Niepostrzeżenie zajmuje się żółte płótno, którym przystrojono podium. Wypełnione oliwą lampki poczynają wybuchać jedna po drugiej. Zgromadzeni na placu spiskowcy przypatrują się temu bez jednej żywszej myśli.
Mroczek próbuje uwolnić się z uchwytu Ciecierki. Kapłan nie spuszcza wzroku z poczerniałych trupów, ale jego palce są zaciśnięte na ramieniu niegdysiejszego kupca bławatnego. Ten z wysiłkiem powstrzymuje dreszcz przerażenia i po raz kolejny uroczyście przeklina swego kamrata Twardokęska, jego ojca, dziadów i wszelakich przodków do jedenastego pokolenia wstecz. Toż mieli go po sprawiedliwości spalić, złorzeczy w myślach. Mieli go kaźnić pospołu z wiedźmim pomiotem i spokój miał być. A tu co?
Po prawdzie los Twardokęska, wiedźmy, kapłanów Zird Zekruna oraz całej Spichrzy nie zajmuje go ni odrobinę. Co więcej, Mroczek ochoczo przystałby na to, żeby cała Spichrza zwaliła się mieszczanom na łeb, byleby tylko on, Mroczek, świetnej pamięci kupiec bławatny, zdołał się cichaczem wynieść za mury miejskie. Bo Mroczek nie jest głupi, a jego małe świńskie ślepia kramarza widzą znacznie więcej, niż można przypuszczać. Doskonale rozumie, że Ciecierka nie przywiódł go tutaj bez powodu i nie wydaje mu się, by szło jedynie o pomordowane patrycjuszki.
– Chodźcież stąd – szarpie rękaw ciemnej szaty kapłana. – Tylko patrzeć, jak ściągną Servenedyjki.
Ciecierka mamroli coś w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od podium z uwięzionymi mieszczankami.
– Dalejże! – wrzeszczy tymczasem obszarpaniec w czerwonej szpiczastej czapce. – Dalejże, chłopy, trza te gruszki postrącać, nim się na dobre uwędzą.
Mroczek przymruża z lekka oczy, a gromada buntowników mimo ognia rzuca się ku słupom podtrzymującym podest. Niewiasty krzyczą przeraźliwie, gdy drewniana konstrukcja zaczyna się chwiać i chybotać. Ich barwne, połyskliwe suknie falują w rozgrzanym powietrzu, a głosy nikną we wrzawie tłumu. Część ludzi po prostu stoi i patrzy obojętnie, jakby obserwowała przedstawienie ulicznych komediantów.
Z dołu, z książęcego traktu podnosi się jeszcze głośniejszy zgiełk. Servenedyjki, myśli ze strachem Mroczek. Lecz Ciecierka najwyraźniej nie zamyśla uciekać, unosi wyżej głowę, wciąga głęboko powietrze i przez chwilę jest bardzo podobny do wietrzącego psa. Kupiec bławatny wzdryga się ze strachem – nie rozumie, co się w takich chwilach dzieje z Ciecierka, ale jest święcie przekonany, że jego moc pochodzi od złego. Bo i jakżeby inaczej kapłan przydybał go zeszłej nocy na samiuśkim progu Wiedźmiej Wieży? Prawda, że Mroczek był z lekka zamroczony trunkiem, a i pogawędka z Twardokęskiem otumaniła go i przeraziła zarazem. Prawda też, że prawie na oślep uciekał z cuchthauza, po tym jak jaśnie książę Evorinth wkroczył do ciemnicy wraz z gromadą Zwajców.
Zdążył jedynie wciągnąć w płuca orzeźwiające, nocne powietrze, kiedy w milczeniu otoczyło go trzech kapłanów Zird Zekruna. I to chyba najbardziej rozżaliło Mroczka: bo akurat pierwszy raz od nieszczęsnego spotkania w Górach Sowich poczuł nieśmiały przypływ nadziei, że zdołał się uwolnić od wiedźmich i kapłańskich knowań. Kiedyś, jeszcze w sławetnej szajce Twardokęska, wydawało mu się, że życie dostojnych tego świata jest mniej zawiłe. Jednak dzisiaj oddałby wiele za swojskie, zapchlone legowisko w kryjówce na Przełęczy Zdechłej Krowy.
Bo oni wszystko wiedzą, kapłańskie ścierwa, myśli, nawet się taić nie próbują. Ani słóweczkiem nie napomknęli, jakim sposobem dokładnie na czas popod Wiedźmią Wieżą stanęli, by mnie jak karaska w sieć chwycić. Tylko im ciemne piętna na czołach falowały jak nieszczęście.
Boi się. Po co im taki mizerak jak ja, zastanawia się niespokojnie. Toż ja się nie wyznaję. Toż ja nie chcę. Niech tu jeno Servenedyjki wpadną. Niechże sobie popatrzą na obdarte z przyodziewy trupy towarzyszek, na poobrzynane głowy – przecie ni żywa noga nie ujdzie. Bo sprawa już nie o książęcy trakt. Nie o obelgi hołoty, ale wymordowanie ratuszowej straży, rajcowych niewiast i tuzina samych wojowniczek. Słowem, bunt prawdziwy i płazem go książę pan nie puści.
Jednakże na książęcym trakcie nie pokazują się bynajmniej wojowniczki w błękitnych płaszczach. Mroczek mruży oczy. Wokół niego tłuszcza drga i burzy się coraz mocniej. Jedni chcą uciekać, inni prą ku bramie na świątynny dziedziniec. Szarpnięte mocno podium nagle składa się, rozpada z piskliwym trzaskiem. Uczepiona resztek słupa niewiasta w błękitnej telejce drze się rozpaczliwie nad rumowiskiem, które przez chwilę wygląda jak wielki stos drew na opał. Bardzo krótko. Gdyż w chwilę później przygaszony ogień wybucha jeszcze silniejszym płomieniem.
Kobieta w błękitnej sukni zeskakuje z podium. Powietrze drży od żaru.
Wokół płomieni zaciska się gęsty pierścień buntowników i przygodnych gapiów.
Przez chwilę Mroczkowi wydaje się, że niewiasta w błękitnej sukni zdoła się uratować. Ma włosy splecione w cieniutkie warkoczyki, upięte wysoko nad czołem srebrną bramką i rozrzucone na plecach, jak noszą się w Spichrzy zamożne mieszczańskie panny. Potyka się o własną spódnicę, przewraca między tlącymi kawałkami drewna. Szybciej dziewczyno, szybciej, myśli Mroczek, nim ci się zajmą te krasne szmatki. Jakby słysząc, dziewka podrywa się rozpaczliwie, wyciąga ręce ku najbliższym gapiom. Suknię ma rozerwaną aż po biodro, zakrwawioną, ale wciąż idzie naprzód. I wtedy właśnie, kiedy Mroczek zaczyna wierzyć, że jej się uda, z tłumu wysuwa się długi szafelin. Pierwszy cios dosięga ją w ramię. Dziewczyna przewraca się z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Próbuje się czołgać, ale szafelin uderza raz za razem i spycha ją coraz dalej w płomienie.
Jak wtedy, kiedy chłopstwo dopadnie wilka w jamie, myśli Mroczek.
Coś gorzkiego podpływa mu do ust. Wspomnienie. Trwał czwarty rok suszy. Każdego ranka regenci na rozkaz małoletniego księcia Evorintha przyozdabiali dusienice świeżymi trupami zbiegłych chłopów. Poprzedniej nocy zdziczałe psy porwały dzieciaka z sąsiedniego domu. Zdziczałe psy albo jeszcze coś gorszego. Wyschnięta, popękana ziemia aż skwierczy od upału. Ludzie gadają o czarach. Że w Krowim Parowie krowie wymiona sikają czystą krwią, że nocami wiedźmy pod postacią nietoperzy wpadają do izb i wysysają z niemowląt życie. Za trzy dni ta część miasta doszczętnie spłonie i nikt nie pozna imienia podpalacza. Nikt prócz Mroczka, kupca bławatnego.
Na razie jednak dwóch drabów wyłamuje mu ramiona. W tymże Krowim Parowie, na placyku przed jego własną kamienicą. Zaparte drzwi, zabite deskami okna. Skowycząca kobieta w głębi domu – złe oko, uroczne oko, tak mu powiedzieli, a książęcy włodarz tylko pokiwał głową. Nie, nie była wiedźmą, choć miała rude włosy i na przekór wszystkiemu nie chciała ich zakrywać chustką. Dzieci też były rude, dwie sprytne dziewuszki, które zaczynały już rozpoznawać cyfry w księgach ojca. Wina matki idzie w córki, przypomina sobie Mroczek, tak właśnie gadali sąsiedzi. Niegodne. Nie, nie krzyczały, tylko przez jedną chwilę wydało mu się, że wysoko, w okienku wykusza, który kazał nagotować specjalnie dla nich, mignęły mu dwie dziecięce przerażone twarze. Potem modlił się, żeby ów pożegnalny obraz był złudzeniem, żeby dym ogarnął je spokojnie, we śnie.
A wszystko było takie proste, takie oczywiste – nie można prząść złota ze słomy. Bo starczyło, żeby tam usiadła, za wysoką dębową ladą, a wszystko, czego dotknęła, zamieniało się w złote monety. Z rudymi warkoczami upiętymi w wysoką koronę, z rzędem igieł połyskujących wzdłuż dekoltu jej zielonej sukni, z miarą w prawej ręce. Za ladą, co pamiętała czasy jej dziada, po którym odziedziczyła sklep. Bo Mroczek żenił się z nią właśnie z powodu tego sklepu. Nie była ładna. Raczej dorodna, o silnych ramionach, rozłożysta w biodrach. Stanął przy niej przed kapłanem Nur Nemruta – ot, chudy, postny kiełbik przy kupieckiej córce. Wstydził się. A później coś się stało, nie pamiętał jak, kiedy. Nie rozumiał, dlaczego. Może z powodu córeczek. A może dlatego, że wszystko, czego dotknęła, zmieniało się w złoto.
Skończyło się. Potem był rozjuszony, zazdrosny tłum. Kram spalony letniej nocy, kiedy w spokoju ducha grał z kamratami w kości w gospodzie. I szybki, bardzo szybki upadek pewnego kupca bławatnego.
Oczy łzawią od dymu.
Dlatego nie spostrzega, że na placyk przed świątynną bramą wkracza wreszcie czoło świątecznego pochodu. Właściwie jednak nie jest to już świątynny pochód, bo górą nie powiewa ani jedna chorągiew z wizerunkiem żmija.
Ciecierka nie odrywa wzroku od postaci na czele pochodu i mamrocze coś niewyraźnie.
Procesję prowadzi ktoś wysoki, rozrośnięty w barach. Na twarz ma nasunięty szpiczasty kaptur, lecz Mroczek zna ten oszczędny sposób chodzenia. Płynny, równy rytm kroków kogoś, kto wiele lat spędził na górskich ścieżkach. Znajome wciągnięcie głowy w ramiona.
Nie chce mu się wierzyć i wtedy nareszcie rozpoznaje słowa kapłana.
– Najpierw ona, potem on – mruczy Ciecierka. – Najpierw ona, potem on.
…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
* * *
– Nie – Książę Evorinth stoi oparty o framugę okna i patrzy na łunę bijącą od strony świątynnego traktu; jego głos jest bardzo spokojny. – Nikogo nie poślę.
Włodarz bez słowa wyłamuje palce. W mrocznej komnacie widzi jedynie plecy księcia przyodziane w zielony aksamitny kubrak. Zresztą i tak woli nie widzieć twarzy.
– Nikogo nie poślę – ciągnie książę. – Nie prędzej, aż mi się tu na brzuchach przyczołgają. Świątobliwy Krawęsek z jego kapłaństwem i wielmożny burmistrz pospołu. Póki ładnie nie poproszą. Z uszanowaniem, jak się godzi własnego pana o pomoc prosić. A czegoście się spodziewali? Po tym, jak przyleźli tu obaj niczym do obory? Po tym, jak mnie świątobliwy Krawęsek niby chłystka ołgać chciał i wiedźmę z ciemnicy wykradał? Po tym, jak mnie panowie rajcę obsztorcowali, że co tchu na szczuraków nie ruszam? Jak mi tu jeden z drugim cały ranek o ich – szych starodawnych prawach a przywilejach gardłowali? O immunitetach i wolnościach? Tedy ja ich wolność uszanuję, bez obawy…
– Spichrza płonie – ośmiela się przerwać włodarz. – Pospólstwo pobuntowane…