Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Popasali pod gołym niebem. W każdej gospodzie kupa waszmościów próżniaczy, piwo żłopie, dziewki maca, tłumaczył podstarości, i wygląda burdy. Zobaczą, że więźnia wiozę, wnet się krew poleje, a nie wiedzieć czyja. Nadto karczmy tutaj liche, piwsko podłe, a na posłaniu więcej robactwa niźli u was włosów w brodzie.

Twardokęsek w duchu przytaknął mu skwapliwie. Niech się trafi człek bystrzejszy niźli nasz podstarości, a w try miga rozpozna Zwajców i to wielkie Koźlarzowe mieczysko. Dziw nieopisany, że nas władyka nie wybadał. Nie wybadał albo rzecz z umysłu tai, poprawił się w myślach. Bo niepodobna, aby gęby Koźlarza nie widział, skoro nawet w Górach Żmijowych jego wizerunki po gospodach hojnie porozwieszane.

Na koniec rozsiedli się na dnie porośniętego rzadką trawą jaru. Z kompanii nie wyłączono nawet Bogorii, któremu władyka rozwiązał więzy pod szlacheckim słowem honoru, że nie popróbuje ucieczki. Pachołkowie trzymali straż wokół obozowiska – i stosowny dystans, toteż gwarzono swobodnie, bez strachu.

– Wiecie, że ledwo co orszak żalnickiej księżniczki tędy przeciągnął? – zagadnął podstarości. – Raźno konie popędzali, jakby ich co goniło.

– Widzieliście księżniczkę? – Wiedźma poruszyła się niespokojnie na pieńku zaścielonym kraciastym kocem. – W jakim zdrowiu?

– Nie widziałem – władyka nabrał z kociołka kolejną łyżkę gulaszu – bo przylgnęła w klasztorze naszej świątobliwej mateczki. Cud prawdziwy, że ją pomorckie kapłaństwo ostawiło w pokoju.

– Oj, nie uraduje podobna samowola Wężymorda! – zaśmiał się Bogoria. – Nie darmo tyle lat trzymał ją przy sobie. A tu, patrzajcie, wyfrunęła ptaszka przy pierwszej sposobności!

– Będzie zamieszanie – podstarości z lubością wciągnął w nozdrza zapach potrawy. – Na nas się pewnie skrupi, na pospolitakach. Jeszcze my przez ciebie, Bogoria, wszyscy damy gardło. Bo żeś nie miał kiedy, durny, żmijowej harfy kraść, jeno właśnie wtedy, jak księżniczka w opactwie siedzi.

– Czego się lękacie? – Karzeł dłubał paznokciem w zębach. – Dacie harfę staroście, niech się sam kłopocze.

– Starosta odeśle ją do Uścieży, co jest rzecz niegodziwa i być nie może – oznajmił z mocą podstarości. – Toć to nie kawał martwego drewna baranimi kiszkami przewleczonego, jeno znacznie więcej.

– Od razum wam, szwagrze, mówił! – ryknął Bogoria. – Aleście tylko o staroście gadali. O musie, rozkazach i inszych durnotach. Własną matkę byście sprzedali Pomorcom za tuzin groszaków, ścierwojedzie!

– Milczcie, Bogoria – ofuknął go podstarości. – Widzicie, panienko – odwrócił się ku Szarce – jakeście w karczmie zagrali na żmijowej harfie, to mnie tak we wątpiach targnęło, całą garścią. Powiedzcie, panienko, jakim sposobem grać na niej potraficie?

– Nie wiem – Szarka odwróciła wzrok.

Siedziała obok władyki, który bardzo szczodrobliwie polewał jej do kubka skalmierskie wino. Pomiędzy nimi, na skórzanej derce, leżał kufer ze żmijową harfą. Z rzadka, kiedy płomienie strzeliły wyżej, zbójca widział, jak palce Szarki mimowolnie gładzą skrzynię. Nie sądził, by o tym wiedziała, lecz podstarości z pewnością spostrzegł, że żmijowa harfa przyciąga rudowłosą, niczym ogień ćmy.

– Bo, widzicie, panienko – Bogoria podrapał się po głowie – ja żem próbował grać i mnisi próbowali, jakem leżał w chlewiku. Nikt nie wydolił wydobyć ni jednego dźwięku.

– Co nie jest żadna nowina – wtrącił cierpko karzeł, który nie został dopuszczony do skalmierskiego trunku, toteż popadł we wredny nastrój – bo na niej tylko żmijo – wie grali. A kiedy żmijów nie stało, oniemiała harfa do cna.

– Słyszeliśmy bywszego wieczoru, jak oniemiała! – prychnął Bogoria. – Starczyło, żeście, panienko, palcami po strunach przesunęli. Tedy pytamy grzecznie, dlaczego. Bo może wyście, panienko, nie zwyczajna śmiertelniczka, co z chorą krewniaczką pielgrzymowała do klasztoru o uzdrowienie prosić, ale zgoła inne dziwo utajone pod postacią nadobnej panny?

Twardokęsek zacisnął pięści, w napięciu czekając na odpowiedź Szarki.

– Mów, panna – ponaglił ją więzień. – Śmiało mów, nic się nie lękaj.

Szarka podniosła głowę. Po drugiej stronie ogniska żalnicki książę z napięciem patrzył na nią poprzez płomienie.

Nic nie powiedziała.

– Krew Iskry – odezwał się wreszcie Suchywilk. – Nie bawmy się dłużej w maskarady, waszmościowie. Wszak dobrze wiecie, z kim was fortuna złączyła, a i myśmy świadomi, że wiecie, tedy przestańmy kręcić. Ot, ja człek prosty, u mnie co na sercu, to na języku. Więc wam powiadam, mości podstarości, dajcie znak pachołkom, a mój kuzyn poderżnie wam gardło prędzej, niźli zdołacie nabrać tchu.

Zbójca dopiero teraz obejrzał się: istotnie, Czarnywilk zakradł się za władykę tak cichutko, że nawet źdźbło trawy nie zadrżało. Przykucnął z tyłu, w ręce trzymał szeroki, obosieczny nóż i uśmiechał się miło.

Bogoria aż zarechotał z uciechy i począł się bić po kolanach.

– Nie mówiłem, krewniaku, że Zwajce są ludzie rozumne? – przepił do Czarnywilka.

– Zabierajcie korda! – fuknął podstarości. – Toć jakbym chciał was wydać, dawno byście wisieli na gałęzi. Więcej rzeknę. Gdyby nie nasza kompania, niechybnie by was Pomorcy pojmali. Odkąd doszła nas wieść o waszej ucieczce ze Spichrzy, wszystkie drogi obstawione.

– Skąd u was, podstarości, podobna łaskawość? – pierwszy raz odezwał się żalnicki książę. – Myśmy wygnańcy, na dodatek przeklęci od kapłanów Zird Zekruna. Bezbożnicy i nędzarze.

– Sam w głowę zachodzę – władyka popatrzał ponuro ku Bogorii.

– Eee, nie udawajcie, szwagrze – zaśmiał się. – Wyście człek zanadto poczciwy, by się brać do polityki. Ot, złodziei po karczmach chwytać, tyle potraficie. Ale wydać syna starego Smardza Pomorcom zgoła odmienna sprawa. Po tym żaden człek uczciwy by was za próg nie wpuścił.

– Nie bierzcie mnie pod włos, Bogoria – zeźlił się władyka. – Jeszczem nie postanowił. Wiecie, ile mnie podobna nieostrożność może kosztować? Jak dojdzie starosty wieść, żem wygnańca w ręku miał i samopas puścił? Chlebem się z nim połamawszy? On mnie ze strachu przed pomorckim kapłaństwem pierwszy w ogień rzuci.

– Słusznie – pokiwał głową Bogoria. – Niechby się jeno Pomorcy zwiedzieli o waszych pospólnych matactwach, sam starosta by skończył na dusienicy. Nie trza się było łaszczyć na wyłudzony pieniądz.

– Co wy?! – podstarości zerwał się na równe nogi. – Wy mnie oszustem nazywacie?! Mnie?!

– Dajcież pokój, szwagrze – z niesmakiem poprosił Bogoria. – Nie piejcież jako kur na podwórcu, nie zapierajcież się bezrozumnie. Przecie w Wilczych Jarach każdy wie, że jak pachołkowie pojmają którego z naszych na nadmiernym spoufaleniu z rebeliantami, zawsze go można po cichońku ze starościńskiej wieży wykupić.

W niepewnym świetle ogniska Twardokęskowi zdało się, że podstarości pokraśniał gwałtownie.

– Stąd zysk macie znaczny, wy, starosta i niejedna jeszcze urzędowa osoba w spisek zamieszana – ciągnął bez miłosierdzia Bogoria. – Nie zdzieracie zanadto skóry i słowa raz danego nie łamiecie. Rzekłbym nawet, że wedle sprawiedliwości łupicie, wedle rangi i zasobności osoby, dlatego nikt wam jeszcze nie wraził sztyletu pod żebro. Lecz dawna pazerność łacno was na kaźń może wystawić. Boście na posuły byli zanadto łasi, mości władyko, ot co!

Niech się starosta dowie, żeście w podejrzeniu u Pomor – ców, zaraz wam łeb skręci, bylebyście tylko nie wyśpiewali przy sposobności i o jego oszustwach. A pozór będzie miał należyty, żeby was do katowni posłać. Powie, żeście byli z synem starego Smardza w konspiracji.

– Nie jestem w żadnej konspiracji – płaczliwie zaprotestował władyka. – To wyście, Bogoria, mówili, żeby ich przez komorę celną przeprowadzić. Że się niby gdzie dalej rozjedziemy i nikt nie będzie o naszym spotkaniu wiedział.

– Tłumaczcie to Pomorcom – zaszydził Bogoria. – Pewnikiem będą słuchać chętnie. Osobliwiej, jak im wyłożycie, żeście nie rozpoznali żalnickiego wygnańca, dwóch Zwajców, karła i rudowłosej dziewki w obręczy dri deonema. A już skrzydłoniów takie zatrzęsienie w Wilczych Jarach, żeście tego zwyczajnie przeoczyli. Możeście zaś myśleli, że on koza dla niepoznaki na niebiesko powleczona?

– Skrzydłonia trudno precz odegnać – wyjaśniła wiedźma. – Szarka próbowała i kniaź próbowali, ale żadnym sposobem w las iść nie chce. A jak go biczem trzasnąć, to zębiszcza szczerzy i gryźć próbuje. Przywiązał się do nas – dodała z dumą.

– Ubić było! – ryknął ze złością Czarnywilk. – Powiadałem, ubić tę niebieską gadzinę, nim wszyscy przezeń damy gardło.

– Niedoczekanie! – wrzasnął jeszcze głośniej Suchy – wilk. – Nasz jest skrzydłoń! Znaczy się, nasz rodowy – poprawił się szybko pod kosym spojrzeniem Szarki. – A ciebie, Czarny, zazdrość żre. Bo jeszcze na Wyspach Zwajeckich nie oglądano podobnego cuda, więc będą się ludziska schodzić, podziwiać, zazdrościć. Gdzież do skrzydłonia temu wyschniętemu truchłu morskiego węża, co go u siebie w zwierzyńcu trzymacie! I dlatego skrzydłonia ubić nie pozwolę! On rozsławi moje dworzyszcze po całej północy!

– Skrzydłoń zrazu w stajni siedział – uciął podstarości. – Napatoczyliście się na nas w gospodzie nocką, po omacku. A że nikt się nie przypatruje gębom we wspólnej izbie, gładko się konwersacyja zaczęła. Potem przyszło do popitki, ale pewnie byśmy się rozjechali, gdybyście, panno, nie zagrali na żmijowej harfie. Ot, zrządzenie boskie.

– Aż ciekawość bierze, który niby bóg to tak mądrze przysposobił – syknął cierpko Czarnywilk. – Oby nie Zird Zekrun. Choć po prawdzie to wy teraz jego poddani. Od lat mu Żalniki przynależą.

– Tfu! Nie gadajcież podobnych brewerii – obruszył się Bogoria.

– Wy zawsze, Czarny, o najgorszym – Suchywilk podrapał się po brodzie. – Może pierwej wysłuchajmy, co nam mości podstarości rzeknie.

– My uradzilim – władyka odchrząknął z zakłopotaniem. – Z Bogorią uradzilim, że jakoś tak nie uchodzi. I wstyd… – zaciął się i zaczął obracać w rękach czerwony kołpak.

85
{"b":"89146","o":1}