Kiedy Ognicha znalazła kryształowy naszyjnik Nur Nemruta, padał deszcz. Odłamek szkła, niewidoczny w nocnej ćmie, przeciął jej palce aż do krwi. Zacisnęła wargi: nie dalej niż o pięć kroków Kulas rył w kopcu gruzu i nie chciała ściągnąć jego uwagi.
Naszyjnik był bardzo chłodny. Rząd kryształków ostrych niczym wilcze kły, na srebrzystym drucie przeciętym mieczem córki zwajeckiego kniazia. Przechyliła głowę, przyglądając mu się bacznie jedynym okiem, ale nie śmiała rozpalić nawet najmniejszego kaganka i niewiele dostrzegała w ciemności. Nic prócz słabego błysku kryształu. Oblizała niepewnie palce – krew była prawdziwa. Podobnie jak ból.
Deszcz począł padać w Spichrzy w tydzień po tym, jak upadła jasna wieża boga. Ulewny letni deszcz, od którego gniją plony, a ludzi ogarnia szaleństwo. Nad miastem unosił się odór ścierwa nadzianego na pale wokół murów miejskich, a Servenedyjki i książęcy pachołkowie wciąż przetrząsali kamienice w poszukiwaniu nożowników Rutewki. Wiele wieści powtarzano po żebrackich gospodach, a Ognicha nie dowierzała żadnej z nich. Gadano o dziecku książęcej nałożnicy, narodzonym z grudką krwi w zaciśniętej pięści tamtej nocy, kiedy upadła wieża Śniącego, dziecku, któremu nadano złowróżbne imię Sharkah. I o złotowłosej córce Suchywilka, służce Zaraźnicy, która ucięła głowę Krawęska dwoma zakrzywionymi mieczami i kochała się z księciem na parapecie północnej wieży, obojętna na spojrzenia pątników. Gadano też, że Nur Nemrut bezpowrotnie odszedł z Krain Wewnętrznego Morza. Że książę Evorinth wypędził własną matkę ze Spichrzy, zaś jej miejsce zajęła spowita błękitem barbarzynka o twarzy naznaczonej siną farbą. Gadano, że nic nie będzie już takie, jak wcześniej.
Ognicha nie dbała o pogłoski. Padał deszcz, ciepły, letni deszcz, co zmienia ulice Spichrzy w podstępne grzęzawisko i ściąga zgniłe powietrze, przeklętą, krwawą gorączkę, od której pękają wargi, a ciało pokrywa się ropiejącymi wybroczynami. Cztery tygodnie bez najmniejszego znaku słońca, jakby nigdy już nie zamierzało pokazać oblicza nad dziedziną księcia Evorintha. Zbiory butwiały na polach, zaś najdrobniejsze draśnięcie zmieniało się w jątrzące rany. Klątwa bogów, powtarzano ze strachem na miejskich targowiskach. Ludzie umierali na ulicach, przeklinając Krawęska, który sprowadził na miasto zagładę – oraz rudowłosą niewiastę, która poszła do wieży boga z dwoma zakrzywionymi mieczami w dłoniach, aby zamordować jednego z najpotężniejszych bogów Krain Wewnętrznego Morza.
Pomimo przekleństw i przepowiedni, głód zabijał równie okrutnie, jak zawsze.
Resztki zakonu Nur Nemruta – wszyscy, którzy nie zdjęli świątynnych habitów i nie złożyli księciu przysięgi wierności – rozbiegli się po zaułkach miasta jak gromadka robactwa. Książę nie próbował ich ścigać – na razie. Na największych placach miasta odprawiono hekatombę na cześć Śniącego, ofiarę ze stu starannie wybranych wołów, a heroldzi w odświętnych barwach zieleni i złota ogłosili wszem i wobec, że odejście boga jest karą za obmierzłe występki kapłanów. Lecz tak naprawdę nikt w mieście nie wiedział, komu wierzyć.
Bóg tymczasem milczał, ukryty w odłamkach zwierciadeł i obłamach murów; żadne ofiary nie mogły go przywołać. Zaś książę Evorinth przykazał strzec nawet owych nędznych resztek świątyni i nikt nie mógł się doń zbliżyć na strzał z łuku.
Nie bez przyczyny. Ognicha siedziała w żebraczej oberży przy murze szpitala Cion Cerena, ukryta pod ławą, z dala od paleniska. Połatana szmata, która służyła jej za płaszcz, przemokła doszczętnie, nie śmiała jednak podsunąć się bliżej do ognia, by nie ściągnąć uwagi żebraczego starosty. Trzpień nie przestawał pić. Przed wieczorem pachołkowie naszli go w zakręcie Psiego Ruczaju i dla uciechy wysmagali bykowcami – i wówczas przez chwilę Ognicha wierzyła, że istotnie nadchodzi koniec świata, wedle przepowiedni przeklętej księżniczki z kupieckich Wiergów. Bo w normalnych czasach nikt nie ośmieliłby się podobnie pohańbić żebraczego starosty.
Wsunęła się głębiej w mrok, przyciskając do piersi pokrytą zeschniętym mięsem kość i gniewnie szczerząc zęby do psa, który wietrzył za smakołykiem. Bała się odpędzić go kopniakiem, bała się, że Trzpień usłyszy skowyt, sięgnie w dół wielką, porośniętą czarną szczeciną łapą i wywlecze ją na środek gospody. Nie, nie dbał o nią i zazwyczaj nie prześladował dotkliwiej niż inni. Pamiętała, jak leżeli w lepkiej ciemności, a Trzpień przycisnął ją do klepiska tak mocno, że powietrze ze świstem uszło z jej piersi i rozsunął kolanem jej uda. I jak następnego dnia podarował jej żelazną nić, która teraz ciasno splatała włosy Ognichy, i patrzył, gdy udusiła nią pierwszego żebraka: potem poklepał ją po głowie swą jedyną ręką, niby ulubionego psa. Ale dzisiaj wysmagano go na Rynku Solnym i nie spodziewała się podobnej łaskawości. Przed świtem, myślała ze strachem, karczmarz wywlecze ukrytymi drzwiczkami gospody świeże ścierwo.
Przy wysokim stole żebracy w milczeniu pili ostrą spichrzańską gorzałkę. Nikt nie ośmielił się zagadnąć Trzpienia ni podnieść nań oczu – na koszuli wciąż miał ciemne ślady zaschniętej posoki. Coś się zdarzy, pod ławą Ognicha obejmowała chudymi ramionami kolana i starała się nie dygotać z zimna, coś się musi zdarzyć. I kiedy wreszcie w drzwiach gospody stanął sługa Nur Nemruta, niemal odetchnęła z ulgą. Nie nosił świątynnej roby, lecz włosy dopiero zaczynały odrastać na wygolonej czaszce i odgadła, że nie złożył przysięgi na wierność księciu Evorinthowi. Dobrze, pomyślała, Trzpień wyda go pachołkom za niemały grosz.
Ale dopiero kiedy klecha zaczął gadać, zrozumiała, co naprawdę wpadło im w ręce. Tak, świątynia upadła, zgodził się kapłan, lecz nie z powodu grzechów zakonu, tylko przekleństwa wiszącego nad rodem władców Spichrzy. Bowiem bogowie nie mogą błogosławić temu, co zrodzone z nieczystości i plugastwa, zaś w żyłach księcia płynie krew Thornveiin, która pokładała się z własnym synem. Zła krew i zgnilizna, gorsza jeszcze niż w pospolitych wiedźmach.
Ognicha obojętnie zacisnęła zęby na kości. Podobne gadki z dawna powtarzano na spichrzańskich straganach. A póki co, przeklęty książę siedział w cytadeli, strzeżony przez Servenedyjki w błękitnych płaszczach, zaś resztki zakonu Nur Nemruta żebrały o strawę po kupieckich kamienicach.
Dopiero kiedy powiedział o ułamkach zwierciadeł i rzucił wypchaną sakiewkę na stół, pomiędzy resztki jadła i rozlaną gorzałkę… Poruszyła się niespokojnie, czując na palcach szorstki język starej suki. To było złoto – Trzpień pochwycił chciwie jedną monetę i sprawdził kruszec zębami. Więcej złota, niż kiedykolwiek widziała. Zabiłaby własną matkę dla podobnej fortuny.
Nieprawda. Zabiłaby ją dla jednego cynowego pieniążka, gdyby tylko zdołała ją odnaleźć i zacisnąć na jej szyi swoją pajęczą nić z giętkiego żelaza.
Prawie jej nie pamiętała – w każdym razie nie więcej niż jasne włosy, kiedy wieczorem czesała się przed wielkim zwierciadłem wspartym na dwóch srebrnych posążkach lwów. I rękę na swoim czole, tak miękką i delikatną, że niemal nieprawdziwą. Ale matka nie dotykała jej często i nie lubiła, gdy dziecko czaiło się po kątach alkierza lub czepiało sukni ze złocistej kitajki. Zabierzcie ją, krzyczała z wściekłością, kiedy w wyścielanym poduszkami legowisku skalmierskich piesków podnosiła się jasna główka. Zabierzcie tego przeklętego bękarta. Dlaczego wciąż każecie mi na nią patrzeć? Dlaczego mnie prześladujecie?
Ognicha uśmiechnęła się cierpko, gdy ciepłe strużki spływały wzdłuż jej grzbietu. Nie umiała nawet zgadnąć, jak było naprawdę. Nie pamiętała, nie pamiętała prawie nic. Czasami chodziła po zboczu Jaskółczej Skały, wzdłuż paradnych kupieckich domostw, zastanawiając się, w którym z nich mieszka jej matka, i przypatrywała się herbom zdobiącym drzwi powozów. To była jedyna rzecz, która utkwiła jej w pamięci. Matka tańczyła pośrodku komnaty, przyciskając do piersi wykutą w srebrnej blaszce herbową tarczę, a rozpuszczone włosy wirowały wokół jak złota przędza. Ognicha, która wciąż jeszcze miała jedną twarz i zupełnie inne imię, z zachwytem słuchała jej śmiechu. Matka była szczęśliwa, co oznaczało miodowe ciasto, a może nawet nowe czerwone trzewiki, a może jeszcze…
Nie zastanawiając się, nie myśląc, że zabroniono jej wchodzić do alkierza, zaczęła klaskać do wtóru roztańczonym krokom. Kto to, zapytał wysoki mężczyzna w zielonych spodniach i kubraku naszywanym złotą nicią; Ognicha nie widziała jego oblicza, ale matka była nagle zła, bardzo zła. Chwyciła żółty, rżnięty w ciężkim szkle flakon. Ognicha poczuła jeszcze, jak coś gorącego i palącego rozlewa się po jej twarzy. Mężczyzna klęczał nad nią, odpychając z krzykiem matkę, służebne biegały bezradnie po komnacie.
Pośrodku posadzki z błękitnych płytek połyskiwała srebrna blaszka – i trzy gwiazdy w poprzek herbowej tarczy.
Potem była tylko delikatna, chłodna ręka matki na jej czole. Wynieście ją do Psiego Ruczaju, rozkazała oschłym szeptem, nim ktokolwiek zobaczy jej twarz. I tak nie będzie żyła.
Letni deszcz zmywał krew z przeciętych palców dziewczynki. Co mnie po boskich przepowiedniach, pomyślała z drwiną, przypominając sobie rozgorączkowany głos kapłana, nim Trzpień poderżnął mu wreszcie gardło. W istocie nie wierzyła nawet w Nur Nemruta, a w każdym razie wątpiła, by ludzie Krain Wewnętrznego Morza mogli liczyć na jego miłosierdzie. Kiedyś, dawno temu poszła do niego, aż na szczyt, opłacając się sowicie srebrem na każdej z jedenastu bram prowadzących do przybytku za łyk uzdrawiającej wody ze świętego źródła. Dziecku z połową twarzy nie jest łatwo zdobyć srebro w miejscu takim jak Spichrza, ale powiadano, że właśnie tam, wysoko na górze, moc boga jest największa. Zaczerpnęła więc cudownej wody z sadzawki o brzegach z marmuru, jasnej i przejrzystej – nim jeszcze ziemskie wyziewy skażą ją i osłabią. I klęczała aż do zmierzchu przy świętym źródle, modląc się do boga ze zwierciadlanej wieży i spoglądając w odbicie na wodzie, ale nie wydarzył się żaden cud.
A potem, wrzeszczącą z rozpaczy, Servenedyjki wywlokły ją za bramę przybytku.