Palce dziewczyny przebiegały teraz po strunach pewnym, wyuczonym gestem. Zwieńczenie harfy, drobna, wygięta do tyłu głowa skrzydlatego węża zdawała się drgać lekko i falować w rytm melodii – a może to tylko łzy przesłoniły zbójcy wzrok. Jednak miał wrażenie, że pysk żmija rozwiera się do krzyku. Krzyku triumfu.
Który nie nastąpił. Pieśń Szarki – kiedy jej głos dołączył wreszcie do śpiewu harfy – była pełna smutku. Zbójca znów przypomniał sobie Kanał Sandalyi i słowa obłąkanej boginki: „Bo nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca". Nie proszone nadpływały też inne obrazy. Desperacka walka na Przełęczy Skalniaka. Noc, podczas której Ciecierka próbował podłożyć ogień pod ich chatę, zaś Cion Ceren kładł ręce na ranach Szarki – by ją zabić, nie uzdrowić, jak powiedziała wiedźma. I dalej. Wędrówka przez Góry Żmijowe. Wrzask wiedźmy nad Trwogą, kiedy dawni kamraci Twardokęska opadli furgon, i płonąca gospoda Goworki. Nocna jazda na grzbiecie zwierzołaka i wiedźma rozciągnięta na szrobie w katowskiej wieży. A na koniec pożar Spichrzy. Zwalona świątynia Nur Nemruta i Szarka spleciona w uścisku z żalnickim księciem na parapecie północnej wieży cytadeli.
„Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca", powtórzył w myślach i przez chwilę, bardzo krótką chwilę, rozumiał ją lepiej niż kiedykolwiek.
Potem pieśń urwała się gwałtownie, w pół słowa, w pół dźwięku. Szarka siedziała nieruchomo, z opuszczonymi ramionami.
W drzwiach gospody stał żalnicki książę. Musiał wejść nie zauważony i cicho przystanąć w progu, by nie przerwać pieśni. Dziwna rzecz, bo dopiero patrząc na niego, Twardokęsek poczuł pieczenie własnych powiek i podstępną wilgoć na policzkach.
Koźlarz patrzył jedynie na rudowłosą dziewczynę przy palenisku i żmijową harfę u jej stóp. Patrzył w taki sposób, że zbójca odwrócił spojrzenie.
* * *
Na skraju Wilczych Jarów, w niewielkiej osadzie opasanej trzęsawiskiem niski, opuchnięty na twarzy starzec w szacie Jałmużnika podniósł rękę i gromada wieśniaków zamarła w nabożnym skupieniu. Niewiasta w steranej opończy przypadła do jego stóp ze zdławionym szlochem. Włościanie z trudem rozpoznawali w niej panią jednego z okolicznych folwarków, lecz wieść o spaleniu jej dworca rozniosła się szeroką falą po okolicy. Na twarzy kobiety nie było jednak znać rozpaczy ni trwogi. Przeciwnie, wpatrywała się w starca jasnym, rozmodlonym wzrokiem, jakby utrata całego dobytku i wymordowanie rodziny przestało dla niej cokolwiek znaczyć.
Chłopi słyszeli już o prześladowaniach rozpętanych w Wilczych Jarach z powodu dziwnego kapłana Cion Cerena, wiedzieli też, że na jego głowę naznaczono wysoką nagrodę. Jednak w Żalnikach szanowano sługi Jałmużnika i leśny ludek prowadził go bezpiecznie między strażnicami i osadami, w których pobudowano świątynie Zird Zekruna. Jego przepowiednie napełniały strachem, to prawda, ale w głuszy ludziska zawsze byli ciekawi wieści z wielkiego świata. Opowieść o upadku wieży Nur Nemruta i zapowiedź odejścia bogów przyspieszała nieco bicie serca, lecz był to strach odległy i nazbyt niewyobrażalny, by prawdziwie przerażać. Wieśniacy słuchali jej jak baśni o wyprawach Vadiioneda.
Tymczasem za przyczyną proroka w większych osiedlach znów zapłonęły niemal zapomniane stosy. Co starsi kmiecie wspominali, jak wśród pomorckich klątw palono na nich sługi Bad Bidmone i tych spośród szlachty, którzy na czas nie przyjęli nowej wiary. Jednak kapłan Jałmużnika nie obiecywał powrotu starej bogini. Nie nakłaniał ich do stałości przy dawnym obyczaju, nie głosił powrotu zagubionego dziedzica tronu.
Jego proroctwa sięgały znacznie dalej i może dlatego równie skwapliwie chroniono go przed wzrokiem wszelkiej zwierzchności. Obiecywał bowiem nadejście wojny niepodobnej do żadnej innej, wojny, po której nastanie nowy świat, odmienny od wszystkiego, co znali. Złoty wiek, mówił starzec w szacie sługi Cion Cerena. Czas zatoczył krąg i powraca złoty wiek, czas sprawiedliwości, dobrobytu i szczęścia. Świat, w którym nie będzie książąt ani kapłanów, mówił, świat, w którym jagnię będzie się bezpiecznie układać obok wilczaka. Jeśli okażemy się godni, dodawał potem, spoglądając po nich w napięciu, a wieśniacy wbijali wzrok w żywą zieleń mchu. Naprawdę, trudno się było w tym wszystkim rozeznać.
Wreszcie braciszek obrócił na nich niebieskie, załzawione oczy i chwilę jeszcze milczał, zbierając myśli.
– Jeśli okażemy się godni – powtórzył z namysłem. – Bowiem wielu będzie takich, którzy spróbują nas zatrzymać w pół drogi. Podobnie, jak uczyniono w czas spichrzańskiego karnawału, o czym mój towarzysz może was dokładnie objaśnić – wskazał na przysadzistego człeka z szerokim nożem za pasem. – Bowiem zdarzyło się, że ludzie sprawiedliwi a nieugiętego serca wystąpili przeciw książęcemu przeniewierstwu i obłudzie fałszywych sług bogów. I wymordowano ich jako bydło prowadzone na rzeź. Dlatego nie powiem wam dzisiaj, abyście porzucili domostwa i szli przeciwko rdestnickiej cytadeli. Jeszcze nie. Nazbyt nas mało i nazbyt wielka potęga naszych nieprzyjaciół. Jednak nadejdzie dzień, kiedy wspomnicie moje słowa i w głębi serc rozpoznacie ich prawdziwość. Będą bowiem znaki niezawodne, a pierwszy z nich pokaże się, gdy przesławna korona żalnickich kniaziów opasa skronie wiedźmy.
Pomiędzy wieśniakami podniósł się szmer grozy. Żaden z nich nie oglądał Spichrzy ani wieży Nur Nemruta, więc nie żałowali jej zanadto. Ale wszyscy widzieli wymiona krów osuszonych przez wiedźmy z ostatniej kropli mleka i noworodki, które zapadały na śmiertelną niemoc po tym, jak spoczęło na nich złe oko przeklętych. Wiedźmy, bezpłodne z woli bogów, puste i bezrozumne niczym skorupa tykwy, zdawały się wyjaławiać nawet ziemię, po której stąpały. Każda wioska tająca wiedźmę prędzej czy później obracała się w ruinę, pola przestawały wydawać plon, kobiety – rodzić dzieci. Czasami nazywano to przekleństwem Annyonne. Kapłani obruszali się na podobne brednie, lecz prosty człowiek wiedział lepiej. I kiedy w zimowe noce ze zgrozą powtarzano opowieści o wymordowaniu dawnych bogów, Annyonne jawiła się w nich właśnie jako wiedźma obdarzona mocą potężniejszą niż wszystkie inne jej siostry, plugastwo o oczach nabrzmiałych przeklętą, ciemną magią, wędrujące w orszaku wron, wilków i wiedźm.
I jeśli pospolite przekleństwo potrafiło obrócić na zatracenie szmat ziemi, wiedźma na kniaziowskim tronie mogła z łatwością skazić i wyjałowić cały kraj – gdyż przekleństwo pana spada na wszystkie jego sługi.
– Dlatego mnie posłano – rzekł stary. – Abym przyniósł przestrogę przed grozą dotkliwszą niźli wszystkie poprzednie. Bowiem po mnie przyjdą jeszcze inni, z innymi słowy. I będą próbowali was zwieść, byście pozostali bezczynni, kiedy nasz świat pocznie zmieniać się w jałowe, martwe pole, podobne owemu, na którym umierali niegdyś bogowie.
Tutaj wśród wieśniaków znów zapanowało ożywienie. Ktoś półgłosem powtórzył słowa: „Przekleństwo Annyonne", ktoś inny uczynił znak odpędzający złe moce.
– Bo zło – ciągnął człowiek w szacie kapłana Jałmużnika – zło nie zawsze nadchodzi wśród huku gromów i szczęku mieczy. Czasem zakrada się nieznacznie i lekko niczym niesiona wiatrem pajęczyna. Czasem przybiera powab niewinności i wówczas właśnie należy się go najbardziej lękać. Wielu z was słyszało o żalnickiej księżniczce, córce starego Smardza, wielu też zapewne litowało się nad jej niedolą. Bo też jak nie użalić się nad zniewoloną krwią dawnych władców? Jak nie zapłakać, gdy dziedziczka wielkich panów zgina kolana przed pomorckim frejbiterem, który najpewniej nie zna imienia własnego ojca?
Kilkoro spośród wieśniaków potwierdziło skinieniem głów, lecz większość pozostała obojętna. Sprawy książąt obchodziły ich niewiele, a partyzanci Jastrzębca wystarczająco często łupili okolicę, by pospolicie nabrano niechęci do patriotycznych uniesień. Oczekiwali opowieści o wiedźmie, nie gadek o dziedzictwie tronu.
– Zbyt długo ta ziemia marnieje – powoli powiedział stary – byśmy nie radowali się obietnicą pokoju. A jak najpewniej zadzierzgnąć pokój trwały a niewzruszony? Ano, zaślubiwszy córkę starego kniazia nowemu władcy, jako czyniono od początku świata. Któż ośmieliłby się potępić księżniczkę, gdyby ofiarowała się uczynić podobną ofiarę? Ofiarę tym dotkliwszą, że dla wyciszenia domowych waśni oddałaby się zabójcy własnego ojca. Tyle że w tej opowieści nic nie jest takim, jak się wydaje, najmniej zaś sama Zarzyczka. Bowiem grzech i bluźnierstwo władców po trzykroć i po jedenastokroć spada na ich ziemię, a dotyk wiedźmy hańbi wszystko wokół. Taka jest właśnie nowina, którą wam przynoszę – urwał, czekając, aż umilkną przestraszone szmery.
– Dlatego żaden człek uczciwy nie powinien pozostać obojętnym wobec grozy, która nam nastanie za sprawą Zarzyczki. Nie masz bowiem w tej niewieście żadnej cnoty ni zalety, którymi się pospolicie białogłowy chlubią. Przeciwnie, od najmłodszych swych lat wprawiała się w niecnym wiedźmim rzemiośle i nie inaczej ją chowano, jeno pomiędzy trucicielkami i wiedźmami. Rozumiecie, że tak jak dwór ma być zwierciadłem dobrych spraw, tak kniahini winna dawać przykład poczciwego życia, aby stąd każda białogłowa brała model przystojności swojej. Cóż tedy powiecie swoim córkom i małżonkom swoim szlachetnym, jeśli na tronie zasiądzie niewiasta naznaczona wiedźmim rzemiosłem, hańbą i niesławą? Cóż uczynicie, gdy po odrzuceniu dawnego wstydu i bojaźni bożej rozmnożą się między nami nierządnice, wiarołomczynie i wiedźmy, aż na koniec nie pozostanie nic, prócz sprośności i niegodziwości? Czyli wówczas płakać będziecie nad tym, czemu zawczasu zapobiec należało? Czyli czekać będziecie, niby bydlęta bezrozumne, aż wyjałowieją wasze pola, a wy sami zginiecie od wiedźmiego jadu?
– Czy też – podjął starzec – zawczasu sztyletem zamkniecie drogę zepsuciu? Lepiej bowiem, aby zginęła jedna przeklęta dziewka niźli cały kraj.