– Tiu! – splunął władyka. – Z jakim szacunkiem? Ze strachem, Bogoria, ze strachem! Boście pod tymże znakiem Bad Bidmone niebawem ludzi zaczęli po gospodach łupić i mordować. Nie gniotło was wtedy sumienie?
– Nie za bardzo – wyznał bez skrępowania Bogoria. – Widzicie, Jastrzębiec to wszystko cudnie potrafił objaśnić. Że dla sprawy, nie dla prywaty łupimy. Że kupce są zaprzańce, że się okupują Wężymordowi. Pięknie mówił. Uczenie, z pańska. A my słuchali.
– Jak te barany! – rzucił podstarości.
– Jak wy swego starosty słuchacie! – odszczeknął Bogoria. – Jako rzekłem, Jastrzębiec nie potrafił utrzymać narodu w karbach, do pochodu na Pomorców też mu się nie spieszyło. Spoufalił się z pospolitakami okrutnie, co mi bardzo zrazu schlebiało. Pił z nami, zbójował i dziewki macał. A potem zasię o koronie prawił, z mieczem po chaszczach ganiał, Pomorców chciał tłuc, na koń krzyczał siadać. Chcieli go uspokajać, to czekanikiem potrafił człeka ubić. Wielu się to nie podobało, wielu odeszło. Jam został, bo mi się szumne życie podobało, pańskie i błyskliwe.
– I baby! – nie ścierpiał podstarości.
– Ale miałem znajomka – Bogoria zmilczał zgryźliwość, zapatrzywszy się w wirujący nad gościńcem kurz. – Krewniaka, bośmy wszyscy w Wilczych Jarach spokrewnieni. Wielki był chłop. W bitce straszny, lecz dobry wielce. Jak trza było kurze łeb uciąć, łzami szczerymi płakał. Za mną do kompanii Jastrzębcowej poszedł, trudno przeczyć. Dobrze się nam wiodło, dopóki Jastrzębiec nie postanowił na duży konwój uderzyć. Na nieszczęście zamiast Spichrzańskich jechali kupce z Książęcych Wiergów. Nie uwierzycie, waszmościowie, jaki ten chamski narodek twardy a zawzięty – zacmokał wargami w niechętnym podziwie. – Co tu dużo gadać: poszczerbili nas. Jastrzębiec zły był jako szerszeń. Myśmy rozumieli, żeby mu w taki moment z oczu iść. Spił się kiejby świnia. Łaził wkoło po obozowisku, nic mu się nie widziało. Wreszcie nad rzekę pojechalim, nie pomnę, po co. Nie pomnę też, czemu Jastrzębiec kazał memu druhowi przez rzekę płynąć, pewnikiem dla kaprysu. My się w łeb popukali, co jeszcze bardziej książątko rozjuszyło. Zawziął się. Płyń, gada, bo łeb zetnę. Toć pływać nie potrafię, odpowiada głuptak. Płyń, chamie, drze się książątko, jak komenda rozkazuje. Przecie się dla waszej uciechy nie utopię, mówi tamten. Myśmy się ze śmiechu po murawie turlali na tę konwersację, ale Jastrzębiec zgoła nie ku wesołości się skłaniał, kurwi syn. Ani się kto spostrzegł, obrócił się na pięcie, mieczem odmachnął. Prosto w łeb – dokończył głucho. – Do dziś mi to przed oczyma stoi. Bryzgi krwi i ślepia mrugające mimo szczerby w czole. Zacne żelazo, czerep na pół rozszczepiło, jak główkę kapusty. Dwóch ludzi między mną a Jastrzębcem stało, dwóch mi drogę zastąpiło, dwóch też zasiekiem. Alem Jastrzębcowi pola nie dotrzymał. Kurwiarz to i złoczyńca, lecz w mieczu przedni praktyk. Na pół żywego mnie zostawił, bo nazbyt go gorzałka zaślepiła, by się w ranie rozeznać. Ot, cała opowieść. Dajcież jeszcze piwa, mości podstarości.
Władyka bez słowa przywołał pachołka. Czas jakiś jechali w milczeniu. Wóz kolebał się ostro po wybojach, bo drożyna była podła.
– Rankiem otrzeźwiałem trochę – podjął Bogoria. – Dowlokłem się do najbliższego sioła, chłopu nóż do szyi przytknąłem i kazałem do tatki iść. Posłuchał, może dlatego, żem wtedy cały był krwią skrzepłą pokryty, a z nienawiści i boleści na wpół oszalałem. Tatko mnie sianem przykryli i na drabiniastym wozie do dom powieźli, bo się natenczas cała okolica zaroiła od kniaziowskich pachołków. Węszyli, niechby psy gończe, gospodarzy zacnych po domach na spytki brali. Kleszczami – uśmiechnął się krzywo – bo u nich cierpliwość krótka. Kmiotków okrutniej jeszcze męczyli, aby im który drogę poprzez glibiele pokazał do Jastrzębcowego obozowiska. Strach padł na ludzi. Poszli do tatki z delegacyą, aby mnie z dworca co tchu precz odesłał, nim na wszystkich jakie nieszczęście ściągnę. A kto delegacyą prowadził? – łypnął złośliwie ku władyce. – Ano, własny nasz szwagier. W progu stał, czapkę w łapach międlił, o dobrze pospólnym gadał, szubrawiec, i niebezpieczeństwie, co nad ich głowami za moją przyczyną zawisło. Chocia ja mu przecie życie darowałem, kiedy trzy miesiące wcześniej Jastrzębcowym w ręce wpadł.
– Już wy na mnie, Bogoria, nie narzekajcie – władyka wychylił się w siodle, odjął Bogorii dzban z piwem i pociągnął potężny łyk. – Starczyło wtenczas Pomorcom znak dać, gdzie siedzicie, a w łańcuchach by was do wieży powlekli. Skończyłoby się procesowanie z tatkiem o żonine wiano, skończyłyby się kłótnie i wygrażania, bo zawzięli się Pomorcy na was niezmiernie.
– Jastrzębiec ich musiał podbechtać. Wieści, kozojebca – splunął – pomorckim pachołkom posłał. Ot, macie patryotę w każdym calu! Tatko chłopstwu wał kazał sypać wokół dworca, zasieki grodził i od sąsiadów czeladź zwoływał. Alem ja przecie wcześniej oglądał sługi Zird Zekruna i dobrzem rozumiał, że jeśli nie siłą, tedy sposobem przemogą. Nie widziało mi się też rzeczą słuszną, aby wraz z sobą w odmęt rodowców wszystkich pociągać. Bo jedno moje wojowanie przy boku Jastrzębca, a drugie za – się jawny bunt w ojców ej posiadłości. Wymknąłem się nocką, po cichońku, aby się tatulo zawczasu nie wywiedział.
– A następnego ranka Pomorcy tatków dworzec wzięli – pokręcił głową podstarości. – Jak po swojego szli, ścierwa, ani się namyślali.
– Miało się na moje obrócić – z dumą oznajmił Bogoria. – Jak gadałem, za psie jajce te wszystkie reduty i obwarowania stanęły, bo czeladź pospała się, jako zimowe niedźwiadki w gawrze, nie wiem, czy od jakiego przyprawnego trunku w winie, czy od mocy Zird Zekruna, choć trudno dowierzać, żeby się bóg w równie błahe rzeczy mieszał. Dość, że bez jednej rany, bez wyciągania miecza, tatkowy folwarczek opanowali. Strach, co by się działo, gdyby mnie w pościeli naszli.
– Po mojemu musieli mieć jakiego zdrajcę we dworze – władyka podrapał się po nosie – co im zawczasu zdał sprawę o buntowniku w komorze ukrytym.
– Jak po nitce poszli do sekretnego alkierza! – zarechotał Bogoria. – Kapłan Zird Zekruna ich prowadził. Tatula dwóch pachołków przytrzymało, bo o prawach szlacheckich krzyczał a gromko. A w komorze nic! Jeno łóżko rozgrzebane i czapka z sokolim piórkiem na kołku. Tutaj tatkę zdumienie wielkie zdjęło, ale wnet oprzytomniał. Jak się nie weźmie pod boki, jak nie wrzaśnie. Jakże to, ryczy, obywatela prawego w jego własnym domostwie nachodzić? Nocką, po ciomaku, po zbójecku! A gdzie są papiery sądowe, hę? Gdzie pachołkowie starościńscy? A jakim niby prawem? Toż są przywileje starodawne i wolność szlachecka. A bez sądu równych sobie nikt, ani sam kniaź ze stolicy, nie może szlachcica na jego własnej ziemi prześladować. Tedy precz mi, gada, z mojej ziemi, bo psami wyszczuję. A że chamskim obyczajem folwark napadnięto, to jeszcze niby chamom grzbiet bykowcem obiję!
– Prawda! – przytaknął podstarości. – Darł się tatko straszliwie, niby indor od wrzasków poczerwieniał. Pachołkowie stropili się, bo co było kryć: w słusznym gniewie krzyczał i prawo miał po swojej stronie. Kapłan takoż wściekł się niezmiernie, lecz ustąpić nie chciał. Póki świtu węszył, w piwnice zaglądał, ściany opukiwał, tajemnego przejścia szukając. Nawet beczki z kiszoną kapustą poodbijać kazał, że może w której rebeliant przytajony.
– A tatulo w izbie siedział i miodek z garnca popijał! – zaśmiał się Bogoria. – Szczodrze do kapłana przepijając, bo po prawdzie tatko wredny jest i złośliwy, osobliwiej, jak go kto zaskoczy i z nagła z piernatów wywlecze. Widzi wreszcie Pomorzec, że fortel na niczym spełzł i na dudka go wystrychnięto. Powlókł tatkę na powrót do alkierza, nad łożem postawił i pyta: czyjaż ta czapka? A moja, odpowiada tatko. Toć widzę u was kołpak na łbie, złości się kapłan. Ot, zabyłem, że wy Pomorcy, biedny naród i nieszczęściem srogo doświadczeń, odparł tatulo szpetnie. Na wyspie skalistej siedzicie, w nędzy okrutnej, pewnikiem u was jedna czapka na tuzin współrodowców starczy. Ale, widzicie, u nas kraj zasobny, bywały. Każdy obywatel czapkę ma własną, od święta jedną i powszednią inną. Ja na ten przykład tę, co na kołku wisi, kładę na głowę, jak mnie jaki człek godny i patryota nawiedzi. A w drugiej zdrajców i niegodziwców wyglądam.
– Pachołki sobie rękoma gęby zasłaniali, żeby się ze śmiechem przed Pomorcem nie wydać, tak mu tatko przygadał – pokiwał głową władyka. – Nam się wówczas wydawało, że to fortel krotochwilny. Nie rozumieliśmy dobrze, jaka moc w pomorckich kapłanach gorzeje. Ale potem, jak tatkowi wszelkie bydło następnej nocy wyzdychało, nikt się za bardzo nie kwapił do prześmiewek.
– Opowieść mi psujecie, mości podstarości – z wyrzutem sprzeciwił się Bogoria. – Gadała mi potem czeladź, że od tego tatkowego responsu mało się Pomorzec własną śliną nie zatchnął. Posiniał na gębie, w łóżku macać począł, prześcieradło obraca i gada: ha, a te smugi krwi na lnie takoż wasze, czy po waszym szczenięciu? Ale tatko roześmiał się jeszcze głośniej i rzecze: ani po mnie, ani po szczenięciu moim, panie. Gdybyście nie byli osoba duchowna, rzekłbym, żeście kapłon, nie mężczyzna poczciwy, skoro podobnych śladów rozpoznać nie potraficie. Bo każdy mąż poczciwy w dziewkach gustuje, gada tatko a dobitnie. Nie w modłach, a kadzidle, jeno w dziewkach, ojcze. Nie w kozach, nie w klaczach, jak to pospolicie o Pomorcach gadają, jeno w dziewkach. Ja na ten przykład smak mam w tych co młodszych. Nie masz, ojcze, na wiek podeszły sposobniejszego lekarstwa nad dziewkę ledwie dojrzałą, taka kości stare rozgrzewa lepiej niźli miód. A kiej chce człek humory złe z ciała wypędzić, najlepiej takowe dziewkę na księżyca nowiu rozprawiczyć. Ot tego i zdrowie lepsze, i humor zacniejszy, nawet jadło jakoś zacniej smakuje.
– Na tym się konwersacyja okończyła. Kapłan jak niepyszny precz pojechał, czepić się nie miał czego. Ale bydło tatulowi co do nogi wybił.
– A dla mnie droga powrotna na ojcowiznę zamknęła się ze szczętem – rzekł Bogoria. – Za tę całą Jastrzębcową rebelię kary na mnie wisiały ciężkie i wyroki. Zrazu nie szkodowałem sobie za bardzo. Do gospodarstwa nigdy mnie nadto natura nie ciągnęła. Gdzie mnie do obór, robaków w zbożu, końskich targów i pomorku bydła! – zaśmiał się. – Inna mi się fortuna marzyła.