Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Pod wieczór przystanęli na postój, co była wedle zbójcy rzecz rozumna, bo zdało się wreszcie rozmówić, dokąd ciągną i czemu. Zwajcy sprawnie rozpalili ogienek, ale nie było co na nim warzyć. Powyciągali więc z juków czerstwy chleb, w popiele podpieczono trochę rzepy, zagrabionej w pochodzie z chłopskiego poletka, i tyle. Najwyraźniej nie gotowali się do biesiady. Co więcej, nawet rzepy piwem nie popili, aby plugawy smak spłukać, tylko czerpali wodę ze strumienia. Wszystko to straszliwie zbrzydziło zbójcę. Ledwo człek Spichrze spalił, myślał sobie posępnie, ledwo Servenedyjki precz popędził, co mu panowanie nad Krainami Wewnętrznego Morza raiły, a do czego na ostatek przychodzi? Ano, tak się los odmienił, że przyjdzie podłożyć pod zadek wytartą derkę i żreć na wpół surową rzepę. Nie ma co, może i Zwajcy są na świecie najokrutniejsi wojownicy, ale obyczaje mają chłopskie i mało wyszukane. Gdzieżby uczciwy człek żłopał surową wodę bez opamiętania! Przecie to jest rzecz szkodliwa, z niej się żywot może rozpęknąć jako, nie przymierzając, rybi pęcherz.

Szarka bez zapału łamała patyki i dorzucała do ognia. Siedzieli sobie na uboczu, koło kępy buków, których pnie dziwnie szarzały w zmroku. Wiedźma podśpiewywała rzewnie i fałszywie jakąś piosenkę, a Szydło przygrywał jej na fleciku. Było cicho i smętnie. Et, nieszczęście, pomyślał zbójca, inaczej my z wolarzami obozowali. Była strawa należyta, były śpiewki i pogwarki ludzkie. A tutaj co? Nikt nie podejdzie, nie zagada.

– No, co się tak na mnie gapicie?! – wybuchła wreszcie Szarka. – Jakbym wam ostatnią kromkę chleba od gęby odjęła! Wam się może zdaje, żeście te królestwa na servenedyjskich szabelkach rozniesione w garści mieli? Do ciebie mówię, Twardokęsek, bo ci się w tamtym brzozowym gaiku ślepia świeciły jak kotu do sperki. I cóżeś ty, durny, sobie obmyślił? Zbójeckie władztwo w Górach Żmijowych? Niedoczekanie, Twardokęsek! Raz, że one prędzej by twoje flaki po murawie rozwłóczyły, niżbyś zdołał ów pomysł wyłuszczyć. A dwa, że to pustynna kurzawa, co snadnie może połowę świata zagarnąć i wniwecz obrócić. Bo jak zaczną po Krainach Wewnętrznego Morza pogaństwo wypleniać, niewiele się tutaj ostanie!

– Skąd wiecie? – zaciekawił się Szydło. – Skąd wiecie, co Servenedyjki knują? Przecie ładnych parę tuzinów lat siedzą we Spichrzy na kapłańskim żołdzie. Ludzie się ich boją, ale prawda taka, że siedzą cichutko, nikomu za bardzo nie wadzą. Po knajpach bójek nie wszczynają, wieśniaków w pochodzie nie łupią, niewiast nie gwałcą. Przyznacie – zarechotał – że po miejscowych wojakach niejaka odmiana.

Szarka łysnęła ku niemu złymi, zielonymi ślepiami.

– Nie baw się ze mną, karle – syknęła – bom nie w nastroju. Nie jest też tajemnica, po co Servenedyjki w Spichrzy siedzą. Ale tutaj się Delajati srogo zawiedzie! – prychnęła ze złością. – Bo, jako rzekłam, prędzej się powrósłem pozwolę zadusić, niż poprowadzę jej nawałnicę.

– Ale on to zrobi, prawda? – spytała z roztargnieniem wiedźma, przytrzymując za kark ryżego kociaka. – Poprowadzi je chłopiec, któremu nadałaś imię. Więc nie odwróciłaś zagłady. Odsunęłaś ją tylko o pokolenie, nie więcej.

– A czy ja mówiłam, że mi Krainy Wewnętrznego Morza w czymś miłe? – warknęła. – Niby czemu mam o nie dbać, wiedźmo? Czy mnie tu chlebem i solą powitano? Nie płakałabym nad ich zagładą.

– Nieprawda – oznajmiła rzeczowo wiedźma.

– Psiakrew! – zezłościła się Szarka. – Prosiłam, żebyś tego nie robiła. Żebyś nie grzebała mi w głowie.

Karzeł zaśmiał się głośno i z uznaniem poklepał wiedźmę po ramieniu, jak na zbójecki gust zanadto głęboko zaglądając jej w rozcięcie koszuli.

– Ech, jakby mi kto rzekł, że się będę podobnym gawędom przysłuchiwał!

– A kto was do kompanii prosił? – spytał cierpko zbójca. – Jak wam się co nie podoba, zatrzymywać nie będziem. Po coście się przywlekli? Sami widzicie, że chuda strawa i napitek podły. Nie lepiej wam było we książęcym dworzyszczu?

– W Spichrzy niby? – zarechotał Szydło. – Ano, źle nie było, mości zbójco. Syto i dostatnio, żeby prawdę rzec. A i miasto szumne popod bokiem, oberże żebracze, dostatek dziwek chętnych na Krzywej. I sporo świeżo uszlachconego chamstwa, co bardzo chętnie wesołków na pokoje zapraszało, jak im rzec, że taki pański obyczaj. Tedy odpowiem wam, mości zbójco, wedle uczciwości, że bardzo dobrze mi było w książęcym dworzyszczu. Pókim, człek głupi i łakomy, nie połaszczył się na Jaszczykową sakiewkę i nie obiecał przeprowadzić waszej pani do cytadeli. Ot, i tak się skończył dostatni żywot.

– Niby czemu?

– Niby temu – karzeł z namaszczeniem pogładził starannie splecioną brodę, czym jeszcze bardziej rozjuszył zbójcę, którego własna broda spłonęła doszczętnie w pożarze gospody Goworki – że myśmy pospołu księcia Evorintha na straszliwe pośmiewisko wystawili. Miał was w wieży, już wiedźmę na szrobie rozciągniono, a przecie mu więźniów Zwajcy wydarli, srogo włodarza poturbowawszy. Potem się jego przymierze z Pomorcami wniwecz obróciło. Kniahinka największemu kapłanowi łeb urzezała, a Koźlarz się z paści jako wicher wymknął. Na ostatek cała nasza wesoła gromadka wyjechała ciszkiem ze Spichrzy, jako tuszę, księcia o wyjeździe nie uwiadomiwszy. No, chyba, żeście się z nim w onej kwestii układali na parapecie wieży – dodał zgryźliwie, nie dbając o rumieniec, który wypełzł na policzki Szarki. – Ale po mojemu musiał się okrutnie zeźlić, boś cię z niego jako z wiejskiego głupka zadrwili. A spichrzański pan w gniewie jest prędki.

Ani bym się obejrzał, jakby mnie o wpólnictwo z wami oskarżył i na męki wydał. A wy się już na mnie nie boczcie, mości Twardokęsku, toż przyda się wam tremiś w wędrówce – wykrzywił się dziwacznie. – W smutku pocieszną opowieścią rozbawi, w potrzebie radę zacną podda.

– A juści! – fuknął bynajmniej nie udobruchany zbójca. – Kiep byłbym ostatni, gdybym u was rady szukał poczciwej. Bo błaznowie wiele mówią. Kunsztują w rzeczach błazeńskich, na fraszki rozrywkę prędką mają, rymy piszą i mówią, nie myśląc nic na to. Ale gdy przyjdzie do rzeczy statecznej a trochę twardej, wnet je głowa boli! Wnet idą precz, nic nie umieją!

Jednak co się tyczy żalnickiego księcia, pomyślał niechętnie zbójca, słusznie pokurcz gada. Zabełtała Szarka pankowi w umyśle, nałgała, kuprem zakręciła, jako ma we zwyczaju. No, niech się tylko we Spichrzy uładzi i uspokoi, oj, wtedy dobrze, byśmy się zanadto w jego włości nie zapuszczali. Bo długo będą ludziska z uciechą powtarzać, jak go Suchywilkowa córka sponiewierała i na śmiech ludzki wystawiła.

– I dlatego za nami Servenedyjki posłał – powiedział na głos. – No, pożytku wielkiego z nich mieć nie będzie.

– Zgadywałam, że spróbuje nas ścigać – ze znużeniem wyjaśniła Szarka. – Albo przez własnych pachołków, albo rozpuści wieść między okolicznymi panami, żeśmy spod prawa wyjęci. Więc podsunęłam mu myśl o Servenedyjkach.

– Boście ich przepowiedziana pani – dokończył zbójca.

– Bo im wmówiono, żem ich przepowiedziana pani – poprawiła rudowłosa.

– Dlaczego? – dopytywał się Szydło.

– Nie wiesz, niziołku? – Szarka skrzywiła się niechętnie. – Dziw bierze, że tak mało wiesz. Delajati chce śmierci Zird Zekruna. Nie wiem, czemu i zanadto nie ciekawam. Może z powodu śmierci żmijów, a może dlatego, że się jej z gęby nie spodobał. Zamysły Delajati trudno wyrozumieć. Ale nie będzie huku piorunów ni ognistego deszczu, bo ona się rzadko śmiertelnikom pokazuje. Nie, Delajati będzie nas tylko z ukrycia popychać nieznacznie i do swojej woli naginać.

– Jesteście pewni?

– Niczego nie jestem pewna! – krzyknęła z nagłą wściekłością. – Niczego, karle! Składam do kupy pogruchotaną układankę, nic więcej! Tyle że nie wierzę w miłosierdzie bogów. Delajati chce czegoś. Od początku wiedziałam, że każe mi dług spłacić, aż do ostatniego grosza. I godziłam się na to, bo nie miałam wyboru. A ona wiedziała, że tak czy inaczej spróbuję ją oszukać, więc nawet nie podała ceny, tylko przygotowała ścieżkę. Ścieżkę, która na koniec miałaby mnie zaprowadzić na Pomort, na szczyt Hałuńskiej Góry, do siedliska Zird Zekruna. Spójrz na to tak, jakbyś czytał księgę, karle. Na początku masz wojowniczkę w rozpadających się butach. A na końcu ta sama niewiasta jest powierniczką obręczy dri deonema, córką zwajeckiego kniazia i przepowiedzianą panią Servenedyjek…

– A także podąża za żalnickim księciem – przerwał karzeł. – Z powodów, które wielu niepokoją.

Kto mu powiedział o żalnickim wygnańcu?, zadziwił się zbójca. Toż jam się pokurczowi ze znajomości z książątkiem nie opowiadał. Takoż nie widzi mi się, by Szarkę naszła ochota do zwierzeń, jak na niewiastę to ona nad podziw skryta i milkliwa. Musi być, wiedźma wypaplała, niedojda bezmyślna.

– Zgoda, karle. – Kolejny patyk z trzaskiem strzelił w palcach Szarki. – Wszystkie te rzeczy wiodą mnie ku jednemu. Ku Hałuńskiej Górze i Zird Zekrunowi. Nawet to imię, które mi na Tragance z durnoty i nieświadomości zbójca nadał. Wszystko.

– Ale boga nie można zabić? – trwożliwie zapytała wiedźma. – Nie można zabić Zird Zekruna, prawda?

Szarka opuściła głowę i wpatrzyła się w migotliwy ogienek.

– A kogo to obchodzi?! – ryknął zamiast niej zbójca. – Niech sobie kto chce próbuje Zird Zekruna zarzynać, wolna wola. Ot, choćby i jaśnie żalnicki książę z jego wielkim mieczem! Niechaj sam na Hałuńską Górę lezie i tam się o dziedzictwo z bogiem prawuje. A wy – skinął głową ku Szarce – słusznie gadacie, nam nic do tego. I bardzom rad, żeście Servenedyjki precz posłali. Nam nie trza się mieszać między bogów, a i od książęcych waśni radbym się trzymał z dala, przecie się bez naszej pomocy i przytomności obejdą. Koźlarz zasiecze Wężymorda albo Węży – mord Koźlarza, mnie tam bez różnicy. A kto na Hałuńskiej Górze siedzi, też mi obojętne. Póki mi się do mojego obejścia nie będzie mieszał, ja mu też we dźwierza nie zastukam. Bo ja swój rozum mam i zawsze gadam: najlepiej, jak ludzie siedzą sobie, a bogowie sobie.

– Ale to nie jest tak – niepewnie sprzeciwiła się wiedźma. – Bo są jeszcze pomordowani żmijowie, skalne robaki i wszystko inne… i chyba trzeba go jakoś zatrzymać, prawda? – podniosła na zbójcę wielkie, niebieskie oczy.

53
{"b":"89146","o":1}