Литмир - Электронная Библиотека

Ona nie pamięta, zrozumiał zbójca. Zeszłej nocy wieszczyła żalnickiemu księciu przeznaczenie Krain Wewnętrznego Morza, a dziś nie pojęłaby własnych słów. Wzdrygnął się. Ot, pomyślał z żalem, zrazu ma niewiastka dość rozumu, by wygłosić proroctwo, lecz potem pomyślunek wycieka z niej niczym woda przez sito. Plunąć na takie proroctwo!

– Jakim sposobem, wiedźmo? – cicho spytała Szarka. – Jakim sposobem mam wyprostować coś, co się zawsze wykoślawia? Skalne robaki, powiadasz… Kiedy zamykam oczy, znów mam pod powiekami twarz Morwy. Ale tego samego dnia przypatrzyłam się Wiedźmiej Wieży. Tronowi ze wszech stron najeżonemu kolcami i pazurkom do zdzierania skóry. Szrobom poznaczonym czerwonymi zaciekami, bocianim maskom do nadziewania na twarz, kleszczykom do zgniatania stawów…

– Nie straszcie jej – mruknął zbójca, kiedy wiedźma zaczęła otwarcie płakać.

– Nie straszę, mówię, czegom się nauczyła. Widzicie, ja wiele wędrowałam i zobaczyłam wiele rodzajów umierania. Ale śmierć, wiedźmo, śmierć jest jedna. Obojętne, co ją sprowadza. Skalne robaki z woli Zird Zekruna czy też rybia ość, co się nią na uczcie zakrztusisz. Nie zmienię tego. Jestem daleko od domu, a wszystko, co mi niegdyś obiecano, może okazać się pułapką. Nie popychaj mnie, proszę. Nie poprowadzę Servenedyjek przeciwko Pomortowi, bo zastąpiłabym tylko jeden rodzaj śmierci innym. Delajati nie dba ani o ścierwo Morwy, ani o to, co z nas zostanie po przejściu kurzawy Birghidyo. Jeżeli chce zabić Zird Zekruna, robi to dla własnych przyczyn, nie z miłosierdzia.

Kurzawa Birghidyo, powtórzył w myślach zbójca. Bogowie, o czym ona mówi?

– No, i to jest rozumne gadanie! – Karzeł aż się uderzył z uciechy po kolanach. – Wiadoma rzecz, że nikt się kostusze nie wykręci. Grunt, żeby jej sobie zawczasu na kark nie ściągnąć, a pierwej zahulać ździebełko i poswawolić. To kędy się teraz obrócimy?

– Na północ – odpowiedziała Szarka. – Spichrza mi ze szczętem zbrzydła, a i świątyń nie mam ochoty znów oglądać.

– Ano! – huknął za plecami zbójcy donośny głos Suchywilka.

Zwajecki kniaź podkradł się cichutko, oparł się o pień buka i najwyraźniej od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie. A teraz podszedł do siedzącej wokół ognia gromadki i bez ceremonii, nie zważając na gniewne sykanie zwierzołaka wepchnął się między wiedźmę i Szarkę.

– Dobrze, córuchna, prawisz! – oznajmił. – Tutaj jest kraj zły i przewrotny, aż strach, jak on człekowi oczy zamydli. Ja ci ze szczerego serca rzeknę, córuchna, że jakem cię zeszłej nocy oglądał – skrzywił się – na rozpuście, ręka mi się sama na czekanie zaciskała. Ale kiedym na ogłupiałe Servenedyjki popatrzał, kiedym posłuchał, co o bogach i przepowiedniach gadają, tom zrozumiał, że tutaj ani chybi który bóg podstępnie nadokazywał jak zając w kapuście. Myśmy się zeszłej nocy po Spichrzy niby obłąkańcy kręcili, w durze ciężkim a przerażeniu. I nie dziwota nawet, że ciebie, córuchna, strach na koniec zagnał do spichrzańskiego księcia. Co czynić, niewieścia natura słaba i ułomna, w trwodze opieki szuka i pocieszenia. Szczególniej, że was tamtej przeklętej nocy zaniosło do wieży boga, między trupy a przepowiednie. Podobne nieszczęście nie tylko niewieści, ale i męski umysł srodze mogło zwichrować, tedy za złe nie mam i więcej o tym gadać nie będziemy. Ale znak to niezawodny, że winniśmy co rychlej uciekać.

– Dokąd? – Szarka obojętnie przysłuchiwała się przemowie Suchywilka, choć zbójcy zdawało się, że jej usta drgnęły nieznacznie, kiedy pierwszy raz nazwał ją córuchną.

– Z początku na Półwysep Lipnicki – wyjaśnił spokojnie kniaź. – Potem prosto do dom. Na wyspy, coś ty ich, ptaszyno, więcej niźli tuzin lat nie oglądała. Oj, będzie we dworzyszczu radość i płacz wielki, jak się rozejdzie wieść o powrocie córki jasnej Selli. – Objął Szarkę potężnym ramieniem, przyciągnął do siebie i złożył na jej policzku donośny pocałunek.

Dziewczyna wyrwała się, wytarła twarz rękawem. Zbójca pomyślał, że skoczy mu do oczu z gołymi pazurami, ale obróciła się tylko na pięcie. Jadziołek poleciał za nią, choć w jego ruchach brakło zwyczajnej, okrutnej gracji. Oj, srodze Nur Nemrut poturbował nasze plugastwo, pomyślał nie bez radości zbójca, który miał z jadziołkiem własne porachunki. A zaraz potem przyszła mu do głowy inna myśl: jako i nas wszystkich. Wszystkich nas pospołu to zatracone miasto poturbowało.

– A przyodziej się ciepło! – krzyknął za Szarka zwajecki kniaź. – Nie łaź półgoła po lesie, bo jeszcze wilka złapiesz i nieszczęście gotowe!

– Albo i jeszcze co oprócz wilka! – dodał ze sprośnym rechotem siwawy Zwajca. Podszedł od strony lasu do ogniska, rozsiadł się, jak przy własnym, nikogo nie pytając. – Żalnicki książę przy wozie drzemie, ale ja ci radzę, krewniaku, dobrze na nich baczyć, bo dziewka gorąca.

– Serdecznie do kompanii prosim – rzekł cierpko Twardokęsek, którego zwajecka bezceremonialność poczynała nieco razić.

– Z podziękowaniem. – Siwowłosy bez zażenowania rozgrzebywał popiół w poszukiwaniu zapomnianych kawałków rzepy. – Powiadam, krewniaku, strzeżcie dziewki. Bo inaczej wrócicie na Wyspy Zwajeckie nie tylko z córuchną odnalezioną, ale jeszcze i z wnuczętami.

– E tam! Dziczka i tyle! – rzucił z zadowoleniem Suchywilk. – A ślepia się jej niby żbikowi świeciły, widzieliście? Ażem się zląkł, że mnie sztyletem zmacać spróbuje. Prawa Zwajka, choć nieokrzesana i samowolna. Trzeba ją będzie do niewieścich obyczajów przyuczyć.

Dajcie ci wszyscy bogowie zdrowie, pomyślał z pewnym politowaniem Twardokęsek, jak ty zamierzasz krzewić u Szarki dobre obyczaje.

– Może i przywyknie – zgodził się siwowłosy. – Ale pierwej zdałoby się przekraść na Wyspy Zwajeckie i zadbać, żeby nas Wężymord nie wyłapał. Zamaskować się trzeba i bokiem jechać.

– Ano! – nie zdzierżył zbójca. – Toż widzę, jak się w takowej gromadzie przekradacie, zamaskowani przy tym jako się patrzy. Trza wam będzie tylko rogate hełmy odebrać, brody ryże podstrzyc i beczeć żałośnie nauczyć, to was niezawodnie każdy za stado zbłąkanych baranów weźmie. A Szarce w rękę badylek przydajcie zielony, to wam za pasterkę będzie.

Wiedźma zachichotała bez żadnego uważania dla rozzłoszczonego Suchywilka.

– Jam jeszcze nie zdecydował, czy was do kompanii przyjąć – burknął kniaź. – I więcej rzeknę: wcale mi nie w smak wędrowanie z pospolitym opryszkiem, co kupców i niewiasty wedle Przełęczy Zdechłej Krowy kaźnił. A że was moja dziewka za sobą wlecze? To i co z tego? Tutaj moje dowodzenie i moja wola. Tedy baczcie na słowa i pokorniej gadajcie, bo was korbaczami oćwiczyć każę i przywiązanego, ot, choćby do tego pieńka – pokazał dorodnego buczka – zostawię. Z karteluszem na szyi do okolicznych panków, żeby dobrze wiedzieli, kogo im się znaleźć trafiło. Pojmujecie?

– Mnie też do drzewa przywiążecie, krewniaku? – spytał nieco drwiąco siwowłosy. – Bo ja wam w oczy powiadam, że prawdę zbójca gada. Za dużo nas. Choćbyśmy z traktu zjechali, tutaj kraj ludny. Trafi się smolarza spotkać czy babę zielarkę albo prosto na przysiółek wyjedziem. I co wtedy, krewniaku? Mamy ich wyrżnąć bez dania racji? Tedy nie przystoi się nam krzywić na zbójeckie towarzystwo, bośmy sami nie lepsi. Nadto zawdy się może jaki człek skryć i miejscowym panom zanieść wieść o rzezi. A wtedy, krewniaku, na byle gałęzi nas obwieszą. Przyjdzie się rozdzielić i dobrze o tym wiecie.

– Nie jestem głupcem, Czarny – burknął zwajecki kniaź. – Poprowadzicie ludzi przy samiuśkiej granicy. Nie traktem, tylko bocznymi ścieżkami, ale tak, żeby chłopstwo dobrze o was wiedziało i uwiadomiło kogo trzeba. My zasię zapuścimy się dużo głębiej w żalnickie władztwo. Maleńką gromadką pociągniemy, żeby nas tam kto w karczmie nie rozpoznał. Ot, żalnicki kniaź z towarzyszem i ja z córuchną. Przemkniemy, nim ktokolwiek spostrzeże, żeśmy od kompanii odłączyli.

– Nie ma mowy – mruknął siwowłosy. – Jam też nie durny, Suchywilku. Nie po to tłukłem stare kości przez połowę Krain Wewnętrznego Morza, żebyście mnie teraz mieli wydudkać, jako młokosa. Odeślecie mnie, a potem w tajności ułożycie z żalnickim wygnańcem jakie durne przymierze. Niedoczekanie. Nam nowa wojna niepotrzebna, jeszcze po starej rany liżem. A i wam wreszcie czas się opamiętać. Boście dla waszej nienawiści trzech synów wytracili, a czwartego precz przegnali. To jak wam powiadam: starczy!

– O moich synach gadać zakazałem! – wrzasnął wściekle Suchywilk.

– A wy mi możecie zakazywać, ile chcecie – Czarnywilk flegmatycznie splunął w popiół. – Wyście dla mnie nie najwyższy zwajecki kniaź Suchywilk, jeno kuzyn, co go dla odróżnienia ze mną Suchy przezwali, boście istotnie za młodu byli jako szczapa. Ja przed wami portkami trząść nie będę. I nie groźcie mi tu, koło czekanika nie macajcie, boć wiecie dobrze, że na krewniaka ręki nie podniesiecie. Babka mnie posłała, żebym na was baczył, tedy baczę. Choć po mojemu dawno trzeba was było z kniaziowskiej godności zdjąć. Nie żebym wam zasług odmawiał, ale wyście człek stary, zgorzkniały i nienawiścią do Pomorców zaślepiony. Zdałoby się młodszym kniaziowską czapkę oddać, a samemu godziwie lat dożywać. Nie tłuc się po oczeretach, jeno w cieple, we dworzyszczu siedzieć, miodzik popijać i na wnuczęta spoglądać…

– A ci młodsi to niby ma być wasz syn! – Suchywilk aż posiniał na twarzy od tłumionej furii. – Ajuści, krewniaku! Ani byśmy się obejrzeli, a by nam Wężymordowe pachołki popod same Wyspy Zwajeckie podpływały.

– Z czasem i do tego przyjdzie – wzruszył ramionami siwy. – Przyjdzie się z nimi układać, córki nasze za nich wydawać i sojusze wiązać, bo nie oni jedni na wyspiarskie dobra dybią. Jest jeszcze sinoborski kniaź Krobak, są i skalmierscy panowie, a wszyscy pospołu zazdrośnie na nasze hawernie spoglądają. A wy co, Suchy? Wy umyśliliście sobie przymierze z żalnickim wygnańcem. A ja się pytam, jakie wojska za nim stoją? Z kim on spowinowacony? U którego boga w łaskach? Ot, z jednym się człekiem po wertepach tłucze, a dobytku ma tyle, co złachany płaszcz na grzbiecie. To jaki jest nam zysk, że my go na własnych toporach wyniesiemy na żalnicki tron?

– Łżecie, Czarny, jako pies – kniaź skrzywił się niechętnie. – Są Jastrzębcowi buntownicy na Półwyspie Lipnickim. A i ludek w Żalnikach nie bardzo sobie chwali pomorckie panowanie.

54
{"b":"89146","o":1}