– Myślicie, że nie wiem? – ucina książę. – Ale nie moja sprawa, co mi onegdy bardzo dobitnie świątobliwy Krawęsek i wielmożni rajcę objaśnili. Nad miastem miejskie prawa, gadali, a od świątyni takoż wara. Wy myślicie, że ja nie wiem, jak kapłaństwo przeciwko mnie judzi? Myślicie, że nie słyszałem ich pogróżek, że niech jeno palec zakrzywię na przywileje, co im je moja pani matka ponadawała, to za przykładem ojca u wrót świątyni na łańcuchu skończę? Tedy bez zaproszenia nic nie uczynię.
– Ale to nie jest byle ruchawka – włodarz przestępuje z nogi na nogę. – To prawdziwy bunt. Rajcę ludzi zbierają, ale mało ich.
– Rychło się ocknęli – wzrusza ramionami książę. – Od ładnych paru miesięcy jasna była rzecz, że coś się tu kroi. I to niemałego. Tylko, że się jeden na drugiego oglądał, czyimi palcami kasztany z ognia wyciągać. Starczyło z początku kilka łbów ukręcić, a starucha, co o spisku ze Zwajcami gadał, do ciemnicy wrzucić. Co się tak dziwicie?
– w głosie księcia Evorinth pobrzmiewa ton rozbawienia.
– Myśleliście, że nie wiem? Otóż wiem bardzo dobrze.
– Bo się miejscy na waszych pachołków oglądali – przeciwstawia się niepewnie włodarz. – Zawdy spichrzańscy panowie pokoju w czas Żarów strzegli. Taka ich powinność.
– Akurat – prycha książę. – Ledwo wczoraj moi pachołkowie wiedźmę pojmali, a zlazło się tu pół Spichrzy z protestacyjami.
– Ludzi w mieście macie – z rosnącą desperacją mówi włodarz. – Co wam szkodzi…
– A nie bądźcie tacy pewni! – śmieje się książę. – Prawda, zostało się trocha drabów, bo też wszystkich bez dania racji w święto do koszar nie mogłem odesłać. Ale niewielu, bardzo niewielu. I długo buntowników odpierać nie będą, niech się panowie rajcę nie łudzą. A z koszar bez mojego rozkazu ni żywa noga nie wyjdzie.
– Jakże tak…? Jakże tak, panie?
– Tak to! Zanadto się tłuszcza rozzuchwaliła, o wiele za bardzo. Póki się miasta trzymali, poty oczu przymykać mogłem. Ale nie będą mi pod moim własnym dachem swawolić, o nie! Ty wiesz… – głos księcia załamuje się gwałtownie, lecz zaraz znów jest płaski i spokojny. – Ty wiesz, że oni ją tutaj zeszłej nocy ubili. W samej książęcej cytadeli. Pod moim dachem. No i dobrze. Malowany książę, tak o mnie gadają. Myślisz, że nie wiem? Że nie słyszałem? Że mi służba nie gada o tym, jak Krawęsek do matki chodzi i gniewem bogów straszy? A ona mi potem do nóg z płaczem pada. Opamiętaj się, syneczku, gada, pokorne ciele dwie matki ssie, przeczekaj, pohamuj się. Ale dziś pohamować się nie zamyślam. Dosyć!
Włodarz milczy, w zakłopotaniu wpatrując się w pozawieszane na ścianach tarcze. Zrazu człek odgadł, myśli, że z tego ubicia książęcej kochanicy nieszczęście będzie, a dotkliwe. No, teraz darmo deliberować ani u pana rozsądku stukać, bo się go nie najdzie. Żeby chociaż wziął się i kogo ubił, ale nie. Będzie tak stał i patrzał, jakoby mu się z żałości we łbie pomieszało.
– Ja wiem, co wy myślicie – mówi książę. – Znam was, ścierwa, znam bardzo dobrze. Ot, umorzył kto jedną durną nałożnicę, myślicie, krótka będzie żałość i pomstowanie. Ale niedoczekanie wasze. Wy mi jeszcze wszyscy zapłacicie… Zęby będziecie z bólu zaciskać i płacić! Płacić, póki nie powiem dosyć!
Niech gada, myśli włodarz, wszystko jedno co. Niech mnie nawet starego zetnie, mała będzie strata. Ale niech nie stoi tak w oknie i nie gapi się na ogień. Bo pali się coś więcej niż Spichrza. Znacznie więcej.
– Tyle, że jak oni z miastem skończą, to na cytadelę ruszą.
– Poczekam – spokojnie mówi książę. – Nie strachajcie się, kiedy pod bramami staną, godnie ich każę powitać. Ale nie prędzej. A przed świtem… przed świtem miasto będzie moje. Moje, bo mi się prawem urodzenia należy. Prawem, które mi odebrano. Albo będzie moje, albo nie będzie go wcale!
– Tam ludzie zostali – cicho mówi włodarz. – Wasi ludzie. A oprócz nich jeszcze i gości świątecznych niemała gromada. Żalnicka księżniczka.
– A co mi do niej?! – wybucha z wściekłością książę. – Co mi do tej żalnickiej kuternóżki? Czemu niby ona żyć ma? Czemu mam się nad nią litować, kiedy nad tą drugą, nad tą moją, nikt się nie ulitował?
…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
* * *
Kierz maszeruje. We łbie mu się trochę mąci od wina, ale maszeruje dzielnie: kazali iść, więc idzie, wszak po to się zaciągał. Idź, synku, do książęcych drabów, powiedziała matka, krzywdy ci nie będzie. To poszedł. Szybko przywykł do komendy, czemu by nie? W magazynie wydali mu nową przyodziewę w barwach księcia Evorintha i porządne, wysokie buty. Pierwsze w życiu Kierza, który dotychczas chadzał wyłącznie w chłopskich chodakach. Trzy razy w tygodniu karmiono go mięsem, a co niedzielę wydawano przydziałową okowitę w szklanej flaszce, po pańsku, więc Kierz chwalił sobie matczyną radę i niczego lepszego od życia nie oczekiwał.
Długa grzywka o barwie przybrudzonej słomy opada mu na oczy – a oczy Kierz ma niebieskie jak chabry i równie bezmyślne. Potyka się, ale kamraci podtrzymują go i szybko wyrównują szyk. Żaden nie wie, dokąd właściwie idą, ale sprawa jest poważna, bo dziesiętnik klnie straszliwie i spluwa co drugie słowo. Kierz nie martwi się: wie, że kiedy przyjdzie właściwa chwila, ktoś powie mu wyraźnie, co robić. Jednak coś jest nie tak. Resztki połamanych sprzętów na ulicy. Cisza. Osmalony mur. Jakiś dzieciak, który leży przed drzwiami domu z dziwnie wygiętą szyją.
Zza zakrętu ulicy dobiega przeraźliwy wrzask. Niewieści, a za nim inne krzyki, coraz głośniejsze. Obok Kierza wysoki szpakowaty żołnierz głośno przełyka ślinę.
– Napij się. – Ktoś podaje Kierzowi bukłaczek.
Śliwowica jest mocna, pali gardło, ale chłopak nie śmie odmówić. Przez chwilę dyszy ciężko i marzy o łyku wody, ale nie wierzy, że się jej doprosi. Bo kto oprócz niewydarzonego Kierza, koszarowej łamagi, myślałby o wodzie w czas spichrzańskiego karnawału?
Zatrzymują się w załomie muru. Wysokie mieszczańskie kamienice pochylają się nad nimi. W górze, na przerzuconych ponad ulicą sznurach łopoczą białe płachty prześcieradeł.
– Nu, chłopaki – mówi dziesiętnik – przystaniem. Lepiej nie będzie.
– Co tera, panie dziesiętnik? – pyta ktoś niecierpliwie. W oddali narasta wrzawa – coraz bliżej i coraz głośniej.
– A co ma być? – Stary wojak ze znużeniem ociera czoło: słońce niemal zaszło, ale upał nadal doskwiera, szczególniej, że każdy z drabów przywdział odświętny hełm i kolczugę. – A co ma być, psie syny! – powtarza ze złością. – Książę pan zakazał wszczynania zaczepek, tedy nie będziem wszczynać. Rozumiecie, ścierwa?! Rozkaz jest rozkaz!
– Pono wedle świątynnej bramy tłuszcza całą kompanię rozniosła – odzywa się ktoś z tyłu przenikliwym szeptem. – Tedy co, jak i na nas uderzą? Stać mamy?
Kierz mimowolnie sięga do pasa, lecz ręka opada luźno, zamiast zmacać rękojeść miecza. Bo też całą broń kazano im zostawić w koszarach, choć co starsi wojacy okrutnie sarkali na podobną niedorzeczność. Kierz też rozżalił się ogromnie, bo ze wszystkiego ten miecz i biała kita na paradnym hełmie podobają mu się najbardziej. Zresztą, nigdy jeszcze nie miał okazji go używać. Nie, żeby osobliwiej tęsknił do bijatyki, bo Kierz był młodzieńcem spokojnym i dobrze ułożonym, ale zawsze miło mieć go przy sobie.
– Ano stać! – Dziesiętnik spluwa zamaszyście. – Stać jako książęcym drabom przystoi! Jak na paradzie!
Więc Kierz stoi. Zadowolony, że nie każą dalej maszerować, bo zmęczył się okrutnie. Niewiele z tego wszystkiego rozumie – dziesiętnik nadal wrzeszczy, ale taka natura zwierzchności, że wrzeszczy. Kierz najchętniej spytałby, w czym rzecz. Czemu mają stać w skwarze. Czemu miecze w koszarach zostawione. Ale nie spyta. Jest w drabach czwarty miesiąc i dobrze rozumie, co wypada, a co nie. Duma więc posępnie nad nadchodzącą nocką: kamraci zapowiedzieli, że wybiorą się do ladacznic z Krzywej, co trwoży Kierza znacznie bardziej niż wszelkie książęce rozkazy. Nigdy nie miał śmiałości do dziwek, zwłaszcza takich jak na Krzywej, pachnących, wyszminkowanych jak jakie panie. W skrytości ducha wolałby raczej przylgnąć w koszarach i wyspać się należycie, ale nie honor.
– …takie syny! – pokrzykuje dalej dziesiętnik, ale w jego głosie nie ma wigoru. – Rozkaz złamać by się chciało! A ja nie dozwolę! Bo rozkaz jest rozkaz i basta!
– Jakby co… – zaczyna szpakowaty drab obok Kierza. – Jakby co…
Ale Kierz nigdy się nie dowiaduje, co. Zza załomu muru wypada kilku wyrostków w ciemnych opończach i kapeluszach przybranych szarfami ze znakiem szubienicy. Kierz nie ma pojęcia, co to wszystko oznacza, ale pręży się dumnie w swoim paradnym hełmie. Tamci zatrzymują się raptownie. To akurat jest, jak należy. Mieszczanie powinni czuć respekt przed książęcą strażą, myśli Kierz.
– Zewrzeć się – rzuca półgłosem dziesiętnik.
Teraz Kierz niemal dotyka bokiem kolczugi sąsiada. Słyszy wyraźnie jego oddech, czuje ostry zapach gorzałki. Ale tak jest jakoś… raźniej, choć nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego.
A tamci wciąż gapią się niepewnie, choć z każdą chwilą jest ich coraz więcej.
– Ostawcie nas w pokoju, dobrzy ludzie – mówi ugodowo dziesiętnik. – My zaczepek nie szukamy. Słońce lśni na dachach świątyni Nur Nemruta.
– Na nich! – Z tłumu wyskakuje krępy chłop w szpiczastym kapeluszu. – Wytłuc książęce wszy!
Drabi zbijają się w gęstszą gromadę, ale jest już właściwie zbyt późno. Zbyt późno na cokolwiek, bo tłum rusza na nich jak wielogłowe rozwścieczone zwierzę. Kamień uderza w nos szpakowatego kamrata Kierza. Chłopak odruchowo podnosi tarczę i dobrze robi, bo ku jego twarzy właśnie leci solidny kawał cegły. Zaraz później osłania się przed drewnianą pałką. Kątem oka widzi, jak po twarzy szpakowatego ścieka krew. Z prawej strony ktoś się przewraca, lecz inni zaraz wyrównują lukę. A tamci są coraz bliżej. W gardle Kierza narasta dziwne, suche łkanie. Boi się. I nie rozumie.
Pewnikiem trza nam się utrzymać, myśli. Niezadługo, póki inni z koszar nie ściągną. Na odsiecz, jak to kiedyś pan dziesiętnik ładnie powiedział. Bo książęcy pachołkowie zawdy pospołu stawają. Jeden za drugiego.