Piszczałki zagrały donośniej; przymknęła oczy i widziała świętujących bardzo dokładnie. Niewiasty ze wszystkich wiosek doliny, przybrane w wysokie czepce z krochmalonego sukna, ich kolorowe szale, pończochy z białej koronki migające w tańcu spod spódnic i stukoczące w rytm melodii saboty. Stare matrony w żałobie, niosące wioskowe chorągwie i domowe posążki bogini, i drobne dziewuszki z koszykami pełnymi kwiecia. Jednak mimo wszystko to nie było jej święto – już jeden raz pozwoliła, by uniósł ją spichrzański karnawał i nie wynikło z tego nic, prócz obrazu Szalonej Ptaszniczki, który przyzywał ją z głębi zwierciadła. I potrzaskanej wieży boga, dodała w myślach cierpko.
Pieśń omywała ją ze wszystkich stron, natarczywa, przyzywająca. Księżniczka zacisnęła palce na krawędzi księgi. Przypomniała się jej mroczna, ciemna sala wewnętrznego przybytku w uścieskiej cytadeli, posępne psalmy pomorckich kapłanów i ona sama, skulona w pierwszej ławie, obok Wężymorda, przemarznięta do szpiku kości i na wpół przytomna z bólu, który zdawał się rozdzierać jej kolano, z dłońmi wczepionymi w pulpit tak mocno, aż pobielały kostki. To było zaraz po tym, jak ozdrowiała. Jeden z pierwszych dni, kiedy medycy pozwolili jej wreszcie wyjść z alkierza. Dopiero później z trwożliwych rozmów służebnych i podsłuchanych pogwarek strażników pojęła, że zachorowała w tamtą noc, kiedy Zird Zekrun objawił się w zgliszczach rdestnickiej cytadeli. Wówczas jednak, w podziemnej sali świątyni, zaciskała jedynie palce na krawędzi modlitewnika – nowiutkiego, obitego ciemną skórą modlitewnika do Zird Zekruna, który podarowano jej tego ranka – zapamiętale usiłując zapanować nad bólem i strachem.
Koronacja Wężymorda, przypomniała sobie. To była koronacja Wężymorda, więc medycy musieli posłać mnie do świątyni. Jednak nie potrafiła odnaleźć wśród wspomnień jego twarzy, kiedy wkładano mu na skronie żelazną koronę żalnickich kniaziów. Zird Zekrun musiał jeszcze być w Żarnikach, pomyślała, lecz pamięć nie podsuwała jej żadnych obrazów. Siedziała nieruchomo w półmroku. Obca. Jak kamień, pomyślała, jak kamień, który można wziąć do rąk i ogrzać własnym ciepłem, lecz nie można ożywić.
Podniosła głowę dopiero wówczas, kiedy ostra fala światła wpadła do celi. Przeorysza rozwarła szeroko okiennice i Zarzyczka dostrzegła, że wewnętrzny dziedziniec opactwa jest pełen ludzi. Pnie drzew okręcono girlandami splecionymi z barwnych kwiatów, wokół źródełka ziemia była zasłana różanymi płatkami. Orkiestra w krużgankach stroiła instrumenty do nowej melodii – wysoki starzec w kapturze przyozdobionym wzorem z drobnych muszelek dostrzegł przeoryszę i ukłonił się jej nisko, do samej ziemi.
Mateczka odwróciła się do księżniczki.
– Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego Wężymord pozwolił temu miejscu istnieć? – spytała cicho. – Nawet teraz, kiedy zakony pozostałych bóstw jeden po drugim wypędza się z Żalników?
Zarzyczka bez słowa potrząsnęła głową. Niech to zrobi, jeśli musi, pomyślała ze znużeniem. W żaden sposób nie mogę jej powstrzymać, niech więc powie, co musi powiedzieć, i zostawi mnie w spokoju.
– Ten dziedziniec – przeorysza przeniosła wzrok na roztańczony tłum pomiędzy drzewami – jest obrazem świata, księżniczko, obrazem świata takim, jaki przywykliśmy znać. Jedenaście drzew na znak jedenastu bogów i bluszcz, który je oplata, łącząc w jedno, a także źródło jasnej wody, bijące pośrodku ziemi. Kiedyś zobaczyłabyś podobne drzewa i podobne źródła w każdym spośród przybytków bogini, lecz większość z nich spalono, zaś te, które ocalały, obrócono na chwałę Zird Zekruna. A źródła jasnej wody… Wiesz, co się stało z pierwszym z nich, tym, nad którego brzegiem wymordowano żmijów. W klasztorach zaś źródła zasypano albo skierowano ku kuchniom, by móc wrzucać do nich nieczystości. Kapłani Zird Zekruna – uśmiechnęła się cierpko – bywają doprawdy wzruszający w pragnieniu, by pojęto rzeczy oczywiste.
– W Dolinie Thornveiin nie zobaczysz nic podobnego – podjęła. – Nawet teraz Pomorcy odważają się jedynie wysyłać listy, żądając, byśmy bezzwłocznie oddały cię w opiekę pomorckiego zakonu.
Księżniczka drgnęła niespokojnie: nie pomyślała o tym. Spodziewała się, że Wężymord będzie próbował ją odzyskać i sprowadzić, lecz zapomniała o sługach Zird Zekruna.
– Kiedyś, dawno temu, Dolinę Thornveiin nazywano po prostu Doliną Bogów – mateczka oparła się o ścianę, krucha i delikatna w habicie z białego płótna; jej splecione na piersiach palce wyglądały jak wyrzeźbione w półprzeźroczystym alabastrze. Tak samo będzie wyglądała w trumnie, pomyślała nieoczekiwanie księżniczka, złożą jej ręce w tym samym geście i upną welon w dwie nieruchome żałobne fałdy po bokach głowy. – Jest taka legenda, księżniczko, że właśnie w tym miejscu Annyonne ucinała niegdyś głowy Stworzycielom, aby nie mogli odrodzić się w żadnym ze światów. I kiedy krew bogów wsiąkła w ziemię, a cała okolica zmieniła się w jałowe, martwe pole, z wolna poczęli przybywać ofiarnicy. Ustanowiono klasztor ku czci wszystkich bogów, by nigdy nie zamilkły tu przebłagalne modły za to, co niegdyś uczyniono i co może się zdarzyć raz jeszcze. Legenda bowiem mówi – przeorysza podniosła na Zarzyczkę wypłowiałe, niebieskie źrenice – że kiedy w Dolinie Bogów ustaną modły, znów przyjdzie czas umierających bogów. Nie wiem, księżniczko, czy Wężymord wierzy w tę opowieść i nie dbam o to, jak długo możemy śpiewać pokutne pieśni w murach opactwa. Ale myślę, że on bardzo dobrze wie o jedenastu drzewach. I o tym, że jedno z nich jest martwe od wielu lat.
– Co mówicie, mateczko? – Zarzyczka odłożyła księgę.
– Mówię, że jedno z drzew uschło w tamtą noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela – twardo powiedziała opatka – a każde z drzew jest jednym z bogów. Mówię, że Bad Bidmone nigdy nie powróci do Żalników, ponieważ w żadnym ze światów nie ma takiego miejsca, z którego mogłaby powrócić. Jest martwa jak uschnięte drzewo.
A dwa inne?, pomyślała ze strachem Zarzyczka. Dwa drzewa ogołocone z liści pośrodku lata – czy one także…?
– Nie – przeorysza odgadła pytanie. – Kiedy Fea Flisyon ułożyła się do snu w grotach Traganki, jedno z drzew zamarło, jakby przedwcześnie nastała zima. Drugie – zawahała się. – Nie potrafię odgadnąć, co stanie się z drugim. Od spichrzańskiego karnawału marnieje. Każdego ranka schodzę na dziedziniec, by sprawdzić, czy nie wypuszcza nowych pędów i boję się, że przypatrujemy się powolnemu konaniu boga, księżniczko. Dlatego, chociaż wiem, jak bardzo podobne ceremonie jątrzą kapłanów Zird Zekruna, rozkazałam, aby obchodzono hucznie Święto Kwiatów. Bo może się zdarzyć, że za rok nie będzie już co świętować.
– Nie wiedziałaś, prawda? – spytała nagle przeorysza.
– Wężymord nie powiedział ci, co naprawdę zdarzyło się w rdestnickim przybytku. Bogowie niechętnie opuszczają swoje dziedziny i jeśli coś zagnało Zird Zekruna w głąb żalnickiego władztwa, nie mogła to być rzecz błaha ani mała. Lecz sądzę, że sprawy potoczyły się wbrew jego zamysłom. Bad Bidmone umarła, zaś Zird Zekrun powrócił na Pomort bez tego, po co przybył.
– Bogowie nie umierają – sprzeciwiła się słabo Zarzyczka.
– Doprawdy? – przeorysza uniosła brwi. – Nie myl wiary z głupotą, księżniczko. Wiesz, że Zird Zekrun zwyciężył w Rdestniku, opanował władztwo Bad Bidmone, wyjął spod prawa jej sługi, zrównał z ziemią świątynie, zakazał obrzędów. A później powrócił na Pomort i przycichł niemal na dwa tuziny lat, jakby sumą jego pragnień było naznaczenie frejbitera kniaziem Żalników. Tak, później zaczęto głosić opowieści o obietnicach Zird Zekruna i o przemianie Wężymorda, lecz nie uwierzę, by pan Pomortu zwrócił się przeciwko innemu z bogów wyłącznie po to, by dopełnić przysięgi złożonej śmiertelnikowi. Po cokolwiek przybył, Zird Zekrun nieodwracalnie chybił celu i myślę, że stało się tak za przyczyną twojego brata, księżniczko.
– Był wtedy w przybytku – odezwała się księżniczka.
– Bad Bidmone często przywoływała go do siebie. Miał być kniaziem, dotykał Sorgo i rozmawiał z boginią. Zazdrościłam mu z całego serca.
– Nie było czego – brwi mateczki zbiegły się w grubą kreskę. – Bo na koniec właśnie tych dwoje stanęło wówczas na drodze Zird Zekruna. Dziecko i miecz.
– Gdyby zdołał go powstrzymać, Wężymord nie nosiłby żelaznej korony.
– Myśl, dziewczyno! – syknęła przez zaciśnięte zęby przeorysza. – Twój brat wyszedł żywy z kąciny Bad Bidmone z mieczem kniaziów na plecach. I cokolwiek zobaczyłaś w wieży Nur Nemruta, dziecko – dodała łagodniej – widok umierającej bogini napiętnował twojego brata znacznie dotkliwiej. Myślę, że właśnie dlatego Zird Zekrun nie przestał go tropić przez te wszystkie lata. Nie z powodu tronu Żalników, ale dlatego, że oglądał śmierć bogini.
Księżniczka ze świstem wciągnęła powietrze.
– Czy Koźlarz? – przemówiła z trudem. – Czy on… się zmienił?
– Nie wiem – mateczka potrząsnęła głową. – Nie wiem, czy rozumiesz, księżniczko: podobna rzecz nigdy wcześniej nie zdarzyła się w Krainach Wewnętrznego Morza.
Nie powiedział mi, pomyślała, czując, jak ogarnia ją dziwne odrętwienie. Nawet nie zająknął się, co naprawdę zdarzyło się w rdestnickim przybytku. Wiedział, jak bardzo okaleczył mnie pan Pomortu i bez słowa odesłał mnie z powrotem na dwór Wężymorda. Bez słowa…
– Dlaczego mi to wszystko mówisz, matko? Opatka zawahała się nieznacznie.
– Ponieważ przed świtem do opactwa przybędzie Wężymord – wyjaśniła wreszcie.
Ręce Zarzyczki drgnęły jak dwoje obcych, spłoszonych zwierząt. Więc to już, pomyślała ze strachem, już teraz. W samo Święto Kwiatów, nim przebrzmią do końca pieśni. Tak, Wężymord mógł wiedzieć o ceremonii ku czci bogini i z rozmysłem przybyć dzisiejszej nocy, abym dokładnie poznała różnicę pomiędzy marzeniem i światem, w którym włada Zird Zekrun.
Powoli podniosła się, machinalnie wygładziła suknię.
– Księżniczko… – zaczęła opatka.
– Chcę zostać sama, matko – odezwała się schrypniętym, martwym głosem. – Jutro wyjadę do Uścieży, ale teraz zostawcie mnie, proszę, samą.