– Byle z cicha i ostrożna! – rzucił zgryźliwie podstarości.
– A ku wojowaniu Półwysep Lipnicki nader sposobny – dodał Bogoria. – Z jednej strony Morze Wewnętrzne, z drugiej puszcza i mokradła nieprzebyte. Jakby nas kto chciał od wody zachodzić, pierwej musi wedle pirackiej Skwarny przepłynąć, co nie jest łatwa rzecz. Zaś we glibieli ścieżki trzeba znać i każdy krok dobrze baczyć, by się w grzęzawisko nie omsknąć. A jeszcze niedaleczko szlak kupiecki idzie…
– By było kogo łupić, jak się Jastrzębcowi próżnowanie znudzi! – wtrącił podstarości.
– Dopiero później na to przyszło – potrząsnął głową więzień. – Z początku my wojowali – albo się nam tak zdawało. Gotowaliśmy wielkie powstanie. Szumnie i zadzierzyście. Jedni znali na skroś wojenne rzemiosło, bo jeszcze w oddziałach starego Smardza odebrali ćwiczenie. U innych tyle było doświadczenia, ile burd po karczmach i sąsiedzkich zajazdów. Jednakowoż nikomu nie brakło zapału ni chęci szczerej do ratowania miłej ojczyzny. Chcieliśmy iść na stolicę, mieczem kraj Pomorcom odbierać i prawego pana na kniaziowskim tronie posadzić. A potem niepostrzeżenie wszystko się rozeszło po kościach.
Przez chwilę dało się słyszeć jedynie gulgotanie piwska w gardle Bogorii i smętny turkot kół.
– Naczęły się waśnie i w obozie bitki – opowiadał dalej. – Spyży nie dostawało, tośmy ją sobie po okolicy sami brali. A jak się który obywatel na rabunek krzywił, to się go batogami na rynku ćwiczyło i zdrajcą obwoływało. Wioski takoż plądrowano bez nijakiego skrupułu, srogo przy tym wieśniactwo doświadczając, a najchętniej co urodziwsze młódki. Wyrostek wówczas byłem, głupi a nieopierzony. Ale pomnę, że mi się okrutnie owa rebelia podobała. A kiedy jeszcze pierwsza szczerba na łbie przybyła – zacmokał ustami.
– Pewnie od kufla w pijackiej zwadzie ciśniętego! – zarechotał władyka.
– Bliskoście, szwagrze, trafili – zaśmiał się Bogoria. – Dziewka mi na łbie donicę rozbiła, gdym ją grzecznie do kompanii prosił.
– I co?
– I nic – wzruszył ramionami więzień. – Jakem się ocknął, kamraci już sioło podpalili, a dziewka darła się piskliwie za drewutnią. Tyle że mnie nie baba, ale medyk był potrzebny. Patrzajcie – odgarnął włosy, odsłaniając szeroką bliznę. – Z pozoru cherlawa niewiastka, a naznaczyła mnie na całe życie.
– Nieszlachetne to znamię, skoro od niewieściej ręki – z cieniem wyrzutu napomknął Suchywilk.
W przeciwieństwie do Koźlarza zwajecki kniaź słuchał rewelacji Bogorii z nieskrywanym niesmakiem. Nie dziwota, pomyślał zbójca, że się stary złości. Po tym, jak mu się w Spichrzy pierwszy sprzymierzeniec zlisił i pokumał z kapłanami Zird Zekruna, drugi nie lepszym się jawi. Tyleśmy w Górach Żmijowych słyszeli o Jastrzębcu, jaki niby mężny pan, wojenny a nieugiętego serca. Tymczasem on jeszcze jedno żalnickie paniątko, nic więcej. Oj, radbym popatrzeć, jak się z nim będzie zwajecki kniaź układał.
Najwyraźniej Czarnywilk myślał o tym samym, bowiem uśmiechnął się nader paskudnie.
– Szczerba na łbie to zawdy szczerba, nic innego – obojętnie odparł Bogoria. – Wszystko jedno, czyją ręką zadana.
– Aleście się za bardzo nie chwalili – wytknął podsta – rości – że niewiasta was zraniła, co to, to nie! Znam ja was, rebeliantów. Jak przyjdzie co do czego, zaraz się objawia, że całe wasze wojowanie jeno z chłopstwem nie uzbrojonym, babami i inwentarzem. Wiecie, panienki – ciągnął z zacietrzewieniem – jak u nas nazywają tę Jastrzębcową rebelię? Ano, wojną kokoszą! A to dlatego, że dzielni powstańcy srogie a okrutne szkody poczynili, ale nie w książęcym wojsku, tylko w okolicznym drobiu, wybijając go co do nogi. I dlatego, że wiele dziewek za sprawą mężnych rebeliantów cosik skokoszało i zgrubło! Oj, żebyż wreszcie kto Jastrzębcowi łeb ukręcił!
– Nie gadajcież, szwagrze! – obruszył się Bogoria, ale jakoś bez przekonania.
– A co?! – wrzasnął i ze złości aż się w strzemionach uniósł. – Byłby kres owym breweriom i spokój należyty! A tak siedzą, darmozjady, w bagnisku, ugryźć ich niesporo, cierpieć trudno. Tylko młódź nasza ciągnie do nich na zmarnowanie!
– Właśnie słuch poszedł – z namysłem rzekł Bogoria – że młodszy wasz syn uciekł do Jastrzębcowych.
– Durak! – wrzasnął podstarości. – Ojca się wstydzi, macie wyobrażenie?! Rzekł mi, że ród cały hańbię służbą u Pomorców! A jak chciałem gołowąsowi tyłek sprać rzemieniem, co jest moje ojcowe prawo, to za nóż chwycił! Ja w tym niezawodnie rozpoznaję rękę waszego tatka, Bogoria. Musiał chłopakowi głupot w łeb nakłaść. Podjudził go, podbuntował przeciw ojcowej władzy, a teraz nogi grzeje przy palenisku, rad, że mu się fortel udał. Ale ja mu tego nie odpuszczę, póki życia. Bo dla tatka to jeno sztuczka ucieszna – głos mu się z lekka załamał – a mnie tam chłopaka zmarnują. Rozpiją, w nierządzie i bezprawiu wyćwiczą. Nawet jak żyw wróci, żadnego pożytku z niego mieć nie będę.
– Co robić, panie? – odezwał się Suchywilk ponuro. – Przecież nie koza, nie uwiążecie za nogę do plota. Młode zawsze głupie i skore łba nadstawiać.
– Nie w tym rzecz! – żachnął się władyka. – Ja bym go łacniej w pirackiej Skwarnie widział niźli u Jastrzębca. Bo Jastrzębiec, panie, jest człek głupi a próżny. U niego ani sprawiedliwości nie masz, ani honoru, choć nieustannie o nich gębuje. Jak chciał chłopak posmakować świata i żołnierskiego rzemiosła, mogłem go za najemnika na południe posłać. Ja nie jestem człek zasobny, lecz dla dziecka ostatni grosz bym ze szkatuły wygrzebał. Matczyne korale bym zastawił – uderzył się w chuderlawą pierś – byleby mu niczego nie brakło. Tymczasem głupek do ócz mi skoczył. Ojcowa hańbę krwią trzeba zmazać, gada mi. Wyście, ojciec, pomorcki pachołek i zdrajca. Własny syn mi tak powiedział – po twarzy władyki jawnie ciekły łzy. – A com miał czynić? Z głodu na dwóch zagonach piachu zdychać?
– Pohamujcież się, krewniaku – rzekł z zakłopotaniem Bogoria. – Biadacie jako baba. Najpewniej nic chłopakowi nie będzie. Powłóczy się po okolicy, poswawoli z włościankami, kur kilka zarżnie i spichrzańskiej gorzałki się ożłopie. A przyjdą zimowe chłody i głody, rychło zmądrzeje i do dom wróci, na zapiecek.
– Obyż tak było – westchnął władyka. – Nie pożałowałbym grosiwa, żeby na ołtarzu płonęło na bożą chwałę. Baba mi w domu spazmuje, a mnie od jej jazgotu i płaczów jeszcze bardziej cholera trzęsie. Że też nie ma na takiego Jastrzębca prawa za jego złodziejstwo, gwałty i bezbożność!
– Bo, widzicie, panie, drobne złodzieje na szubienicach wieszają – z przekąsem rzekł Twardokęsek – a wielkie złodzieje w pałacach siedzą.
– Święte słowa! – zgodził się z wozu więzień. – Ale z pojmaniem Jastrzębca niełatwo będzie. Miejscowi prze – szliby przez bagna, ale nikt w Wilczych Jarach nie wmiesza się w starościńskie porachunki z rebeliantami. Ja wam to bardzo prosto rzeknę, panie podstarości. Chcecie iść na Jastrzębca, to idźcie, nikt wam złego słowa nie rzeknie, ale też nikt palcem nie kiwnie gwoli wspomożenia. Boście nie z naszych, choć od lat między nami siedzicie. Boście osoba urzędowa, a takowych w Wilczych Jarach nie kochają. Bo na koniec wasz chłopak ma swoje lata i może się własnym umysłem powodować. Gdyby Jastrzębiec zajechał was bez dania racji, dworzec spalił, niewiasty zniewolił, wtedy sąsiedzi chętnie ruszyliby na pomoc. Ale też po naszemu, po wilczemu. Wszyscy tu wiedzą, gdzie Jastrzębiec do gamratek chadza albo w której gospodzie gorzałkę chleje. Ale ni słowa wam nie pisną! Myśmy się nigdy, szwagrze, w Wilczych Jarach nie oglądali na kniaziowską władzę. Trza było rzec, że chcecie Jastrzębcowi łeb mieczem rozłupać, rychło by was człek jaki życzliwy doń doprowadził. Lecz wyście musieli ze starościńskimi pachołkami okolicę przeszukiwać, własnego syna tropiąc – pokręcił głową. – Ludziska się ze śmiechu pod boki brali. Toż będziecie tak ganiać do sądnego dnia, mości podstarości! Nie tędy droga!
– Porządek ma być! – rozdarł się władyka. – Porządek i władza kniaziowską, ot co! Jeszcze się te wasze Wilcze Jary przydusi i z rebelii oczyści jako kubrak z robactwa!
– Nie za waszego życia, szwagrze – lekko odpowiedział Bogoria. – Chcecie sobie pokrzyczeć, to krzyczcie, tylko wrony się zlękną. Wyście wrzaskliwiec i pieniacz, nic innego. Aleście też w gruncie rzeczy człek poczciwy, tedy się wam wydzierać pozwalamy. Inaczej zrazu by się wam jaka nieszczęsna przygoda przytrafiła. A w Wilczych Jarach o przygodę łatwo.
– Co wy?! – władyka ze złości posiniał na twarzy. – Grozicie mi?! Urzędowej…!
– …osobie – dokończył ze znudzeniem więzień. – Wiem, wiem. Przecie nie grożę, tylko objaśniam jak kogo rozumnego. Popatrzcie na ten przykład na mnie. Ile lat przeszło, jak my się z Jastrzębcem powadzili, hę?!
– Z pół tuzina lat abo więcej – podstarości zamrugał oczyma, nie rozumiejąc nagłej odmiany w rozmowie. – A bo co?
– Ma Jastrzębiec powody niezgorsze, aby mnie nie kochać – objaśnił Bogoria. – Wszakże nie próbował podstępem zadźgać, choć sposobność była. Bo za mną całe Wilcze Jary stoją. Bośmy na siebie skazani. Nie stanie Jastrzębca, ktoś inny będzie przewodził rebelii na Półwyspie Lipnickim, tak owo powstanie wrosło w naszą okolicę. Trzeba by je z korzeniami wyrwać albo ogniem wypalić. Lecz nie starczy jeden łeb uciąć, szwagrze, bo taka natura zielska, że na miejsce utrąconego czuba po trzykroć odrasta.
– A czemuście się z Jastrzębcem powadzili? – spytała ciekawie wiedźma.
– Myśmy się, panienko, cały szmat czasu swarzyli. Zrazu za głupim był, aby rozumieć, co się wkoło dzieje, a cniło mi się do wojaczki. Prawdziwej, panienko. Z Pomorcami, nie chłopstwem zbrojnym w widły i kłonice. Potem człek przywykł. Bo też żywot w rebelianckim obozowisku wesół jak na jarmarku…
– Dziwki, gorzałka i próżniaczenie! – syknął nienawistnie władyka.
– Też – twarz więźnia pojaśniała na wspomnienie dawnych czasów. – Nie dacie wiary, jak dziewki patryotom sprzyjały. Szkaplerze nam szyły i na szyjach wieszały, pukle włosów w nie kładąc. Co była rzecz niebezpieczna, bo każdy patryota miał takowych szkaplerzyków dobry tuzin. I gdy się szło znajomość odnowić, trza było baczyć, żeby należyty na szyję kłaść, bo co sprytniejsze bestyjki kolor włosów sprawdzały. A jak którą człek poprosił, o kostusze napomknął, nawet się za bardzo nie krygując, otwierały nocką drzwi do komory. Jechał człek przez Wilcze Jary ze wstążką na kołpaku zieloną, znakiem naszej pani Bad Bidmone, a ludziska do ziemi czapkowali. Z szacunkiem!