłów do Wężymorda, obiecując mu złożyć hołd z owego władztwa. Ale Wężymord bez zwłoki precz go popędził i mrzonki o podziale kraju ze szczętem zdechły.

Podczas owej opowieści zbójca bardzo uważnie przypatrywał się twarzy żalnickiego księcia. Ani mu powieka nie drgnie, myślał nienawistnie. Niezawodnie dobrze się w Jastrzębcowym łajdactwie wyznawał, lecz zmilczał przebiegle, by zawczasu Zwajców do przymierza nie zniechęcać. No, nie wiedzieć, jakie jeszcze nowiny na wierzch wyjdą…

– Tymże sposobem – pogodnie dokończył Bogoria – zawiedzione w rachubach paniątko obwołało się przywódcą rebelii. Może zamierzał mścić się na Wężymordzie za upokorzenie, może prawdziwie z początku wierzył, że dopnie zbrojnie, czego przechwałkami i bezczelnością nie dokazał. Grubo miał się zawieść.

– Aleście do niego poszli, mości Bogorio – zauważyła wiedźma.

– Wszyscyśmy do niego szli! – zaśmiał się więzień. – Najpewniej i tenże tu starościński sługa skończyłby między Jastrzębcowymi rebeliantami, gdyby go nie naszła przemożna chęć smalić cholewki do kuzyneczki Ruty. Ogromna wtedy pokazała się w narodzie fantazja, żeby bić Pomorców.

79
{"b":"89146","o":1}