– Et – zadrwił Bogoria – z dawien dawna podobne rzeczy gadano. Nie darmo na niej w czas rzezi rdestnickiej cytadeli Zird Zekrun kładł łapę. Odmienił ją, ot co! Odmienił i naznaczył przekleństwem.
– Ano – potaknął podstarości. – Ale teraz dziadyga powiada, że w Zarzyczce drzemie moc, która Krainy Wewnętrznego Morza ze szczętem przenicuje.
– Może na lepsze – nieśmiało zauważyła wiedźma. Bogoria i władyka zanieśli się zgodnym rechotem.
– Wybacz, waćpanna, ale zrazu widać, żeś białogłowa i młódka na dodatek – rzekł Bogoria.
– Każda odmiana niczym innym, jeno upadkiem – dodał sentencjonalnie podstarości. – Jawnie to może wyłożyć każdy człek w dziejopisach biegły. Rzeczy ku złemu idą, i tyle! Bo taka ich natura, ja pannie powiadam.
– Furda twoje filozofowanie, szwagrze – upomniał go więzień. – O Zarzyczce mieliście prawić.
– Krótko rzecz całą streściwszy – władyka popił piwa i językiem mlasnął ze smakiem – wielkie nieszczęścia za przyczyną Zarzyczki nastaną. Krwi bratniej przelanie i krain rozległych poniżenie.
– Dopiero nowina! – mruknął Bogoria. – Tyle każda dziewka dopiąć potrafi, jeśli kuprem zakręci należycie. A Zarzyczka przeznaczona Wężymordowi od samego Zird Zekruna… z tego nic prócz nieszczęścia być nie może! Dziewka u Wężymorda w łożnicy, brat jej rebelię knuje, stryj na Lipnickim Półwyspie buntownikom przewodzi – przecie się bez rozlania bratniej krwi nie obejdzie. Podobną przepowiednię i ja wam, szwagrze, wygłoszę. Byle piwo mocniejsze było – nieprzychylnie spojrzał ku kuflowi, który mu Szarka pospiesznie do warg podsunęła – i, uczciwszy wasze uszy, panienki, z końską szczyną nie mieszane.
– Nie chcesz, nie pij! Choć z rąk tak gładkich niejeden i końską szczynę by wypił – podstarości przypochlebił się dwornie Szarce.
Rudowłosa podziękowała lekkim pochyleniem głowy i skromnie opuściła oczy. Jej udawana uniżoność niezmiernie bawiła zbójcę.
– Zaś wedle Zarzyczki – ciągnął władyka – dziad głosił bezwstydnie, że z niej jeno człowieczy kształt pozostał, gdyż pod pozorem niewiasty nieczłowiecza w niej moc gorzeje. Moc władna bogów zgładzić i krainy potężne pokryć wodami Wewnętrznego Morza. Ona pono z Wężymordem moc splecie i owoc przeklęty wyda…
– A pierwej go dziewięć miesięcy w żywocie będzie nosiła – zaszydził Bogoria. – Zgaduję takoż, że owoc będzie różowy i rozwrzeszczany.
– Nie chcecie słuchać, nie słuchajcie – obraził się władyka. – Jednak po mojemu nikomu ten płód Zarzyczki nie będzie milszy nad matkę, która z tego osławienia prędko do powszechnej nienawiści przyjdzie. I dlatego pan starosta zakazał jarmarków i inszych zgromadzeń niepotrzebnych, żeby się głupie gadki o księżniczce nie krzewiły. Po karczmach pachołkowie chodzą, wypatrują buntowników, a osobliwie Onego dziada. Za bluźnierstwa i za nawoływanie, aby żalnicką księżniczkę jako psa utrupić.
– Na to też się pomiędzy narodem z dawien dawna zmawiano – zauważył więzień. – Jakem jeszcze na Półwyspie Lipnickim wojował, chcieli ją buntownicy ciszkiem zadźgać, nim z nią Wężymord bękarcięta spłodzi. Ale natenczas Jastrzębiec hamował, bo dziewuszka jeszcze była maleńka, kulawa przy tym i słabowita. Niezawodnie miał nadzieję, że w międzyczasie dziewka przyzwoicie zemrze.
– Ale nie pomarła! – wrednie uśmiechnął się karzeł.
– Widać się w pospolitych nastrojach nie wyznaje! – zarechotał Bogoria. – A i przyzwoitość jej obojętna.
– Ty, Bogoria, cichaj! – syknął władyka. – Sam w łajnie po uszy siedzisz. Nie miałeś kiedy tej harfy z klasztoru kraść, jeno właśnie teraz, kiedy naród niespokojny. Kto da wiarę, żeś ją dla zwyczajnego zbójowania kradł, nie dla polityki? Od spichrzańskiego karnawału huczek krąży po pograniczu o zagładzie Nur Nemruta, a tyś się z nią jawnie obnosił. Trza było jeszcze na niej po placykach brzdąkać, aby co ludniejszych! – prychnął.
– Próbowałem – bez wstydu przyznał Bogoria. – Ale ani dudu grać nie chce, jakby oniemiała. Widać prawda, że tylko żmijowie potrafią z nich dźwięk wydobyć.
– Jak na przeszłego rebelianta – rzucił karzeł – śmiało sobie waszmość poczynacie!
– Człek szlachecki winien mieć fantazję – odparł z dumą Bogoria. – A o mnie długo jeszcze w Wilczych Jarach będą prawić. O rebelianckiej waleczności i zbójeckiej sławie. A na koniec o tym, jak żmijową harfę w palcach trzymałem, wszystkim na przekór.
– Dziwna fantazja – spostrzegł trzeźwo niziołek – co was od rebelii, bezbożnej i głupiej, ale przecie szlacheckiej, przywiodła do chamskiego zbójowania na gościńcu.
– Dawna to u nich w rodzie profesja! – prychnął władyka. – Jak złe zbiory były, zawdy się tatko na przednówku na kupców zasadzał, a przed nim dziadunio i pradziad. Wilcze Jary sławetne od zbójców. Jeszcze i teraz trafi się czasem, że tabor spory niepostrzeżenie między wioskami zniknie. Zapadnie się jak pod ziemię, darmo potem szukać i po szlacheckich dworach rozpytywać, czy kto wędrowca nie widział.
– Jakże tak? – zdumiał się zbójca. – Wszak tutaj kraj ludny. Lasy przetrzebione, gościniec szeroki jako książęcy trakt w samej Spichrzy. Gdzież się niby grasanty kryją i jakim sposobem?
Bogoria tylko zęby wyszczerzył.
– Wcale się nie kryją – z rezygnacją przyznał podstarości. – Całe osady w rozbój zamieszane. Na wieść o bogatym konwoju byle panek czeladź zwołuje i na koń siada. A następnego ranka możecie go zobaczyć, jak się przed figurą za grzech w piersi bije i mnichom grosiwo posyła, żeby boskie zmiłowanie dlań wymodlili. O pomordowanych nikt się ni słóweczkiem nie zająknie, choć wszyscy dobrze uwiadomieni. A i wam doradzam rozwagę, bo nie jest dobra rzecz, jak dwie niewiasty, i to urodziwe ponad miarę, wędrują tylko z dwoma towarzyszami. Z których jeden człek mało wojenny. Wybaczcież, panie – skłonił się ku karłowi – ale was natura do miecza nie wyposażyła.
– Napadną nas? – wiedźma rozejrzała się ze strachem. – Przecie my nic nie mamy. Sakiewki puste, odzienie sterane. Czego od nas chcą?
– Oj, panienko! – zaśmiał się Bogoria. – Ja bym cię chętnie objaśnił i w potrzebie pokazał, alem na nieszczęście w powrozach.
– Dziewiczy wstyd i skromność wszelkich niewieścich cnót ozdoba – z namaszczeniem rzekł władyka. – A ty, Bogoria, pysk zawrzyj, kurewniku bezwstydliwy!
– Rzecz w tym, panienko – podjął po chwili – że kraj ubogi. W Wilczych Jarach siedzi kupa szlachty, a nadziały ziemi maleńkie. Póki czasy były normalne, naród ciągnął na służbę kniaziowską. Ot, jako ja sam. Szedł człek na parę roków za zaciężnego, nawojował się, kawał świata zobaczył. Wielu w potrzebie wojennej legło, wcale nie przeczę. Lecz reszta bogata do dom wracała, z łupami zacnymi, z nadaniami książęcymi, w chwale. Niezawodnie, zbójowało się i wtedy na gościńcu, ale przyzwoicie. Skal – mierskich ludzie tłukli, bo to nasz nieprzyjaciel najdawniejszy. Ale jakby się na ziomka kto porwał, toby mu są – siady ręce wyżej łokciów urąbali. A teraz? Wilcze czasy.
– Przez tę pomorcką zarazę – pokiwał głową Bogoria.
– Dość, Bogoria, tyś po dwakroć swoje rzekł – skarcił go władyka. – Za blisko Półwyspu Lipnickiego siedzimy, zanadto umysły niespokojne. W każdej rodzime znajdziecie kogoś zamieszanego w spisek, szczególniej między młodszymi. Ciągną do Jastrzębca, jako na wywczasy, durne pały! Bo jak w Wilczych Jarach ktoś szczerb na łbie nie nosi, tedy go nie mają za prawego męża. A kniaź nasz miłościwy Wężymord nie ufa Wilczym Jarom i zakazał nas na służbę żołnierską najmować. Co tedy przyjdzie młodym? Albo zbójować na gościńcu, albo między rebeliantów iść, albo w nędzy gnić powolną śmiercią. Ot, dola parszywa…
– Mogą się jeszcze na starościńską służbę nająć jako wy, szwagrze – splunął Bogoria. – Lecz przypadkiem prawdę żeście rzekli – dodał, poważniejąc. – Marniejemy i cały kraj marnieje. Póki się nie przeważy na którą stronę, czy Wężymordową, czy rebeliantów, poty nic ku lepszemu nie pójdzie.
– A harfa? – pierwszy raz odezwała się Szarka. Znowu to robi, pomyślał z niesmakiem zbójca. Wtrąca się, gadzina. Z czego niezawodnie nieszczęście się zdarzy.
– Harfę na starościński dwór wiezieni – wyjaśnił podstarości. – Żal, bo jej miejsce nie między pomorckimi kapłanami – rzekł smętnie. – Żal, panienko, aż się serce z bólu kurczy.
– Pokażecie mi? – poprosiła miękko.
Władyka zawahał się. Znać było, że go korci, bo był z natury gadatliwy i skłonny do przechwałek, ale też bał się okrutnie. Na koniec pod spojrzeniem zielonych oczu Szarki począł chrząkać i głową niepewnie kręcić.
– Przestańcież, szwagrze, portkami trząść – zadrwił Bogoria. – Macie pachołków tuzin, czego się strachacie? Że wam dwie niewiasty harfę zrabują, zbrojnych w czambuł pobiwszy? Albo może, że was kto przed starostą za niedbalstwo osławi? Przecie żywa dusza jeszcze nie wie, jaka się wam zdobycz między tobołkami trafiła. Jakbyście nie byli, szwagrze, człek lichy i zajęczego serca, to byście pobożnie harfę wrócili mateczce. Lecz mnie się widzi, że i wasza pobożność, i odwaga wasza za jedno łgarstwo stoją.
– Pokażę! – zdecydował dobrze już pijany władyka. – Czemu by nie? Właśnie żeby ci kłam zadać, Bogoria, pokażę!
Wydobył spod ławy kufer, a zeń tobołek, czy też tobół raczej, bo rzecz była pokaźna, owinięta troskliwie w kraciaste koce i obwiązana rzemieniem. Zbójca zsunął na bok kubki i kufle, po większej części dawno obsuszone do ostatniej kropli, usłużnie przetarł blat rękawem. Wiedźma wstrzymała oddech, pochylając się nisko nad stołem, kiedy podstarości z namaszczeniem odwijał koce.
Harfa połyskiwała delikatnym, miodowym blaskiem w świetle trzymanej przez karła świeczki.
– Żmijowe drzewo. – I nim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, rudowłosa dotknęła delikatnie instrumentu.
W jej twarzy pojawiło się coś bardzo dziwnego. Nie wiedzieć czemu, zbójca przypomniał sobie Kanał Sandały, gdzie Szarka mówiła z szaloną boginką. I jej śpiew.
Chyba nie zamyśla tego zrobić, pomyślał z przestrachem. Nie zamyśla…
Szarka bez wysiłku podniosła harfę, podeszła do przygasającego paleniska, usiadła na trójnogim zydelku. Dotknęła strun, zrazu niemal niezauważalnie. Melodia była z początku tak cicha, że zbójca raczej ją przeczuł, niźli usłyszał. Nie był pewien. Nie widział też twarzy Szarki – pochyliła głowę i złotorude włosy zasłoniły ją całkowicie. Nie wiedział, czy tylko zwiduje mu się nowy majak, czy też harfa naprawdę budzi się do życia pod dotykiem jej palców. Bał się drgnąć, głębiej odetchnąć, by nie zniweczyć tego cudu, który się stawał na jego oczach.