Литмир - Электронная Библиотека

– Oj, napatrzę się na starościej służbie na zgliszcza, płaczu wdów nasłucham. Nadto ziemie tutaj słabe, jałowe. Nierzadko ludzie głodem przymierają, a jeszcze ich te Jastrzębcowe patryoty ze wszelkiego dobra obdzierają.

– Wyście niby lepsi? – odezwał się szyderczo Bogoria.

– Po tym, jak przez okolicę przejdą poborcy podatkowi, nawet wróblikowie się resztkami nie pożywią.

– Łżecie! – prychnął władyka. – Prawda taka, że się ludzie z wolna poznają na Jastrzębcowym złodziejstwie i niecnocie. Niby on wojuje z kniaziem, ale czemuś się go najbardziej baby po wioskach obawiają, zwłaszcza co młodsze i kraśniejsze. Cała Jastrzębcowa rebelia to jeno łupiestwo, sprośność i gardłowanie butne nad gorzałką. Gdyby kniaź nie miał twardej ręki, strach byłby w Wilczych Jarach po jarmarkach chodzić.

– A tak ani jarmarków nie masz, ani strachu – zadrwił Bogoria.

– Jarmarków nie ma? – zdziwił się karzeł. – Cóż to za nowy obyczaj?

– Bo widzicie – z nieskrywanym frasunkiem zaczął podstarości – źle się ostatnimi czasy dzieje w okolicy. Nie dziwota, że się ludziska boją – pociągnął łyk piwa. – Moja niewiasta takoż zestrachana, o końcu świata bredzi. Po zmroku do studni po wodę nie pójdzie, chłopaki muszą nosić, bo tej się w krzakach zwiduje Annyonne. Et, plugastwo! – skrzywił się niechętnie. – Ze strachu głupiejem. Ale wszystko poczęło iść ku gorszemu, jak się przywlókł ten dziadyga i zaczął po jarmarkach głosić swoje przeklęte przepowiednie i buntować ludzi.

– Jakiś kapłan z niedobitków od Bad Bidmone? – karzeł niedbale kreślił na stole znaki maczanym w piwie palcem.

– Takowych w naszych stronach nie znajdziecie! – z mocą i bardzo prawomyślnie oznajmił władyka.

– No, no – potaknął bezwstydnie więzień. – Tylko od czasu Wężymordowego najazdu strasznie przybyło po przysiółkach dziadów proszalnych. Ręce mają gładkie, wieśniaczym zajęciem nie zhańbione. Fasolę takoż od bobu ledwie odróżniają. Przy młócce pożytku z nich żadnego, chyba żeby którego miasto cepa w ręce wieśniak chwycił i o klepisko walił. I nie wojacy, bo miecza żaden nie nosi, choć gęby mają okrutnie poranione, ponoć w dawnych przygodach. Siedzą pokątnie u wieśniaków na przytulisku i łaskawym chlebie, baśnie o niegdysiejszych czasach prawią, obyczaje dziwne między gminem krzewią – łypnął prześmiewcze ku władyce. – Po polach łażą, pieśni starożytne zawodzą i poświęcanymi olejami chrabąszcze precz pędzą, choć nie wiedzieć, gdzie owe oleje święcone! A nie będzie w Wilczych Jarach nijakiej stodoły ni obejścia postrojonego bez błogosławieństwa owych dziadów. Ale prawdę, szwagrze, gadacie, nijakich nie domęczonych kapłanów Bad Bidmone u nas nie znajdziesz!

Podstarości poczerwieniał i skłopotał się wyraźnie.

– Ja człek wojenny jestem – burknął wreszcie – ze starymi dziadami nie wojuję. Chcą chłopi trzymać jałmużników, tedy ich wola. Mnie nic do tego.

– Racja! – zgodził się radośnie Bogoria. – Bo jakbyś, mości władyko i starościński sługo, podobnego dziada na szubienicę przywiódł, to by ci twoja Ruta ślepia wydrapa – la. Ona może niewiasta prosta i nieuczona, ale ma swoje rozeznanie i stare bogi w poszanowaniu chowa. Tak mi się zresztą zdaje, że i nad waszym pierworodnym, szwagrze, one dziady proszalne mamroliły błogosławieństwa.

– Leż parszywa! – huknął władyka, lecz znać było, że kłamie. – A wy, Bogoria, zawrzyjcie wreszcie pysk, bo rodzina rodziną, a rychło się skończy wasze gardłowanie.

– Powiedzcież nam lepiej, mości władyko, jakim sposobem poszliście na starościńską służbę – zagaił karzeł gwoli zażegnania krewniaczej niesnaski.

Nie utrafił jednak we właściwe pytanie, bowiem posiadacz czerwonego kołpaka spochmurniał jeszcze bardziej.

– A przez Bogorię! – wypalił. – I innych jemu podobnych kurewników, co się z Jastrzębcem na Półwyspie Lipnickim bawią w powstanie. Jakby nie ich brewerie, żyłby człek spokojnie z białka i dzieciskami. Folwarczek by uprawiał, jak bogowie przykazali, żniw doglądał, jabłonki w sadzie opatrywał. Tymczasem co?! Przychodzi na stare lata po gościńcu chwytać opryszków, jak byle pachoł. Zamiast grzać się przy ogniu we własnym dworcu, wnuki huśtać na kolanach i miód stary popijać, musi się człek książęcym do ziemi samej czapkować i o rozkazy pytać. Ech, szkoda gadać…

Wiedźma przesunęła dłońmi po skroniach, przygładziła odrastające włosy i wyraźnie nie rozumiejąc, patrzyła na władykę.

– On jeno do miecza zdatny. Za młodu za zaciężnego był – wyjaśnił spokojnie Bogoria. – Jeszcze za starego kniazia Smardza ze skalmierskimi wojował w lekkiej chorągwi. I wtedy się tutaj przypałętał, żeby kuzyneczce Rucie w rozumie pomieszać – dodał złośliwie. – Wszystkie te zaciężne gołodupce tylko dybią, aby gdzie ucapić pannę posażną i zapaskę jej rozsupłać.

– Durniście! – władyka podskoczył, aż się ława zachybotała. – Czy wy ze szczętem wstydu nie znacie?! Tyłem za waszą kuzynką wziął, ile miała na grzbiecie. Ziemi spłachetek lichy, sznur korali fałszywych i dwie pierzyny puchowe. Byle chłopia córka więcej wnosi, więc nawet o owym posagu nie wspominajcie.

– Toście wielce rozczarowani byli, jak sprawa na jaw wyszła! – z uciechą odpysknął Bogoria. – Ładny tuzin lat prawowaliście się z tatulem o nadział ziemi i co wam z tego przyszło? Tyle, że w połatanych portkach chwytacie na trakcie rzezimieszków.

– A czasem się za rzezimieszka trafi nie byle leszcz, tylko sam Bogoria – syknął podstarości. – Obaczym, co wasz tatko rzeknie, jak mu synka w łykach do starościńskiej wieży poprowadzą.

– Znajdzie was – flegmatycznie odparł Bogoria. – Ze szczerego serca radzę, dziś jeszcze niewiastę z dzieciskami precz z dworca odeślijcie. Znacie tatka. Zeźli się, zakradnie nocką i pospołu was w dworzyszczu uwędzi.

– Mnie?! – ryknął władyka. – Urzędową osobę?!

– Jak sobie chcecie – wzruszył ramionami Bogoria. – Wasza rzecz, co uczynicie. Ale rozważcie, że dla tatki wyście nie książęcy urzędnik, jeno mąż głupawej Ruty, po – morcki pachołek i zdrajca.

– Ty! – poczerwieniały na gębie władyka porwał za rękojeść miecza. – Ja ci…! Ja cię…! Zarzezam! Jak psa zarzezam!

– Bezbronnego? – zdziwił się fałszywie więzień. – W postronkach? Musieliście straszliwie na tej książęcej służbie schamieć, szwagrze.

Tutaj władyka nie zdzierżył. Zacietrzewiony wyskoczył zza ławy, aż mu się krasny kołpak na łbie przekrzywił. Był przy tym wcale mocno zamroczony piwskiem, aż się zbójca zląkł, że nie tylko Bogorii, ale jeszcze komu postronnemu uczyni krzywdę owym mieczem, co nim nad stołem wymachiwał.

Z pieca, gdzie przedrzemywał kapłan Jałmużnika z młodymi oblatami, ozwał się przyciszony dziecinny płacz.

– Przestańcież, panie podstarości – poprosił z wyrzutem kapłan – bo mi pacholęta straszycie.

Władyka pobulgotał jeszcze pod nosem gniewne, acz ze szczętem niezrozumiałe pogróżki i obelgi, potem jednak pozwolił się Twardokęskowi na powrót usadzić na ławie.

– Musicie nas, mości podstarości, objaśnić – wiedźma położyła miękką łapkę na jego ramieniu – czemu jarmarków zakazano. Obiecaliście.

Ten targnął się, niby chcąc zrzucić jej rękę, ale bez gniewu. Boczył się jeszcze trochę, głową dziwnie kręcił, jakby go co w karku uwierało, ale na koniec uśmiechnął się ciepło do wiedźmy. Twardokęsek z trudem pohamował grymas. Jakoś się dziwnie działo, że ludzie ustępowali wiedźmim zachciankom, choćby i najgłupszym. Starczyło, żeby im w twarz spojrzała błękitnymi ślepiami, a miękli jako wosk. Ech, pomyślał niechętnie zbójca, niechby panek wiedział, że to nie żadna szlachetna panna od srogiej boleści wybawiona, jeno zwyczajna, pospolita wiedźma, której łeb w katowskiej wieży ogolili. Utłukłby nas za łgarstwo i podobną drwinę ze świętości, choćby i kamieniami.

– No, niech tam! – dał się udobruchać władyka. – Toż nie będę przeciwny wstawiennictwu duchownej osoby i prośbie cnotliwej panienki – z czułością pogładził wiedźmę po policzku.

Szarka, która siedziała na skraju ławy z rękoma grzecznie złożonymi na podołku, posłała zbójcy nieznaczny, szyderczy uśmieszek.

– Jako rzekłem – ciągnął władyka – przypałętał się do naszej okolicy dziad jeden głupi a przewrotny. Jam go nie oglądał, tedy nie wiem, czy człek nieszczęśliwy, bo mu się rozum od boleści pomieszał, czy też bezbożnik chytry a bezwstydny.

– A co gada? – zaciekawiła się wiedźma.

– Wścibska panna jako sroczka! – zaśmiał się podstarości. – Iście po niewieściemu!

Zaraz jednak spoważniał. Rozejrzał się czujnie i niemal trzeźwo po izbie. Pachołkowie przysypiali popod ścianą, pochrapując smacznie. Drzemał też na piecu kapłan Cion Cerena z trzema oblatami w koszulinach z nie bielonego sukna, którzy garnęli się do niego we śnie niczym stadko wróbli. Widok ów nieco uspokoił władykę, bo pochylił się konfidencjonalnie i rzekł:

– Ja wam, panienko zacna, szczerze wszystko objaśnię, by was podobny niecnota nie omamił. Bo niepokoje wielkie idą i wielu będzie dla własnego zysku mataczyć. A Wężymordowi pachołkowie – przygryzł wargę – im wiele nie trzeba, żeby ludzi męczyć. Przecie i w Wilczych Jarach z tuzin białek popalili na stosach, bo zanadto uważnie słuchały owego dziadygi. Nikt się tam, panienko, nie oglądał na ich szlachetny ród albo dziatki maleńkie. Na męki je wzięli jak pospolite gamratki. A potem – nachmurzył się – w ogień rzucali niby wiedźmy. Ot, cała opowieść…

Władyka popił piwa, posępnie zapatrzył się w stołowe deski.

– Widzicie – podjął, przywołując karczmarza z kolejnym dzbanem piwa – żeby dziad zwyczajnie wygadywał przeciwko Wężymordowi, rozeszłoby się po kościach. Niby grzech gadać, ale myśmy przywykli i, prawdę powiedziawszy, nawet pomorccy kapłani przywykli. Wychłostaliby starego przy pręgierzu albo w wieży zawarli, a starosta wezwałby chłopów i obrugał porządnie, żeby baby krócej trzymali i głupoty im pięścią ze łba wytłukli. Ale nie! Musiał się, durny dziadyga, czepić żalnickiej księżniczki!

– Zarzyczki? – zdumiała się wiedźma. – Niepodobieństwo.

– Takoż i nam się zdawało – pokiwał głową władyka. – Tymczasem przychodzi dziad i gada prosto w oczy, że Zarzyczka zło najgorsze we wszech Krainach Wewnętrznego Morza. Że od bogów przeklęta, obłąkana niby wiedźma.

76
{"b":"89146","o":1}