Литмир - Электронная Библиотека

Karczmarz tymczasem podał dwa kufle z ciemnym żalnickim piwem, które zbójca znajdował nazbyt mocnym i kwaśnawym, i dwa mniejsze kubki dla niewiast. Szarce powierzono zaszczytną posługę pojenia więźnia. Twardokęsek zląkł się nieco, by jakim niepolitycznym gestem dziewczyna nie dała po sobie poznać, że nie zna obyczajów miejscowej szlachty, jednak usłuchała bez jednego słowa sprzeciwu. Jadła w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w poczerniały ze starości blat, drobne kąski przedsiękrając, jak przystoi niewieście. Zbójca znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że dokładnie przysłuchuje się rozmowie, choć jej twarz przybrała wyraz obojętności i pokory.

Kiedy opowieść Szydła dobiegła końca, władyka zabawił ich wspominkami o służbie na żalnickich gościńcach. Nie był dobrym mówcą, zdaniem zbójcy zanadto zależało mu na uznaniu słuchaczy, nie wyłączywszy więźnia. Z nim z kolei, historia zdawała się całkiem ciekawa. Pojmany nie dość, że śmiało wtrącał się do konwersacji, czyniąc podstarościemu nader cierpkie przytyki, to jeszcze tytułował go krewniakiem i wyraźnie byli mocno spoufaleni. Słowo po słowie wywnioskował Twardokęsek, że przyszło mu dzielić gospodę z miejscową zbójecką znakomitością. Bogoria, tym bowiem mianem oznajmił się potężny więzień, bez nijakiego zażenowania przyznawał się do łupiestwa na książęcym gościńcu. Nadto, musiał się cieszyć po okolicy znacznym rozgłosem, bo karczmarz zwracał się doń z wielkim uszanowaniem i najwyraźniej znał go nie od dzisiaj. Wszystko to mocno połechtało zbójecką ciekawość, szczególnie, że niewiele, czy też nic zgoła, słyszał o swoim sławetnym zbójeckim konfratrze.

– To jak was niby pojmali? – spytał na koniec.

– Ano – rzekł z zakłopotaniem Bogoria – na odpust, durny, poszedłem dać. Gadają ludziska: kogo bogowie kochają, tego w ogniu smażą, tedym się postanowił o własną skórę zawczasu zatroszczyć. Bo po prawdzie – zarechotał – nazbierało się grzeszków więcej niźli karbów na grzbiecie. Wyskrobałem tedy nielichy mieszek klejnotów i pociągnąłem mniszków o wstawiennictwo i naznaczenie pokuty prosić.

– Do klasztoru mateczki w dolinie? – popisał się znajomością miejscowego obyczaju Twardokęsek.

– E, gdzie tam! – żachnął się Bogoria. – Widzicie, waszmościowie, ja bym dla naszej mateczki świątobliwej łapę w żywy ogień wraził. Niechby jedno słowo rzekła, a wraziłbym niezawodnie! – dumnie potoczył wzrokiem po biesiadnikach. – W takiej my ją powadze trzymamy. Ale mateczka jest nad obyczaj miłościwa i ludzka. Ona w klasztorze liszki z kapusty zbierać każe i na pola za murami wypuszczać, bo i one, powiada, stworzenia boże. A jam jest człek gruby, na gościńcu chowany. Gdzie mnie, nędznemu, do naszej mateczki iść i o zmiłowanie prosić? Toż się nie godzi…

– Szczególnie – prychnął podstarości, zgoła nie wzruszywszy się pokorą Bogorii – że starczy, by mateczka komu w ślepia zajrzała, a zrazu grabieżcę i kurewnika rozpozna. Ona bez jednego słowa rozumie, ile człek wart i jakie grzechy nad nim ciążą. Takem pewien, że rychło by wam, Bogoria, wypatrzyła ze złodziejskiej gęby żmijową harfę z samiuśkiego jej klasztoru zrabowaną.

Bogoria łypnął niechętnie ku niskiemu człowieczkowi w krasnym kołpaku, ale nawet nie próbował się targać w więzach. Zresztą postronki były dobrze zadzierzgnięte. Pachołkowie takoż niby w kości grali w przeciwnym krańcu izby, lecz przecie nie przestawali czujnie popatrywać ku wysokiemu stołowi.

– Przyznajcie się, Bogoria! – zarechotał władyka. – Nie sromajcież się, ócz nie spuszczajcie, boście przecie nie dziewica, a my na wasze skromność nie nastajemy. Głośna jest rzecz w Wilczych Jarach i niezadługo do samego kniazia dojdzie. Samiście zresztą nazbyt wiele o tej harfie po gospodach gardłowali, tedy się nie wyprzecie.

– Nie zapieram się – burknął więzień. – Prawda jest, żem żmijową harfę skradł, bom jest człek ułomny i do grzechu prędki. Ale nie dla zysku kradłem, nie dla chciwości mizernej. Jedna się taka harfa w Krainach Wewnętrznego Morza ostała po tym, jak Wężymord żmijów wedle źródła Ilv pomordował…

Tutaj Bogoria chciał ciągnąć opowieść, ale władyka ciężko odstawił garniec, aż się piwo po blacie rozlało, i na odlew trzasnął więźnia w pysk. Potem otarł pianę z wąsów i bez żadnej złości ugryzł kawał podwędzanej kiełbasy.

– Wy uważajcie, Bogoria – ostrzegł beznamiętnie – a od kniaziowskiego imienia precz. Ja z wami próbuję po ludzku, jak z człekiem godnym a szlacheckiego stanu. Ale jeśli bluźnić będziecie i kalumnie na zwierzchność powtarzać, to niby świnię każę związać i w gnoju w komórce z inwentarzem zawrę. Pojmujecie? Rozkazów słuchać muszę, tedy mi pracy nie utrudniajcie.

– Sami wy dobrze wiecie, kędy prawda leży – Bogoria oblizał popękane od ciosu wargi.

– Srogo moją cierpliwość próbujecie – potrząsnął głową władyka. – Przyznaję po sprawiedliwości, jam wam wiele winien, Bogoria. Jeszcze z dawnych czasów. Boście mnie mogli jako kapłona świątecznego wypatroszyć, a przecie wolnym puściliście. I nie dla profitu, bom wtedy chudopachołek był. Ot, słoma w butach, wańtuch na grzbiecie przetarty i miecz przy boku, tyłem miał dobytku. A przecie żywego precz odesłaliście.

– Boście tymi nogami w butach słomą wyściełanych – prychnął pogardliwie więzień – tak długo przed kuzyneczką Rutą drobili, pókiście jej do ołtarza nie zawlekli. No, kuzynka zawdy na rozumie słabowała, tedym się za bardzo nie dziwował, że poszła za gołodupca i zwykłego przybłędę. Wasze szczęście – zarechotał grubo – żem wtedy pod samą Skwarne poszedł, bobym zwyczajnie usiekł, nim krewniaczka do reszty ogłupieje. No, ale potem, jakeśmy w powinowactwo weszli – wzruszył ramionami. – Co rodzina, to rodzina. Nijak było krewniakowi szyję ściąć.

– Naprawdę? – wiedźma spojrzała na władykę szeroko rozwartymi oczyma. – On wam życie ocalił, a wy go teraz do starościej wieży wiedziecie? W postronkach? Na kaźń?

– Bo skurwysyn, jak to często z przybłędami bywa – zwięźle wyjaśnił Bogoria. – Skurwysyn, sprzedawczyk i pomorcki pachołek, ot i tyła!

– Znalazł się patryota i człek prawy! – warknął przez zaciśnięte zęby władyka. – Możem ja i pomorcki pachołek, alem żmijowej harfy z klasztoru nie wykradał! Lu – dzim na gościńcu dla rozboju nie mordował! Ani mniszek nie niewolił! A ty się, Bogoria, wnet będziesz przed bogami ze świętokradztwa wywodził i opowiadał.

– No, no! – Twardokęsek wykrzywił się z uznaniem. – Pokaźny rejestrzyk.

– Tom i mieszek klejnotów pokaźny nagotował – bezwstydnie przyznał Bogoria. – Mateczki świątobliwej nie ośmieliłem się swą plugawą osobą fatygować, ale się należało wreszcie zatroszczyć o odpoczynek wieczny. Rozpytałem się po okolicy starannie i zdało mi się, że trza do klasztoru Jałmużnika pociągnąć. Braciszkowie tam żebraczy siedzą, ale cosik się bardzo na żebraninie upaśli. Dobrzem im się zawczasu przyjrzał: oblicza mają rumiane, kałduny tłuste, a kapice z bardzo zacnej materii, co ją aż z Książęcych Wiergów sprowadzają. No, pomyślałem, gdzie jak gdzie, ale tutaj się mój ciężko zagrabiony grosz nie zmarnuje. Jenom się po nich równie lisiej chytrości nie spodziewał! – syknął z rozdrażnieniem. – Ani tego, że pieniądz wezmą, a potem mnie starościm siepaczom wydadzą, zdradzieckie ścierwa! Ot, do czego mię pobożność przywiodła!

– A juści! – władyka z rozbawienia uderzył się po kolanach. – Patrzajcie go, niebożątko ukrzywdzone! Mnisi kryli cię, Bogoria, własne życie na szwank wystawiając. Poty, pókiś im mniszek niewolić nie począł.

– E tam, zaraz niewolić! – sprzeciwił się z urazą Bogoria. – Trza było widzieć, jak się bestyjce oczy do mnie spod welonu świeciły. Nijakiej niewoli nie było, krzyków ni gwałtów żadnych. Trochę mnie podrapała i pisła może ze dwa razy, ale przecie to uczciwa niewiasta, nie jaka gamratka, tedy mus jej piszczeć, choćby i wbrew własnej chęci. A mnisi z czystej zawiści rejwach podnieśli, jakby się w komorze krzywda komu działa. Pewnikiem z zawiści, bo urodziwa gadzinka! – mlasnął językiem z ukontentowaniem i dał znak Szarce, by mu przysunęła do ust garniec z piwem.

– Urodziwa czy nie – naigrawał się podstarości – zbiegło się do jej wrzasków pół klasztoru. I co się na koniec stało? Ano, sławetny Bogoria, od mnichów pojmany, przeczekał całą noc na przybycie straży w klasztornym chlewiku. I widzi mi się, że będzie w Wilczych Jarach wielce smakowita opowieść. O tym, jak Bogorię, zbójcę sławetnego w caluśkich Żalnikach, zwyczajne klechy przydybały. Jako rzeźnego knura!

– Bo mnie jeden wielki, spasiony mnich od tyłu zaszedł i warząchwią znienacka zdzielił – wyjaśnił zażenowany nieco więzień. – Z taką krzepą trzasnął, że mi się łeb jako gliniany garnek o mało nie rozpękł. Gdyby nie zamroczenie owo, inną mieliby pachołkowie ze mną sprawę.

– Gwałt na mniszce nie starościej, ale biskupiej władzy podlega – zauważył bystro karzeł.

– Toteż nie za gwałt na mniszce będą go kaźnić – władyka podrapał się po brodzie. – Jeszcze to spośród jego przewin najmniejsza, choć i zań gardło dałby niezawodnie. Ale tutaj nie w zwyczajnym rozboju sprawa, nie w świętokradztwie nawet, ale w polityce. Bo tenże Bogoria, ciołek nieszczęsny, wdał się za młodu w rokosz przeciwko kniaziowi. I dlatego będą go przed starościńską wieżą kołem łamać, kleszczami szarpać i członki mu odejmować. Za to, że się przyłączył do Jastrzębcowej rebelii.

– Naprawdę? – wiedźma w zdumieniu złożyła ręce. – Naprawdę?

– Nie słuchaj go, panna – poradził dobrotliwie władyka. – Zaraz pocznie wpierać, jaki z niego bohater i patryota. A to jest jedno wielkie bezwstydne łgarstwo, nie więcej!

– Osobliwa rzecz – karzeł w zadumie żuł kiełbasę. – Wy, mości władyko, chodzicie w książęcej barwie, a wasz powinowaty z Jastrzębcem bijał kniaziowskich. On was w ręku niegdyś miał, a przecie żywego wypuścił. Wy zasię, jako starościński sługa, do lochu go prowadzicie. Ot, osobliwość.

– Zwyczajna rzecz w naszej okolicy – spokojnie objaśnił podstarości. – Ludek tutaj zadziorny, mało zgodliwy, tedy się nieustannie coś tli po lasach. Ninie ludziska krzywią się na Wężymorda, a przedsię zaczajali się na Smardzowych. Zresztą, bo to się trzeba z kniaziowymi wadzić? Był czas, że krajowej władzy nie stało, tośmy się między sobą za łby brali, aż pierze leciało. A dzisiejszego dnia lepiej niby? Co i raz ktoś pod świątynią usieczon. A burd ile, a zajazdów! – zacietrzewiał się coraz bardziej.

75
{"b":"89146","o":1}