Литмир - Электронная Библиотека

– Nie pozwolę ci – powiedział tak cicho, że prawie nic słyszał własnych słów. – Nie pozwolę ci powtórzyć tego trzeci raz. Dość naogladaliśmy się śmierci tej nocy. Nie opłakujmy zmarłych, nim na dobre pomarli.

* * *

Odnalazł ją pod samym murem. Aż na skraju ogrodów, niedaleko starego bastionu. Stała obejmując się ramionami, jakby było jej zimno.

I zaraz napłynęły wspomnienia. Dwoje dzieci w ubrankach sztywnych od złotej nici ze zwieszonymi głowami słucha napomnień ojca. Dwoje dzieci przytulonych do siebie na szerokim parapecie w alchemicznej pracowni Irgi, nad wielobarwnymi miniaturami w księdze o transmutacji metali. Dwoje dzieci ukrytych za gobelinem obrębionym czerwoną frędzlą.

Rzeź Rdestnika.

– Spóźniłeś się – Zarzyczka wpatrywała się w brata nieodgadnionym, zastygłym spojrzeniem.

W pierwszej chwili myślał, że go nie poznała. Wszystko było nie tak. Nie tak, jak należy.

– Przepraszam – powiedziała wreszcie, rozluźniając ramiona. Miała piękny głos. Delikatny, melodyjny. Głos Irgi, swojej matki. – Ja też się spóźniłam. O te wszystkie zimy, które minęły, odkąd Zird Zekrun zawładnął Żalnikami. Myślałam, że coś się odmieni, jeśli przyjadę do Spichrzy. Że będę inna, a lata na dworze w Uścieży opadną ze mnie jak znoszona opończa. Nie opadły. Spóźniłam się.

Spostrzegł, że coś ściska w lewej dłoni. Zielony kamień na cienkim łańcuszku. Klejnot, który należał do jej matki i który wręczył jako zapłatę dziwce owej odległej nocy w ogrodach Fei Flisyon.

Bogowie, pomyślał. Bogowie, czy każda z rzeczy prędzej czy później obraca się przeciwko nam?

– Wiesz, naprawdę czekałam. Tak wytrwale, jak tylko potrafiłam. Każdy statek, który przybijał do portu, każda wiosna, kiedy pękały lody w Cieśninach Wieprzy… Widać jednak czekałam za słabo. Nawet jeszcze teraz, kiedy jechałam przez Żalniki na spotkanie, myślałam, że będę umiała odejść z uścieskiej cytadeli. Jeszcze dzisiejszego ranka. Ktoś niósł w pochodzie chorągiew naszego ojca, a mnie się głupiej wydało, że to znak. Specjalnie dla mnie.

– Zarzyczko… – spróbował. Nie było to łatwe.

– Proszę – wyciągnęła rękę, jakby chciała go dotknąć i zaraz ją odsunęła. – Przecież to wszystko nieprawda. Nie jesteśmy dziećmi, które chowają się pod parasolami łopianowych liści. I nic nie można poradzić. Może właśnie dlatego Wężymord pozwolił mi pojechać do Uścieży. Żebym się na własne oczy przekonała, że nic nie udało się nam ocalić. Zupełnie nic.

– Zarzyczko… – spróbował jeszcze raz.

– Przestań – poprosiła. – Nie chcę mówić o wojnie.

Znienacka uderzyło go podobieństwo między nią i wiedźmą – nieuchwytny ton w głosie, podobnie martwe spojrzenie. Coś dotknęło ich tej nocy. Coś podobnego.

– Mówiłaś o mnie z Szarką? – spytał niecierpliwie.

– Niewiele – potrząsnęła lekko głową. – Boję się jej. Zbyt wiele wie o bogach, zbyt łatwo zabija. Uratowała mnie wczoraj, wiesz? Powinnam być wdzięczna. Jestem wdzięczna, tak myślę – zaśmiała się krótko. – I nie lubię jej. Kiedy zaczyna opowiadać o tajemnicach bogów, czuję się głupia. Jak wieśniaczka. Śmiertelnik nie powinien tak wiele wiedzieć. Wiedźmy płacą rozumem, a ona – zawahała się – ona jest jeszcze inna. Na swój sposób odleglejsza od wiedźm. Nieczłowiecza. Szalona. Czy tak właśnie zmieniają człowieka znaki bogów? – podniosła wzrok na widoczną nad jego ramieniem rękojeść Sorgo. – Czy to obręcz dri deonema?

– Nie wiem – opowiedział tak pewnie, jak tylko potrafił. – Każdy jest odmienny, a ja noszę Sorgo od tak dawna, że prawie nie pamiętam, jak było wcześniej. Chronią swoich powierników, to prawda. Osłaniają przed wzrokiem bogów, przywracają do zdrowia. Ale o bogach nie, wiem nic prócz tego, co widziałem własnymi oczami. Sorgo nie mówi do mnie. To miecz, nie wyrocznia.

Zarzyczka potrząsnęła głową. Bogowie, pomyślał, jest taka drobna. Taka młoda.

– Boisz się mnie – rzekła. – Boisz się przekleństwa Zird Zekruna. Nic nie odpowiedział. Na to nie było odpowiedzi.

– To prawda – nie odwracała wzroku, po jej policzkach płynęły łzy, ale zdawała się tego nie zauważać. – Kiedy ten człowiek rzucił się ze sztyletem na wiedźmę, było dokładnie tak, jak wczoraj na schodach cytadeli. Szamotali się, a ja nie potrafiłam się poruszyć. Dopiero kiedy zobaczyłam krew… To było takie proste. Tyle że przekleństwo Zird Zekruna istnieje naprawdę i w żaden sposób nie można go cofnąć. Dlatego, nawet gdybym chciała, nie mogłabym odjechać z Uścieży. Nawet gdybyś chciał mnie stamtąd zabrać.

– Nie mam dokąd – przerwał. – Nie mógłbym cię chronić. Szczególnie…

Przyglądał się jej uważnie. Nawet nie kryjąc się zanadto. Nie, na twarzy nie widział żadnych znaków. Czyste czoło, bez śladu skalnych robaków. Choć wcale nie musiało to wiele znaczyć.

Poruszyła się. Zaledwie trzy drobne kroki – ku niemu. I wszystko było nagle zupełnie inne. Utykała, bardzo mocno, zarzucając prawą połową ciała. Dokładnie tak, jak mówiono. Dokładnie tak, jak naznaczył ją Zird Zekrun.

– Szczególnie, że bóg Pomortu skaził mnie swoją mocą – dokończyła spokojnie. – Nie, nie przerywaj… Chcę to wreszcie głośno powiedzieć… Jakież dziwne… Tyle lat przemieszkałam w Uścieży, pod samym bokiem Węży – morda, w cytadeli pełnej kapłanów Zird Zekruna, a nigdy nie oglądałam człowieka zamordowanego przez pomorckie przekleństwo. Dopiero tutaj, daleko na południu, na samym skraju Gór Żmijowych. Wiesz, wczorajszej nocy znaleźli książęcą nałożnicę. Stoczoną przez skalne robaki. Nie sądziłam, że to możliwe – zaśmiała się sucho. – Była poddaną Nur Nemruta. Kiedyś ludzie Krain Wewnętrznego Morza obawiali się, że Zird Zekrun położy na nich rękę na targowiskach pod Hałuńską Górą, a teraz widać można nas mordować nawet z oddali. Więc nawet gdybym postanowiła uciec z Uścieży, Zird Zekrun odnajdzie mnie bez trudu. Odnajdzie i sprowadzi na powrót albo ukarze skalnymi robakami, wedle woli. Choćbym ukryła się w klasztorach Rożenicy – Wieszczycy, a mniszki zgodziły się mnie przyjąć… Proszę, nie przerywaj. Tyle że teraz to zupełnie bez znaczenia, bo żaden bóg nie może być dłużej pewien swoich wyznawców. Ale jeszcze bardziej przeraża mnie, że moja wola może trzasnąć jak słomka w palcach Zird Zekruna – ponieważ dotknął mnie raz tamtej nocy, kiedy płonęła rdestnicka cytadela. Jestem napiętnowana, dotkliwiej jeszcze niż złoczyńcy, których znaczą rozpalonym żelazem. Nie, pozwól mi dokończyć… Przecież to prawda. Chyba tak samo muszą czuć się wiedźmy – spróbowała się uśmiechnąć, lecz jej usta wykrzywiły się tylko w kurczowym grymasie. – Nie będąc paniami samych siebie. Jednak one nie mają dość rozumu, żeby o tym wiedzieć. Ja nie mam podobnego szczęścia…

Tym razem się nie odsunęła. Ostrożnie, uspokajająco głaskał ją po włosach, po ramionach dygoczących od płaczu. Nie znajdował słów. Żadnego pocieszenia.

Tak samo zbójca obejmował wiedźmę, pomyślał przelotnie. Zupełnie tak samo i pewnie z tym samym strachem. Bo nade wszystko bał się. Jakby z jej dotykiem mogło wniknąć weń przekleństwo Zird Zekruna. Poniżający strach i jeszcze gorszy wstręt. Nie powinienem był wysyłać tego listu, pomyślał. To tylko dziecko, na wpół obłąkane z przerażenia. Bezużyteczne.

– Zmieniłeś się – powiedziała wreszcie. – Rozpoznałam miecz, nie ciebie. Dziwne, prawda? Wiesz, kiedy dostałam list, wydawało mi się, głupiej, że zdołamy coś jeszcze odnaleźć. Jednak później Szarka mówiła mi, że szykujesz rebelię. Powstanie – poprawiła się, ale nie dość szybko. – I że ściągnąłeś mnie do Spichrzy, żeby zwaśnić księcia Evorintha z Wężymordem. Że właśnie dlatego mogłeś wczoraj próbować mnie zabić rękoma nasłanych zbójów. Czy to prawda?

Pytanie było twarde, niemal napastliwe. Ale w oczach miała coś zupełnie innego. Prośbę.

– Nie – odpowiedział. Usta miał zupełnie suche. – Choć bogowie poświadczą, że o tym myślałem.

Wiedział, że teraz powinien jej powiedzieć o wszystkim innym. O ucieczce z płonącej cytadeli z Sorgo przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. O tym, jak próbował po nią wrócić, jeszcze pierwszej nocy, kiedy groza opadła na tyle, by zrozumiał, co się naprawdę zdarzyło w świątyni Bad Bidmone. O nienawiści i tęsknocie, które pozwoliły mu przetrwać w kohorcie lodowego boga. I później – o latach w Czerwienieckich Grodach, kiedy jeszcze wszystko wydawało się proste i osiągalne. Wyprawie na dalekie południe, która miała trwać jedno krótkie lato, a rozciągnęła się jakże bardziej. O snach pod obcym, gorącym niebem, w których prześladował go wizerunek drobnej brązowookiej dziewczynki, spoglądającej przez okno z wieży alchemiczek ku Cieśninom Wieprzy.

I o tym, jak powoli uczył się nie pamiętać.

Nic nie powiedział. W czasach, które nadchodziły, miłosierdzie miało być rzadkim zbytkiem. Nie sądził, by mogli sobie nań pozwolić.

– Nie zdołałbyś mnie zabić – rzekła martwo. – Jednak cieszę się, że nie próbowałeś. Wężymord – wymówiła jego imię spokojnie, niemal obojętnie – chce, żebym odkryła przed nim tajemnicę ognia alchemików. Dlatego wysłał mnie do kopalń u podnóża Gór Żmijowych, choć najpewniej wiedział i o tym, że mnie wezwałeś. Jednak tak bardzo pragnie ognia, który płonie w wodzie, i innych alchemicznych tajemnic, że pozwolił mi wyjechać. A ja mu ich nie dam. Żadnemu z was. I będę czekać w uścieskiej cytadeli.

– Na co?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Chyba jeszcze żadne z nas nie wie. Chciałabym mieć czas – dodała z cicha. – Szarka mówi, że nie władają nami przepowiednie, a każde proroctwo pozostawia wybór. Więc gdybym miała wystarczająco wiele czasu, może zdołałabym rozwiązać zagadkę i zapobiec temu, co zobaczyłam w zwierciadłach. Ale nie wydaje mi się, że będę go miała. Na razie wiem, że nigdy wszystkie dzieci kniazia nie wyjeżdżały z Żarników i teraz też jedno z nas musi zostać. Chociażby po to, żeby na koniec ktoś opłakiwał zmarłych. I tyle. Zeszliśmy się na darmo i na darmo się też rozejdziemy.

– Naprawdę? – spytał równie cicho, bezwiednie ujmując jej chłodne palce.

44
{"b":"89146","o":1}