Kulas krzyknął coś niecierpliwie, ze złością. Prawą stronę ust zniekształcił mu nabrzmiały, gnijący wrzód i nie zrozumiała słów, ale i bez jego ostrzeżeń wiedziała, że czas się zbierać.
Niespokojnie przesuwała w palcach kryształki naszyjnika. Jeśli pachołkowie złapią mnie ze znakiem boga, pomyślała ze strachem, jeśli Trzpień się kiedykolwiek dowie… Albo kapłani…
Nie, nie bała się świętokradztwa. Tamtej nocy, kiedy Trzpień poderżnął gardło kapłanowi, który niegdyś prowadzał procesje wokół jasnych murów Spichrzy, niektórzy z żebraków szemrali na podobne bluźnierstwo. Lecz wedle Ognichy stary rzęził zupełnie jak szlachtowana świnia i zdychał też całkiem normalnie. Zresztą, czemuż miała lękać się przekleństwa zakonu, który nie potrafił nawet przywołać własnego boga? Albo go ocalić, jeśli prawdą było, że rudowłosa córka Suchywilka ścięła głowę Nur Nemruta ostrym mieczem i na wieczność wypędziła go z Krain Wewnętrznego Morza.
Jednak oprócz klątw kapłani mogli posłać tropem zwierciadlanego naszyjnika bardzo zwyczajnych zabójców: Ognicha wiedziała, że Trzpień chętnie wynajmie swych ludzi do tak zbożnego zadania, wytargowawszy zawczasu sowitą zapłatę. Bo żebraczy starosta nie rozdawał podarunków, szczególnie w równie niepewny czas. I kiedy trzy dni później kolejny sługa Śniącego zastukał w drzwi żebraczej gospody, ani słowem nie wspomniał o jego zamordowanym konfratrze i sakiewce złota. Trzpień splunął tylko na klepisko, schował za pazuchę kolejny mieszek i dobił targu. Nie dociekał na darmo, dlaczego kapłani płacili fortunę za odłamki zwierciadeł wygrzebane z ruin wieży. Kto ich. tam wie, mruknął tylko pod nosem i na nowo pochylił się nad piwną polewką.
A Ognicha była ciekawa, tak ciekawa, że przed świtem wymknęła się i pobiegła pod Skalmierską Bramę, do Pajęczarki, która niegdyś mieszkała w pięknej celi w opactwie zburzonym na rozkaz kapłanów z wieży. Stara, ślepa kobieta uśmiechnęła się tylko nad wyplatanym koszem. Widzisz, dziecko, powiedziała, a jej palce znów zaczęły tańczyć pomiędzy wiklinowymi prętami, widzisz, dziecko, bezmierna jest ludzka durnota, więc kapłani próbują na powrót przywołać boga spoza zwierciadeł i spoza śmierci. Chcą zlepić potrzaskane lustra, jakby wieża boga była nieledwie starym garnkiem, który można zdrutować i posklejać do kupy. Ale nie uda im się, dziecko, bo bogowie nie przybiegają na zawołanie śmiertelników, a czasy, gdy nad Spichrza władali kapłani – oby byli przeklęci! – minęły na dobre. Nie zdołają przywrócić Krainom Wewnętrznego Morza Nur Nemruta, podobnie jak żalnicki zakon nie potrafi odnaleźć swojej bogini. Zmierzch bogów, dziecko, zmierzch świata, jaki znamy. I nie odmieni tego garść potrzaskanych lusterek…
Jest tylko jedna rzecz naprawdę cenna w gruzowisku wieży, dziecko, podjęła po chwili niezrozumiałego mamrotania. Jedna rzecz, nie więcej. Zwierciadlany naszyjnik, sieć wiążąca boga w naszym świecie. Sieć, którą zerwano, kiedy miecz córki Suchywilka spadł na kark Krawęska. Nieważne, dziecko, nieważne. Choćby porąbano go toporem na drobne kawałki, naszyjnik wykuty w kuźni Kii Krindara wciąż będzie tysiąc razy więcej wart niż potrzaskane zwierciadła – póki w Krainach Wewnętrznego Morza pozostanie choć jeden z bogów, którzy niegdyś uwięzili swoją moc w jedenastu znakach. Nie darmo stara Lelka od Kei Kaella rozesłała kapłanki na poszukiwania. Bo idzie zmierzch bogów i czas chwycić się sztyletu. Sierpa Annyonne.
Pajęczarka zaniosła się suchym śmiechem, który wnet przeszedł w potworne rzężenie i kaszel. Dziewczynka cierpliwie czekała – zdążyła przywyknąć i do plugawych przekleństw, i do niezrozumiałych, obłąkańczych proroctw. Czasami zastanawiała się, czy ta wyniszczona niewiasta naprawdę śpiewała hymny przed wizerunkiem Nur Nemruta w opactwie zburzonym dawno temu, kiedy ojciec księcia Evorintha prawował się z kapłanami z wysokiej wieży. Ale nie spytała o to nawet wtedy, kiedy zamroczona gorzałką żebraczka rzucała się w majaku na wspomnienie kaźni na Rynku Solnym, gdzie kat żelaznymi cęgami wyłupił jej źrenice.
Widzisz, dziecko, Pajęczarka znów się odezwała, oddychając z trudem i chrapliwie, ojciec księcia Evorintha nie był głupcem, choć srodze przeliczył się w rachubach. Jednej nocy właśni pachołkowie powiedli go na żelaznym łańcuchu do świątyni, a pod bramami opactwa stanęła gromada kapłańskich sług. Nie Servenedyjek, bo tamtej nocy nawet im nie ufano, ale zabójców, których wyszkolono w podziemiach jasnej wieży. Biegłam galerią opactwa, kiedy jeden pochwycił mnie za włosy i rzucił na ziemię. Mnie, jedną z jedenastu służebniczek, które co świt rozsuwały zasłony przed świętym wizerunkiem Nur Nemruta. A potem w ciemnicy kat szarpał mnie cęgami, jak zwyczajną wiedźmę, powoli, żeby nie uronić ani chwili męczarni i żebym nie śmiała skłamać ni jednym słowem. Z powodu jedenastu znaków wykutych w kuźniach Kii Krindara i z powodu ojca księcia Evorintha, który pragnął raz na zawsze wypędzić Nur Nemruta ze Spichrzy i z Krain Wewnętrznego Morza.
Więc jeśli znajdziesz naszyjnik ze zwierciadlanej wieży, idź do kąciny Kei Kaella i pozdrów odźwierną imieniem Sharkah, imieniem sztyletu Annyonne. I zażądaj nagrody – w imieniu Pajęczarki, która była niegdyś służebniczką Nur Nemruta i zdradziła go z powodu Spichrzy i dla władcy, który kiedyś wziął ją za rękę i poprosił, by znalazła mu w świętych księgach sposób na zabicie nieśmiertelnych. Bo skoro stara Lelka zbiera po Krainach Wewnętrznego Morza znaki wykute w kuźniach Kii Krindara, zmierzch bogów jest o wyciągnięcie ręki, nie dalej. I może sinoborska pani znajdzie w sobie więcej odwagi, niż ja miałam wtedy, dawno temu, dość, by doprowadzić do końca to, co rozpoczęłam wówczas, kiedy pierwszy raz otwarłam przeklęte księgi Thornveiin i popatrzyłam na wizerunek Annyonne naznaczony tuzinem gwiazd. Może niedługo nieśmiertelni będą krzyczeć głosami, od których bieleją źrenice – jak ja krzyczałam na drewnianym podeście pośrodku Rynku Solnego, kiedy kat sięgnął ku moim oczom. I będą odchodzić kolejno, jeden po drugim, aż wypełni się moje przekleństwo.
Ognicha niepewnie oblizała wargi, czując, jak jej serce zaczyna kołatać się coraz szybciej i boleśniej. W tobołku miała ładną przygarść zwierciadlanych ułamków, lecz strażnicy na własną rękę handlowali z kapłanami Nur Nemruta i każdej nocy odbierali jej większą część zdobyczy. Kulas zostawił im bukłak ciężkiego wina, pomyślała, i będą już dobrze pijani, ale i tak każą mi się rozebrać i dokładnie przepatrzą każdy strzęp przyodziewku. A jeśli zamroczą się naprawdę mocno, nie skończy się na kilku drwinach czy szturchańcach, bo w nocy wszystkie koty są czarne. Zazwyczaj jej oblicze odstraszało strażników – sina miazga mięsa, z którego wystawały potrzaskane chrząstki nosa. Prawa powieka była nieruchoma, na wpół przesłaniając zamglone, ślepe oko, z ucha pozostał jedynie krwawy strzęp. Lecz kiedy odwróciła głowę, druga połowa twarzy zdawała się drwić z niej jeszcze dotkliwiej: jasna, delikatna skóra, wielka, błękitna źrenica pod frędzlą czarnej rzęsy i usta wykrojone w kształt, który książęce dworki na darmo naśladowały purpurowym barwidłem. I chyba właśnie dlatego mężczyźni odwracali się od niej ze strachem. Z powodu dwóch twarzy, które przeczyły sobie nawzajem. Ale nie wówczas, kiedy byli pijani.
Przypomniało się jej, jak klęczała nad źródłem jasnej wody boga, wpatrując się we własne odbicie na powierzchni wody, w oba odbicia, które jego moc miała odmienić i naprawić. A potem – jak Servenedyjki wywlokły ją za bramę pod obojętnym wzrokiem kapłanów.
Nie będzie tak, pomyślała, bezwiednie zaciskając palce na ostrych kryształkach, więcej tak nie będzie. Pochyliła się nad stertą kamieni, żeby Kulas nie zdołał jej dostrzec, i zaczęła połykać połowę naszyjnika. Nie spieszyła się.
Odchyliła głowę do tyłu, kiedy chłodny drut przesuwał się po dnie jej gardła, czując, jak resztki wieczerzy podchodzą jej wysoko w przełyku. Kryształki były ostre, bardzo ostre. Nie zauważyła, jak przecięły język. Potem przez chwilę leżała w milczeniu na wilgotnym gruzie, szlochając cicho i bez łez. W lewej ręce wciąż trzymała połowę naszyjnika.
Dygocząc podkasała spódnicę. Obojętne, pomyślała, zaciskając mocniej zęby, kiedy szklany ząb przeciął wrażliwe, nagie mięśnie. Naprawdę popsuto ją dwa lata wcześniej, kiedy próbowała spędzić płód długim żelaznym drutem i naparem z czarnego bzu. A kiedy dziecko się wreszcie urodziło, skurczony, okrwawiony strzęp mięsa, który wrzucono w żar na palenisku, nawet czarownica z Krowiego Parowu nie mogła wiele poradzić.
Nim skończyła, uda miała śliskie od krwi. Dobrze, pomyślała. Niewieścia przypadłość zazwyczaj odstraszała strażników.
Wyprostowała się sztywno i zaczęła iść w dół, potykając się na ostrych kamieniach.
* * *
Ledwo minęli rozstaje i trakt ku Nawilskiemu Ostępowi, począł padać deszcz. I to nie żaden letni kapuśniaczek, ale porządne, rzęsiste deszczysko, przy tym zawierucha podniosła się potężna. Konie wlokły się melancholijnie po trakcie zmienionym w poryte śladami kół rozlewisko, zaś jeźdźcy przylgnęli w kulbakach, ściskając w zziębniętych palcach poły opończy. Zwierzołak wlazł wiedźmie za pazuchę i syczał gniewnie, kiedy tylko kto podjechał bliżej. Nastroszony jadziołek siedział na ramieniu Szarki i kłapał dziobem bez przyczyny. Zbójca podejrzewał, że na swój sposób szczęka zębami z zimna.
Dzień cały człapali w milczeniu, zagrzewając się siarczystą spichrzańską okowitą. Jednak pod wieczór chmury wisiały wciąż nisko i nic nie zapowiadało końca słoty. Na myśl o obozowaniu pod gołym niebem zbójcę przeszedł dreszcz obrzydzenia. Ot, zmiękł człek, pomyślał z niesmakiem, zniewieściał pomiędzy pańskimi piernatami, na ciepłej strawie. Wicher tymczasem dął coraz dotkliwszy, zdzierając z drzew całe naręcza listowia. Zbójca popatrywał na ów krajobraz ze wstrętem, rozumiejąc wreszcie, dlaczego Żalniki z dawien dawna nazywano krainą błota. Lecz trzeba rzec uczciwie, że nie napomknął ni słowem, by rozejrzeć się za stosownym schronieniem. Rozumiał, jak nieroztropnie byłoby w tak mizernej a podejrzanej kompanii leźć w pierwsze lepsze obejście.