– Na gościńcu, między grasantami! – prychnął władyka.
– Najpierw do pirackiej Skwarny iść chciałem. Ale – podrapał się po brodzie związanymi rękoma – cniło mi się z dala od domu okrutnie. Bo to, widzicie waszmościowie, wszędy dobrze, ale w domu najlepiej. A potem się pokazało, że nie mnie jednego te czasy parszywe z siodła wysadziły. Niewiele przeszło, zebrała się nas kompanijka godna. Ot, i cała opowieść.
* * *
Kobieta na niebie spoglądała na księżniczkę szeroko rozwartymi oczami, a ostry sierp nad jej głową połyskiwał od gwiazd niczym diadem. Najjaśniejsza spośród nich, gwiazda północna, zdawała się wieńczyć głowę niewiasty. Zarzyczka bezwiednie przesunęła palcami po barwionej skalmierskim błękitem karcie, po nakreślonej srebrem postaci Annyonne. Nigdy wcześniej nie widziała podobnego wizerunku. Gwiazdy były znajome – każda z nich pojawiała się na zimowym niebie ponad uścieską cytadelą – lecz nie sądziła, że kiedykolwiek zobaczy je wprzężone w obraz zabójczym bogów.
Wizerunek nakreślono ostrą, pewną kreską. Sztywno wyprostowana, z ramionami rozrzuconymi po bokach Annyonne stała pośrodku sfery, wnętrza jej dłoni, stopy, pierś i czoło pokrywały alchemiczne symbole. Żaden z nich nie powinien się tutaj znaleźć, pomyślała Zarzyczka. Nie na postaci Annyonne, która sama w sobie jest bluźnierstwem i urąga wszystkiemu, co próbują odzyskać alchemicy.
Delikatnie zamknęła księgę. Wolumin był stary, brzegi kart kruszyły się pod jej palcami, zaś oprawa wytarła się i popękała tak dalece, że księżniczka nie potrafiła odczytać tytułu. Zresztą nie próbowała. Nie pociągała jej spuścizna Thornveiin ani inne sekrety opactwa. Spostrzegła jednak, że mniszki nie śmieją jej niepokoić, jeżeli sprawia wrażenie zaczytanej w księdze. Zaczęła się więc chronić za wypłowiałymi kartami pergaminu, podobnie jak w Uścieży uciekała przed wzrokiem kapłanów Zird Zekruna pomiędzy alchemiczne retorty. Była znużona.
Starała się nie wspominać Spichrzy i brata. Co ranek jadła milczące śniadanie w klasztornych kuchniach, wspinała się krętymi schodkami po stoku do różanego ogrodu, szła ku kamiennej ławeczce i rozkładała na kolanach księgi Thornveiin. Przekwitające kwiaty pachniały duszno i słodko, wiatr szumiał w koronach sosen, a dzięcioł z oliwkową plamą na czubku głowy z namaszczeniem wędrował po rdzawych pniach. Z przymkniętymi powiekami wygrzewała się na słońcu niczym jaszczurka, wchłaniając ciszę i spokój tego miejsca. I były takie chwile, kiedy czuła się jak martwy owad, zamknięty w bursztynowym owalu opactwa. Zapomniana i pogrzebana za życia. Bezpieczna.
Było to znacznie więcej, niż śmiała się spodziewać, kiedy wczesną wiosną obracała w dłoni list brata wzywający ją na spotkanie.
Dlatego tylko rzadko, bardzo rzadko spoglądała ku północnym krańcom Doliny Thornveiin i szlakowi ku Żalnikom. Gdzieś z dala od murów opactwa Koźlarz wędrował poprzez Krainy Wewnętrznego Morza z gromadą posępnych Zwajców u boku. Lecz oprócz Suchywilka towarzyszyli mu też inni. Jaśminowa wiedźma, powierniczka kapryśnej, zwodniczej magii, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy. I na koniec płomiennowłosa kobieta, córka Suchywilka, choć nawet tego Zarzyczka nie mogła być pewna. Boję się, powiedziała w wieży Śniącego tamta kobieta o oczach twardych jak dwa zielone klejnoty. Boję się, gdyż wiem, że świat jest pełen wichrów wystarczająco silnych, by wymieść serce jednego śmiertelnika, a ja straciłam już zbyt wiele.
Nie rozumiała jej wówczas – ani później, kiedy w cytadeli księcia Evorintha kłóciły się o bogów i przeznaczenie. Nie dociekała też, z jakiego powodu zwajecka kniahinka podążała śladem jej brata. Wystarczył sam wyraz twarzy rudowłosej, kiedy wypowiadała imię Koźlarza. Pragnienie, które sięgało tak daleko, że nie miała odwagi szukać jego źródeł.
Starała się nie myśleć o dziwnej symetrii, która kazała ludziom wierzyć, że Zird Zekrun połączył ją samą z Wężymordem w sposób, którego zrozumienie wymykało się śmiertelnikom.
Nie miłość, pomyślała nagle. Cokolwiek minstrele zechcą później śpiewać – bo nie wątpiła, że te pieśni powstaną prędzej czy później – są pragnienia bardziej dojmujące niż miłość i więzy zadzierzgnięte o wiele silniej. Nie wiedziała, czy córka Suchywilka spróbuje zszyć na nowo materię świata, która zaczęła się rwać dawno temu, zanim Zird Zekrun wypiętrzył z morskiego dna ciemną ziemię Pomortu, czy wręcz przeciwnie, potarga ją do reszty. Lecz pośrodku obłąkanego karnawału Zarzyczce wydało się, że jej poszukiwanie Koźlarza było próbą naprawienia czegoś równie ostatecznego jak owa szczelina, która rozwarła się w tkance Krain Wewnętrznego Morza tamtego dnia, kiedy z woli Zird Zekruna wymordowano żmij ów.
Znów uderzyło ją nieodparte podobieństwo: jeśli wieści z północy były prawdziwe, Zwajka również miała brata, którego Suchywilk wypędził do pirackiej Skwarny. Zaś sama Zarzyczka po trzykroć wypowiedziała życzenie w najświętszą noc Krain Wewnętrznego Morza, usiłując na swój własny sposób przywrócić światu dawno miniony kształt. Nie, nie przypuszczała, aby jej pragnienie miało cokolwiek zmienić – dorastając na dworze Wężymorda, wśród kapłanów w złowrogich, brunatnych opończach, bardzo szybko poznała prawidło życzeń wypowiadanych na darmo i bezowocnie.
Nie wierzyła jednak, aby powrót żmijów wiele znaczył dla rudowłosej Zwajki. Być może, pomyślała nieoczekiwanie, być może na koniec właśnie między tym przyjdzie nam wybierać. Pomiędzy opowieścią o Annyonne, wymalowaną przed laty srebrną farbką przez szaloną Thornveiin, i wspomnieniem śpiewu żmijowych harf.
Nigdy nie słyszała żadnej z nich. I najpewniej nie zdoła usłyszeć.
Tymczasem nad jej głową zdawała się toczyć gra, której nie pojmowała. I począwszy od dnia, kiedy w wieży alchemiczek zalała list brata wywarem z krwawiennika, owa gra pochłonęła ją i uniosła daleko poprzez Krainy Wewnętrznego Morza. Przypomniała sobie żałosny upór, z jakim usiłowała zataić przed Wężymordem posłanie Koźlarza, i słowa, którymi ją pożegnał: „Bądź ostrożna, Zarzyczko, bądź ostrożna". Ciekawe, pomyślała niespokojnie, ciekawe, czy już wtedy potrafił przepowiedzieć, że oprócz brata spotkam również rudowłosą Zwajkę, która doprowadzi mnie do wieży boga? Czy przed nią właśnie mnie ostrzegał, czy też przed zagładą świątyni? Czy jeszcze przed czymś innym, co uniknęło nie dostrzeżone?
Jednego była pewna: Wężymord posłał ją na południe, zupełnie jakby wyrzucał w powietrze sokoła na polowanie. Nie wiedziała dlaczego. Wężymord, Szarka, Koźlarz, opatka z Doliny Thornveiin, nawet niebieskooka wiedźma – każde z nich usiłowało popchnąć ją w jakimś kierunku. Domyślała się, że nie szło jedynie o tajemnicę ognia, który płonął na wodzie, ani o żaden inny z alchemicznych sekretów. Lecz nie rozumiała, co jeszcze mogłaby uczynić, choć wszyscy wokół zdawali się wiedzieć.
Czasami tylko wspomnienie spotkania z bratem kłuło jak drobna lodowa igiełka. Być może właśnie dlatego Wężymord pozwolił mi wyjechać z Żalników, myślała. Może na samym początku wyczytał w moim umyśle, dlaczego chcę być w mieście księcia Evorintha w czas największego ze świąt Krain Wewnętrznego Morza. I udał, że wierzy w moje kłamstwa, abym na własne oczy mogła się przekonać, że bracia nie odnajdują sióstr, zaś potęga Zird Zekruna jest większa, niż ktokolwiek z nas śmiał przypuszczać.
Pozostawało jeszcze coś – cudowne ocalenie ze świątyni Nur Nemruta i moc, która w niej rozgorzała w ogrodach cytadeli. Odsuwała od siebie te myśli z przerażeniem. A w snach powracały do niej obrazy ze zwierciadeł i Szalona Ptaszniczka, która nosiła jej własną twarz i znała najdalsze wspomnienia. Bardzo trudno było w to uwierzyć. Uwierzyć w cokolwiek i rozstrzygnąć. Bo kapłani Zird Zekruna mieli swoje sposoby i wieść o jej rewolcie musiała już dotrzeć do Uścieży, a najpewniej także do siedziby samego pomorckiego boga. Ten ostatni mógł nie dbać o jej opór, lecz Wężymorda znała wystarczająco dobrze, by mieć pewność, że prędzej czy później upomni się o jej powrót. A wówczas będzie musiała coś postanowić. Cokolwiek.
Tym bardziej radowała się każdym dniem w ciszy opactwa. Nie, nie bała się gniewu Wężymorda. Bała się, że wszystko, co zdarzyło się od jej wyjazdu znad Cieśnin Wieprzy, zostało z góry ukartowane przez Zird Zekruna. Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze pojmowała tę jedną rzecz, ważniejszą niż wszystkie inne – dotyk sześciopalczastej ręki Zird Zekruna, który nieodwołalnie rozstrzygnął spośród wszystkich możliwych przyszłości. Ból w martwiejącym kolanie każdego dnia przypominał jej, że nie jest panią samej siebie.
Bóg Pomortu mógł nią zawładnąć tak subtelnie, że nie zdoła tego spostrzec. Nie było na to żadnej rady: nie jest w mocy śmiertelnika walczyć z bogiem równie potężnym jak Zird Zekrun. Dlatego przez całe lata nie opierała się woli kapłanów czy rozkazom Wężymorda. Dnie popychały ją naprzód ku celowi, którego nie znała i nie mogła zmienić. Trwała w przytajonym, trwożnym bezruchu, świadoma, że tylko w ten sposób może ocalić iskierkę samej siebie. Bierność była jej sposobem ucieczki przed wszechwładną wolą pana Pomortu – skoro wszelkie wybory tak czy inaczej pochodziły od niego, postanowiła nie dokonywać żadnych wyborów. Nie można strzaskać czegoś, czego nie ma, powtarzała w milczeniu. Jak długo nie żyję naprawdę, nie żyję też dla Zird Zekruna.
Ale nawet tego nie była pewna.
Wieczorem, przy wieczerzy, opatka powiedziała jej o Święcie Kwiatów. Jak wszyscy w Żalnikach Zarzyczka słyszała wcześniej o letnich ceremoniach ku chwale bogini, lecz nie sądziła, by gdziekolwiek jeszcze ośmielano się pamiętać o dawnych obyczajach. Mimo wszystko zaproszenie przeoryszy nie zaskoczyło jej nadmiernie: prawa narzucone przez Wężymorda zdawały się nie sięgać murów opactwa. Albo chciano, abym tak właśnie myślała, poprawiła się po chwili. Abym uwierzyła, że choćby przez chwilę mogę kształtować własne wybory. By Zird Zekrun tym łatwiej mógł mnie potem złamać.
Wymówiła się i pospiesznie uciekła do swojej komnaty, jednak litery zbiegały się przed jej oczyma w ciąg rozmytych, niewyraźnych znaków. Wkrótce mimo zatrzaśniętych głucho okiennic dobiegły ją odgłosy święta, zrazu przyciszone i odległe, potem coraz bliższe – dźwięk klasztornych dzwonów, gdy pochód przekroczył bramy opactwa, a później czyste głosy wieśniaczek śpiewających hymny ku czci B ad Bidmone. Niegdyś podobne pochody odprawiano w całych Żalnikach, bo każda okolica miała własną świątynię z cudownym wizerunkiem bogini, który u schyłku lata ubierano kwiatami i zielem w podzięce za urodzaj.