Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Stoi na szczycie wieży. Na samej krawędzi, poniżej jest jedynie ciemność. Wicher targa płaszczem, kiedy wyrzuca ku górze ramiona. Wokół wirują ptaki. Gołębie – białe, szare i pstrokate.

Coś zakłuło ją na skraju pamięci – znajoma postać. Wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Czuje jeszcze przelotne pragnienie, by zamknąć oczy, odpędzić obraz, w którym strażniczka bramy nosi jej własną twarz.

I zaraz później siedzi w wysokim, dębowym krześle. Sztywno wyprostowana. W palenisku buzuje ogień, a jej stopy w zabarwionych szkarłatem trzewikach nie sięgają posadzki. Wyciąga rękę ku szachownicy, zaś mężczyzna po drugiej stronie stołu bez słowa wychyla kielich. Jego twarz… To nie jest ta twarz. Oczy szare, nie błękitne. Obcy mężczyzna. Nieznany zarys policzka, inne przechylenie głowy. Nie Wężymord.

Podnosi wzrok na powałę i nie odnajduje wizerunków skrzydlatych węży nieba. Tylko szachownica pozostała ta sama – szachownica, na której żadne z nich nie potrafiło wygrać – a jej palce pamiętają kolejne ruchy. Drobne, niecierpliwe palce dziecka, które wychyla się przez framugę okna i rzuca kamyki ku rzece w przesmyku między skatami. Wie, że coś powinno nadpłynąć z góry rzeki. Drobna, brązowowłosa dziewczynka zaciska palce na krawędzi okiennicy. Czeka. Ale to nigdy nie nadpływa.

Kobieta na szczycie wieży śmieje się, zaś gołębie opadają do jej śmiechu wirującą chmarą. Chodź do mnie, mówi kobieta o jej własnej twarzy.

Przez okna zamknięte błękitnymi i żółtymi szybkami wpadają barwne plamy światła. Dziewczynka pochyla się nad wielkim pergaminem o pogiętych rogach, a jej włosy nie są splecione w wytworne warkoczyki, tylko luźno opadają na ramiona. Starzec w dziwacznej, poplamionej tłuszczem szacie – ma na imię Ossty, choć Zarzyczka nie wie, skąd zna jego miano – powoli wodzi palcem po kartel – szu, powtarzając nazwy konstelacji, a żadna z nich nie jest znajoma.

Noce w pełni lata są w Strażnicy gorące i duszne – wtedy też gwiazdy świecą najjaśniej. Ossty prowadzi ją na szczyt barbakanu. Patrz w gwiazdy, księżniczko, zawsze patrz w gwiazdy, mówi. Nad ziemią unosi się zapach rozgrzanych ziół – lawendy, miodownika, werbeny - i świeżo skoszonej trawy. Dziewczynka leży na chłodnym dachu, z rękoma złożonymi pod karkiem. Sylwetki strażników ciemnieją na obrzeżach barbakanu. Cicho nadchodzi sen.

To się już zdarzyło, śmieje się kobieta z wieży, i wciąż się zdarza. Chodź do mnie.

Wilgotny, chłodny wicher szarpie jej suknię. Dołem, wąską poszarpaną ścieżką ciągnie orszak zbrojnych. Mężczyzna o szarych oczach, mężczyzna znad szachownicy, odwraca się i spogląda ku dziewczynie na blankach cytadeli. Obok niej garbaty karzeł wpycha do ust kolejny kawałek placka, strużka śliny ścieka mu po brodzie. Jej brat. Śmieje się płaskim, cienkim śmiechem idioty. Ręka dziewczyny z wolna opada i zaciska się na jego ramieniu. Nie wrócą, mówi dziewczyna. Obiecuję ci, że nie wrócą, a mężczyzna o szarych oczach jeszcze raz spogląda ku niej i wjeżdża na kładkę ponad strumieniem.

To nie jest mój brat, błyska przelotnie w umyśle Zarzyczki, nie może nim być.

Jednak jest nim i wszystkie inne rzeczy dzieją się tak, jak zostało obiecane. Nie powinnaś tego robić, księżniczko, mówi Ossty, a ona odpowiada mu oschle - czy kiedykolwiek miałam wybór? Czy pozostawiono mi choć cień mojego własnego losu? Nocna ucieczka z cytadeli pomiędzy strażnikami umorzonymi szalejowym trunkiem. Nie zawiedź mnie, siostrzyczko, nigdy mnie nie zawiedź, szepcze garbus.

Są jeszcze inne szepty. Obietnice, których nie można dotrzymać. I krew na miękkiej, szarej sukni.

Teraz już wiesz – kobieta na szczycie wieży wiruje w kłębie miękkich ptasich piór. To się zdarzyło i wciąż się zdarza.

A później ma przed sobą opustoszałe, zimne korytarze innego zamku i niespokojne twarze najemników. Zostawcie mnie samą, mówi dziewczyna. Siedzi na dębowym tronie o poręczach zwieńczonych głowami gryfów, kiedy zbrojni wchodzą w pokryte pyłem korytarze. Ale tamten mężczyzna o szarych oczach po prostu bierze ją za ramię i wyprowadza z wielkiej sali donżonu niczym niegrzeczne dziecko.

Deszcz, chłodny letni deszcz na twarzy. I znów nikt nie mówi ani słowa – jak nad tamtą milczącą szachownicą, na której żadne nie potrafiło zwyciężyć. Tylko krótki, dygoczący sen na wilgotnym posłaniu, sen, który nie przynosi żadnej ulgi. Bo zawsze potrafiliśmy milczeć wytrwale i długo. Bo są obietnice, których nie można cofnąć. Bo wiele, wiele lat wcześniej dwoje dzieci kuli się bezradnie pod szkarłatnym kobiercem, kiedy kroki dźwięczą coraz bliżej na schodach. Dziewczynka zaciska palce na ramieniu brata. Jesteśmy tylko my dwoje, tylko nas dwoje. Zaklęcie przeciw całemu światu. Które powtarza bez końca podczas tamtego wiosennego, milczącego powrotu do Strażnicy. Jak modlitwę.

Kobieta na szczycie wieży zachłystuje się obłąkańczym śmiechem, a stado gołębi podfruwa z przestrachem. Więc zobaczyłaś, drwi Ptaszniczka, jutro i wczoraj pospołu. Gołębie pióra.

Ale to się wciąż dzieje, zaś tafla zwierciadła nie jest żadną zasłoną. Przędza wysuwa się na posadzkę, ze zranionego wrzecionem palca drobno kapie krew. Ręce garbusa wpijają się w kolano siostry jak szpony kruka. Nie zrobisz tego, krzyczy. A jej twarz jest blada jak upuszczona przędza. Ramiona i nogi garbusa konwulsyjnie biją posadzkę z zielonych płytek – wielka, wielka choroba, jak ze strachem powtarzają służebne. Nie, myśli dziewczyna, rozpaczliwie mnąc w palcach szarą materię sukni, nie potrafię. Ale niczego nie można zmienić. Więc podnosi się bardzo wolno pod spojrzeniem ich obu – garbusa miotającego się u jej stóp i szarookiego mężczyzny – prostuje się z wysiłkiem i pociąga sznurek dzwonka. Dźwięk jest ostry, gwałtowny. Zabierzcie go, pokazuje zdumionej służbie karła, zamknijcie, póki nie minie atak.

Trzech pachołków nie potrafi sobie poradzić i jeszcze daleko w korytarzach słyszy jego zawodzenie.

Mężczyzna robi krok w jej kierunku, lecz dziewczyna zatrzymuje go gestem dłoni. Będzie tak, jak chcesz, odzywa się cicho, będzie, jak chcesz, przecież wiesz.

Następnego poranka posługaczki odnajdują starego Osty w komnacie północnej wieży. Siwowłosy astrolog kołysze się na konopnym sznurku, jego oczy obojętnie wpatrują się w niebo. Jesienny wicher wpada przez otwarte okiennice i buszuje po stole, wśród pergaminów pokrytych dziwacznymi rysunkami.

Tej samej jesieni, równie wietrznej nocy, orszak zbrojnych wywozi karła z cytadeli. Dziewczyna odwraca się i kładzie rękę na ramieniu szarookiego mężczyzny. Obiecaj, że nie każesz go zabić, prosi szybko i niespokojnie, a potem odwraca wzrok i stara się nie słyszeć wahania w jego głosie.

Ale to zaraz mija, a jej przypominają się jeszcze inne, dawniejsze rzeczy. Dwoje dzieci skulonych w załomie muru, za gobelinem wystarczająco grubym, by nie przepuszczał światła – wciąż pamięta, że jego brzegi są obrębione purpurową frędzlą. Dwoje dzieci uciekających na południowy skraj ogrodu, w gęstwinę zdziczałych krzewów, skulonych przy samej ziemi, tam, gdzie gałęzie tworzą najlepszą kryjówkę. Krzyki, wszędzie wokół krzyki i ogień. Dziewczynka obejmuje chude, wykoślawione ramiona brata – to nie jest dobry czas na opowiadanie bajek, ale mimo wszystko powoli zaczyna mówić. O myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego razu stała się niebieska, o nietoperzu, który uwierzył, że jest ptakiem. I o szarych zwierzętach nocy.

Śnią sny, wiele snów. Chłopiec ucieka chłodnymi, pustymi korytarzami przed myśliwską sforą. Nierówny tupot stóp. I pulsujący supeł bólu w garbatych plecach. A kiedy są już całkiem blisko, każdy z psów ma twarz pana cytadeli.

W snach dziewczynki szepczą echa na wpół zapomnianych imion – Issarthel Srebrna Prządka, Elldrin Skernitoris, Deiidrell Od Drzewa, Alienor Która Jest Iskrą, Nekromantka. Bramy prowadzące do piekieł.

Są jeszcze inne, przemyka przez myśl Zarzyczce. Jest siedem bram prowadzących do piekieł, a jedna z nich prowadzi ścieżką Szalonej Ptaszniczki. Szósta brama.

Siódmą nazywają Bramą Annyonne.

Potem jest weselna uczta. Twarze i słowa wirują wokół niej bezładnie. U sklepienia bramy, mocno osadzony w kamiennym murze, połyskuje hak do zawieszania pochodni. Moje włosy są długie, myśli, spoglądając w korytarz prowadzący do komnat pana cytadeli, wystarczająco długie, by upleść z nich sznur, który nie zerwie się pod ciężarem ciała. I nagle nade wszystko pragnie przez chwilę zatańczyć w powietrzu i przez jedną chwilę być wolna jak ptak kołysany lotem. Tyle, że nawet na to jest za późno.

Jeszcze jeden kielich, jeszcze więcej wina. Nie pamięta, jak przechodzi pod sklepieniem bramy. Służebne rozbierają ją ze ślubnej sukni jak szmacianą lalkę.

moje zaślubiny, pojmuje wreszcie Zarzyczka…

A mężczyzna nad nią ma twarz Wężymorda, choć jego oczy są szare, nie błękitne. Ktoś gasi świece. Ktoś unosi ją lekko do góry i kładzie na poduszkach. I są słowa, te wszystkie słowa, które należy wypowiedzieć właśnie wtedy. I tylko nie potrafi przestać płakać.

Budzi się rano. I nie ma nic.

Więc wreszcie wiesz, szydzi Szalona Ptaszniczka, jej głos jest ostry i nieprzejednany.

Mój brat nie jest garbaty, skowyta coś we wnętrzu Zarzyczki, a Wężymord nie jest moim mężem.

Zobaczymy, śmieje się Ptaszniczka, zaś kolejne gołębie zlatują się na dźwięk jej głosu.

Nadchodzą wieści o zdradzie brata. Wiedziałaś o tym?, pyta pan cytadeli, od jak dawna wiedziałaś? Od zawsze, brązowooka dziewczyna wytrzymuje jego spojrzenie. Oszukał cię. Oszukał wszystkich.

Czy ty także zamierzasz mnie oszukać?, pyta mężczyzna.

Nie chcę tego oglądać, myśli Zarzyczka, nie chcę więcej wiedzieć. Ale bardzo trudno zamknąć oczy, których nie ma.

Dziewczyna, która jest nią i nosi twarz Szalonej Ptaszniczki, kuli się pomiędzy wilgotnymi od potu prześcieradłami, a łzy bezdźwięcznie spływają po policzku. Gdybym tylko, kołacze się w jej głowie, gdybym tylko mogła… Ale diabelskie koło rozhuśtało się na dobre i trudno wytrącić je z rytmu. Ściany lśnią ceglastą ochrą, kiedy kreśli pergamin łamanymi frazami. „Mój ojciec umarł i moi wujowie nie żyją. Mój brat jest wygnańcem we własnym kraju, a mnie poślubiono memu poddanemu. Wiem, że masz wielu synów, więc przyślij mi jednego z nich, aby panował wraz ze mną. Bo nie chcę wydawać na świat potomstwa mordercy mojej krwi" – i znów ma przed oczyma dwoje dzieci ukrytych pod narzutą o szkarłatnych frędzlach. I wszystkie obietnice wypowiedziane w noce, gdy nie śmieli usnąć ze strachu, że służące uduszą ich poduszkami. I wrzask brata, kiedy dowiedział się o jej zaślubinach.

32
{"b":"89146","o":1}