Литмир - Электронная Библиотека

– Przestań! – rzuciła ostro przeorysza. – Czy nie pojmujesz, że to, co ci uczyniono, jest w równym stopniu pułapką zastawianą na Wężymorda? Czy naprawdę nie pojmujesz, że żadne z nas nie może sobie pozwolić na litość…? – uczyniła urwany gest, jakby chciała ją zatrzymać w komnacie, która kiedyś, bardzo krótko, była celą Thornveiin, lecz zaraz przycisnęła ramiona do wyschniętej piersi.

Było prawie ciemno i raz po raz potykała się na schodach wiodących do różanego ogrodu, lecz drogę znała na pamięć i bez trudu odnalazła ławeczkę z białego kamienia. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo siedziała z rękoma grzecznie złożonymi na podołku i ściągniętymi łopatkami, jakby przypatrywało się jej całe uścieskie kolegium Zird Zekruna. Z dołu wciąż dobiegały pieśni dziękczynne, w oknach opactwa migotało światło i chyba nikt nie kładł się tamtej nocy. A wysoko, w różanym ogrodzie, grały świerszcze, a niebo było pełne gwiazd. Nie spostrzegła, jak zaczęła układać z nich kształt Annyonne, nakreślony srebrną farbką w księdze szalonej Thornveiin.

Kiedy mury opactwa zaczęły na nowo majaczyć w porannej szarości, usłyszała na schodach czyjeś kroki. Dopiero wtedy rozpłakała się – bezdźwięcznie, nie poruszywszy się ni odrobinę, choć jej mięśnie zesztywniały od porannego chłodu. Nie musiała się oglądać. To była ta sama ławka, na której Thornveiin siadywała w oczekiwaniu, aż wypełnią się boskie wyroki, a klątwa Fei Flisyon przybierze obiecany kształt. Miała wrażenie, jakby cień tamtej dawno pogrzebanej żalnickiej księżniczki przytaił się na krawędzi ławki, tuż za granicą jej wzroku, daremnie usiłując coś powiedzieć.

Ptaki zaczynały już śpiewać.

Wężymord przystanął o krok za nią i nie zapytał o nic. Ostatecznie, znali się bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek inny w Krainach Wewnętrznego Morza, więc długo pozwalał jej płakać.

– Zarzyczko? – powiedział wreszcie bardzo cicho.

– Zraniłam się – odparła niemal niesłyszalnie. – Cierniem róży.

84
{"b":"89146","o":1}