Литмир - Электронная Библиотека

Natomiast Szydło nie przestawał sarkać od dnia spotkania z prządką. Z braku innego wierzchowca posadzono go z początku na ryżej kobyłce wiedźmy, jednak rychło miało się okazać, że przedsiębiorczy pokurcz wszedł przy okazji w nader bliską komitywę z błękitnooką niewiastką. Coś jej do ucha klarował cichaczem, sprawiając, że bledła i czerwieniała na przemian, podszczypywał nieznacznie, aż wybuchała piskliwym chichotem, i coraz ciaśniej obłapiał, niby zsuwając się z końskiego zadu. Twardokęsek ledwo się hamował, bowiem narastała w nim ochota, aby raz a dobrze pięścią objaśnić kurdupla, że cudzych bab nie trza macać. Szczęściem, zwajecki kniaź, który był człekiem surowych obyczajów i takoż przypatrywał się niechętnie karlej sprośności, tego samego wieczora przysposobił mu jednego z jucznych koni.

Wierzchowiec okazał się spokojną, steraną szkapiną. Kobyła człapała ze łbem zwieszonym nisko nad gościńcem i za nic sobie miała wszelkie wysiłki Szydła, aby ją zachęcić do jakiego żwawszego ruchu. Zamieniwszy solidny zwajecki tobół na jeźdźca postury mizernej, a więc znacznie lżejszego, niczym nie dała po sobie znać ukontentowania. Przeciwnie, traktowała go jak inny rodzaj juków. Mimo Szydłowych nawoływań, tudzież rozpaczliwego kopania po bokach, uparcie wracała między juczne konie na końcu pochodu, skutecznie utrudniając mu dalsze konwersacje z wiedźmą oraz resztą towarzyszy. Była przy tym tępawa i jak się pośrodku gościńca trafił jaki dół co większy i dobrze wypełniony wodą, lazła weń aż po pęciny.

Z wolna Szydło popadał w coraz większą melancholię. Frymuśne dworskie trzewiki z zakręcanymi noskami przemokły mu ze szczętem, cyraneczkowy kubrak ozdobiony herbem księcia Evorintha nasiąkł niczym lekarski kompres, z brody ciurkały żałośnie strużki dżdżu. Że zaś wymknął się ze spichrzańskiej cytadeli pospiesznie i ukradkiem, nie miał nawet peleryny. Na koniec zbójca ulitował się i wydobył z sakwojaży skórzaną opończę. Szydło wymamrotał zdawkowe podziękowanie i owinął się po czubek nosa. Lecz kiedy na koniec zawierucha obłupi – Ja go ze wspaniałego trawiastozielonego kapelusza, rozdarł się, aż senna kobyła zaryła w miejscu wszystkimi kopytami.

– A bodajby szlag trafił takowe wędrowanie! – wrzasnął, wyławiając z błota sponiewierane nakrycie głowy. – Czy ja żaba jestem, żeby po błocku skakać?

– Wedle postury to pierwej kijanka – rzucił Twardokęsek, mierząc niziołka pogardliwym wzrokiem: za nic nie potrafił mu darować obmacywania wiedźmy.

– Milczcież lepiej, kiedy nic do gadania nie macie! – fuknął karzeł. – Obozowisko zdałoby się znaleźć, miast gębą po próżnicy kręcić! Ale nie byle wykrot bagnisty, jeno gospodę należytą, suchą a czystą.

– Polewki podjeść gorącej – odezwała się płaczliwie wiedźma spod opuszczonego na twarz kaptura, zaś zwierzołak zawtórował jej głośniejszym prychnięciem.

Zbójca pytająco popatrzył na Szarkę. Rudowłosa wzruszyła ramionami, pieszczotliwie drapiąc skrzydłonia za prawym uchem. Na grzbiecie miała baranicę, dar Suchy – wilka, spod której wystawała suta spódnica, zwajeckim sposobem rozcięta po bokach, by ułatwiać jazdę wierzchem. Mało kto dojrzy, pomyślał zbójca, że pod baranią skórą dziewka ma przypasane dwa szarszuny. Jednak jeśli nas szukają, tedy wypatrzą niezawodnie. A skrzydłonia trudno przepomnieć.

– Jeśli wjedziem na Wężymordowych pachołków – odezwał się z namysłem zbójca – nieprędko się ze staroście] wieży wydobędziem. Sam nie wiem.

– Toć my głęboko w Żalnikach! – warknął karzeł. – Może zbrojni istotnie trakty przepatrują, ale z krają, bliżej spichrzańskiego władztwa, a tutaj prawie głusza i pustkowie. Nadto w taką pluchę ni pies z kulawą nogą na gościniec nie wyjdzie, cóż dopiero pachołkowie, co są lenie przebrzydłe, ochlapusy, kurwiarze, nadto skąpo opłacani! W sam czas między krzewiną zaczęło coś błyskać: zrazu słaby zarys oświetlonych okien, potem cały kształt oberży i przygarści otaczających ją zabudowań. Obejście nie dorównywało bynajmniej zasobnością i prezencją gospodzie Goworki na skraju Gór Żmijowych, ale też zbójca przywykł już, że w Żalnikach domostwa budowano nisko, biednie i niechlujnie. Takoż i tutaj nikt nie wyszedł im na spotkanie, tylko uchylone wrota kołysały się ze smętnym skrzypieniem.

– Patrzajcie, jaka nędza – karzeł zachęcająco wskazał na podwórzec. – Nikt się nie będzie zanadto przyglądał, komu przyszło w pospólnej izbie zawieruchę przeczekać. Skrzydłonia i konie zawczasu do stajenki wprowadzim, a niech się trafi niepewne towarzystwo, tedy co świt w swoją stronę ruszym.

– A jak nas kto pytał będzie, skąd ciągnieni? – zafrasował się zbójca. – Toż zrazu wyrozumieją, że my w tych stronach obcy.

– Nie frasujcie się, mości zbójco – karzeł uśmiechnął się z wyższością. – Po tutejszych drogach aż gęsto od wszelakiego cudzoziemskiego tałatajstwa. Ludziska ciągną do świętej mateczki z Doliny Thornveiin, o wstawiennictwo u bogów i uzdrowienie prosząc. Myśmy bardzo akuratnie dni parę od opactwa na wschód, tedy spokojnie rzekniem, że za intencją u przeoryszy byliśmy. Co będzie gadka tym lepsza – dodał, wykręcając wodę z brody – że wiedźma prawie do gołej skóry postrzyżona. Bo w normalnej okoliczności ludziska by się dziwowali, że łysa. A tak rzekniem składnie, że panna z wielkiej boleści ledwo ozdrowiała i sploty na pamiątkę wotywną przed figurą położyła. Sprytny Szydło, co? – wykrzywił się do zbójcy niby uradowane dziecko.

– Tyle że po rzędzie końskim człek co bystrzejszy dojrzy, żeśmy ze Zwajcami pobratani – mruknął Twardokęsek. – Takoż szuby zwajeckie.

– Żadna przeszkoda – roześmiał się Szydło. – Nałga – my, że na północy siedzim, wyżej Cieśnin Wieprzy. Ludek tam pospolicie ze Zwajcami kupczy, za nic sobie mając Wężymordowe zakazywania. Jeno trza, by pani Szarka miecze odpięła, bo od nich się nijak nie wykręcim. I obyczajnie przyjdzie wam gadać – zwrócił się ku niewiastom – a jeszcze lepiej gęby zawarte trzymać. Tutejsza szlachta białogłowy po domach trzyma i w karności tak ćwiczy, że się mało która nie pytana odezwie.

Drzwi do gospody były niewysokie, a sień ciemna i na progu zbójca tak w ościeżnicę głową łupnął, że go zrazu zamroczyło.

– Ot, znać, że gość pobożny – zaśmiał się ktoś ze środka wesoło. – Nisko się domowym bogom kłania.

– Wchodźcież, waszmościowie, prędzej – ozwał się inny, zrzędliwy głos. – Wicher duje po nogach.

Twardokęsek poprawił czapę, rozmasował obolałe czoło i popatrzał po gościach. Przy stole wedle paleniska, na którym wesoło buzował ogień i bulgotała polewka na wędzonce, co zrazu chytrze zbójca wywąchał, siedziała dziwaczna kompania. Właściwie tylko dwie persony, ale wielce osobliwe. Wesołkiem okazał się potężny mężczyzna, nie pierwszej już młodości, ale krzepki, przyodziany w bogate, barwne szatki. Ręce miał skrępowane na plecach, a grube powrozy krzyżowały się kilkakroć na jego piersi, co wyraźnie pokazywało, że był personą znaczną i skłonną do ucieczki. Gderliwy człek, który drzwi nakazywał zamykać, okazał się postaci nikczemnej i zgoła mało srogiej, ale nosił brunatną szatę Wężymordowego sługi.

Zbójca byłby się może jeszcze na ów widok cofnął, ale wiedźma ciekawie wyglądała mu zza pleców, a karzeł przekleństwem naprzód popędzał. Wszedł tedy, udając, że nie dostrzega badawczych spojrzeń przyczajonych przy niskim stole pachołków. Nadrabiając miną, ruszył prosto do szlacheckiej ławy przy ogniu, grzecznie się pokłonił, czapą nad ziemią zamiótł.

– Prosim wdzięcznie do kompanii – odezwał się więzień. – Śmiało siadajcie, waszmościowie, myśmy prawa szlachta, a że w powrozach, to insza opowieść. Wy takoż, panienki, nie strachajcie się – pokłonił się przed Szarka i wiedźmą na ile sznury pozwalały – bom człek niegroźny i zgodliwy. Siadajcie, gadam. Milej człekowi na wdzięczne niewieście liczko popatrzać niźli na mordy oprawców.

– Już ty, Bogoria, na oprawców nie wyrzekaj – człeczyna w barwie żalnickiego kniazia butnie poprawił purpurowy kołpak. – Lepiej by ci u pani matki w komorze nie było.

W rzeczy samej, na stole poniewierały się resztki sutej wieczerzy, a i opróżnionych dzbanów po piwie dostrzegał zbójca niemało. Musiał przyznać, że nie wyglądało to wcale na posiłek więźnia. Albo też prostemu zbójcy nie trafiają się równie hojni strażnicy, dodał w myślach szyderczo.

– Ze swej strony do próśb się pięknie dołączam – podjął człek w urzędowych barwach. – Pieska pogoda nastała, tedy wnoszę, że niebłaha potrzeba was z domów wypędziła. Chodźcie, chodźcie, opończe mokre zrzucajcie, nim was jakie choróbsko dopadnie. Byle nie za blisko ognia – upomniał wiedźmę. – Skóra od gorącości popęka, bośmy dobrze kazali w kominie napalić dla wygody świątobliwych osób.

Zbójca podążył za ruchem jego ręki i dostrzegł wysoko na piecu posłanie sprytnie przysposobione ze skór. Przy kominie stała para wysokich butów i kilkoro drobniejszych trzewików oraz kostur Jałmużnika przystojnie oparty o ścianę. Rychło się więc Twardokęsek domyślił, kto znalazł schronienie na piecowym legowisku. Widać jaki sługa Cion Cerena wędruje z młodziakami, zgadł.

Znał bowiem zbójca dobrze obyczaj, który nakazywał kapłanom Cion Cerena zbierać po gościńcu wszelakie dzieci bezdomne i w klasztorach przygarniać. Co więcej, przy każdym zakonnym domu zostawiano we ścianie specjalną niszą i kołatkę przy niej, żeby matki mogły tam bezpiecznie niechciane noworodki zostawiać i bez kary odchodzić. Kapłani bardzo skrupulatnie chowali owe dzieci we klasztorach i skrycie zbójca uważał, że zakon Jałmużnika czyni wszystkim przysługę swą dbałością o podrzutków. Zresztą, spośród wszystkich sług bogów jedynie żebraczych braciszków Twardokęsek na swój sposób cenił.

Zadumał się nad miską z soczewicą i wędzonym mięsiwem, jednym tylko uchem łowiąc opowieść karła o cudownym uzdrowieniu wiedźmy. Gadka zresztą zdawała się iść wcale składnie. Niewiasty przysiadły skromnie na skraju ławy, zaś człek w czerwonym kołpaku, który przedstawił się jako miejscowy władyka i książęcy pod – starości, przerywał z rzadka pobożnymi okrzykami zachwytu nad mocą świątobliwej mateczki. Pachołków najwyraźniej nie dopuszczano do kompanii, co bardzo zbójcę uradowało, bowiem władyka nie wyglądał mu na szczególnie bystrego, a wśród służby mógł się trafić jaki wścibski mądrala.

74
{"b":"89146","o":1}