Ale Krawęsek przypatruje się tylko Zwajce. Jest wysoka, bladoskóra, a jej luźno rozrzucone na plecach włosy połyskują jak roztopione złoto i przez chwilę kapłan ma uczucie, jakby naprawdę spoglądał na krew Iskry z północnych legend. Tfu, bluźnierstwo i sprośność, upomina się w myślach, gdy na czole barbarzynki dostrzega gładko kutą obręcz dri deonema. Wymacuje lewą dłonią najświętszy z kapłańskich klejnotów, naszyjnik z przejrzystego górskiego kryształu, w którym drzemie moc Nur Nemruta. Chłodny dotyk uspokaja, przytłumia strach. Na chwilę.
Zwajka odwraca się ku wiedźmie i mówi coś szybko, ze złością. Kapłani nie słyszą słów – komnatę stworzono tak, aby zwierciadła w tunelach zbierały obrazy pątników, ale nie sposób usłyszeć, o czym rozprawiają.
– Jak ryby w niewodzie – mruczy pod nosem kapłan Zird Zekruna. – Prawie jak ryby w niewodzie.
W tej samej chwili ze schodów wchodzi jeszcze jedna postać. Okręcona w brunatny płaszcz, ale Krawęsek rozpoznaje ją natychmiast.
– A żeby was pokręciło! – wybucha. – A żeby was nagia zaraza sparła! To ma być zbójca? To ma być z książęcej łaski wciąż nam żywy Twardokęsek? To się bardzo niebożę od zeszłego wieczora odmienił!
Jednak kapłan Zird Zekruna zdaje się nie słyszeć. Pochyla się jeszcze niżej nad zwierciadłem. Wąskie, blade wargi rozciągają się w parodii uśmiechu, a na twarzy ma wyraz czystej, nieskrywanej nienawiści. Zarzyczka utyka bardzo mocno, mocniej niż tamtego wieczoru, kiedy Krawęsek witał ją u bram Spichrzy. Krawęsek przygryza wargę i czuje przelotny przypływ współczucia dla tej drobnej dziewczyny.
– Nie pozwolę wam – mówi piskliwie. – To jest świątynia, nie katownia! Za wiedźmą i Zwajką się nie ujmuję, ale od księżniczki wara!
– Przestańcie ujadać jak kundel – Pomorzec odwraca się – bo jak kundlowi służyć każę! Nie wiem, skąd u was taka nagła miłość do żalnickiej suki, ale widzicie przecie, że samojeden siedzę i od niej z daleka.
Pod ciemnym kapturem jego twarz jest bardzo podobna do obciągniętej woskową skórą czaszki, tylko ciemniejsze kształty skalnych robaków kotłują się na czole, z wolna rozpełzają na policzki. Krawęsek mimowolnie zaciska palce na naszyjniku i zaraz dopada go wstyd – bo przecież nie powinien się obawiać mocy Zird Zekruna w najświętszym przybytku Śniącego.
– A jeśli ją wieszczy taniec ogarnie?
– W tym już waszego boga wola – Pomorzec uśmiecha się urągliwie. – To próba, konfratrze, boski sąd. Trza się przekonać, kim naprawdę jest kuternóżka. A jak się jej noga w otchłań omsknie, nie będę o tym po gościńcu rozpowiadać. Wasi kapłani też chyba język za zębami utrzymają.
– Oni tak, ale jak jemu tajemnicę nakażecie? – Krawęsęk sucho pokazuje trefnisia, który radośnie podskakuje w swoich żółtych rajtuzach i skwapliwie coś wiedźmie wykłada. – To książęcy wesołek, Szydło go wołają. On języka za zębami trzymać nie będzie.
– Więc mu go urzezajcie – wzrusza ramionami kapłan Zird Zekruna. – Najlepiej razem z głową.
Krawęsek chce jeszcze się spierać, ale Pomorzec znów odwraca się do zwierciadła i mruczy przez zaciśnięte zęby:
– Trza się było, kuternóżko, kniaziowskiej komory trzymać. Trza się było nie zapuszczać tam, gdzie cię jego moc nie chroni…
Kapłan Śniącego czuje przelotną ochotę, by zastanowić się nad jego słowami – spiski Pomorców zazwyczaj sięgają głębiej, niż się wydaje, i ma wrażenie, że usłyszał coś ważnego – ale wtedy właśnie w labiryncie pod nimi zaczyna się coś dziać. Sługa Zird Zekruna nic nie spostrzega, podobnie jak wędrująca pomiędzy zwierciadłami czwórka, jednak Krawęsek aż zamiera ze zdumienia i przestrachu. Labirynt przeobraża się. Och, labirynt często się zmienia i jest to jedna z tych rzeczy, o których nigdy nie rozprawiano poza murami przybytku. W każdym razie nie po tym, jak cztery pokolenia wcześniej sobór generalny potępił herezję Nieradzica, który utrzymywał, że zwierciadła są wcielonym Nur Nemrutem. „Natura bogów niepoznawalną jest", ogłosiło wówczas kolegium kapłańskie, zaś ideę wcielenia Śniącego potępiono z całym należnym ceremoniałem. Nieradzica wedle obyczaju wbito na pal, inni niefortunni bluźniercy płonęli na spichrzańskich wzgórzach niczym smolne pochodnie.
Jednak czasami – choć niechętnie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą – Krawęsek dumał nad tezami Nieradzica, którego doczesne szczątki rozwłóczyły zdziczałe psy. Bowiem labirynt zdawał się żyć własnym życiem. Czasami zamierał jak przyczajone zwierzę, czasami pulsował regularnym rytmem serca uśpionego boga, czasami zaś ożywał jak podczas owego niezwyczajnego karnawału. Stare przejścia znikały niepostrzeżenie, korytarze otwierały się w najmniej oczekiwanych miejscach. Zazwyczaj doświadczony sługa świątyni potrafił odgadnąć kierunek tych przemian i doprowadzić pątników na skraj najświętszego przybytku, tam, gdzie oddech Śniącego dobiegał zza warstwy luster. Jednak nikt nigdy nie oglądał prawdziwej postaci boga, nikt nie odnalazł przejścia do jego kryjówki. Pozostawały jedynie zmienne obrazy w zwierciadłach i wygłaszane w szalonym tańcu przepowiednie. Dość, by Krawęsek czuł się czasami, jakby mieszkał w drgających trzewiach zwierciadlanego potwora. Potwora, który pewnego razu się przebudzi.
Tym razem ogarnia go groza dotkliwsza niż wszelkie wcześniejsze strachy. Rudowłosa Zwajka stoi przed wysoką taflą, Krawęsek nie rozpoznaje miejsca, co nie zdarzyło mu się od najwcześniejszych dni nowicjatu. W pozostałych zwierciadłach, a jest ich w komnacie niemało, pojawiają się i znikają zmienne odbicia. Przed oczyma miga mu przerażone oblicze zagubionej pątniczki. Niewiasta ma głowę omotaną ciemną, wdowią nawitką i niczym ślepa maca po taflach korytarza, gdy te wybrzuszają się pod jej palcami jak gęsta, bulgocząca smoła. Czyżby to było właśnie teraz, myśli z przestrachem Krawęsek i przez moment ma wrażenie, że ściany wieży zacisną się wokół niego jak palce. Czyżby przepowiednie miały się wypełnić?
Zwajka, Zarzyczka i wiedźma wciąż stoją przed zwierciadłem, którego nigdy wcześniej nie oglądał. Karzeł trzyma się nieco na uboczu, kilka kroków za niewiastami. Rudowłosa coś mówi, potrząsa głową, a potem kładzie ręce na lustrze. Krawęsek otwiera usta, żeby krzyknąć: „Świętokradztwo!", ale nie ma na to czasu. Bo pod czaszką wybucha mu wysoki, cienki wrzask. Zatacza się jak po ciosie i przez chwilę nic nie widzi. A później, kiedy wciąż jeszcze usiłuje szeroko otwartymi ustami łowić powietrze, nabrzmiałe od bólu oczy rozwierają się szeroko, zaś z zawodzenia poczynają się wyłaniać słowa.
Moja, moja, moja!
– Plugastwo! – Krawęsek odskakuje od zwierciadła, od dwu par rozjuszonych, miodowych ślepi, co zdają się mierzyć prosto w jego twarz. – O bogowie, wpuściliśmy do świątyni plugastwo!
Jadziołek wydaje kolejny przeciągły wizg i wzbija się wysoko, ku lustrzanej powale. Jad błyszczy oleiście na jego skrzydłach. Nie spogląda dłużej na Krawęska, ale ten przysiągłby, że plugastwo doskonale wie o sekretnej komnacie i naigrywa się z ukrytych w niej kapłanów. Wznosi się jeszcze wyżej, aż grzebień ostrych piór na jego głowie niemal dotyka sklepienia. A potem – o zgrozo! – przenika przez taflę. Jak przez wodę. Po zwierciadle przebiega dreszcz, mleczne kręgi rozchodzą się z miejsca, gdzie zniknęło plugastwo.
I nagle nie ma żadnej tafli. Tylko triumfalny krzyk jadziołka w umyśle kapłana.
Wiedźma wrzeszczy. W zwierciadle jej twarz jest pobielaną, trumienną maską przerażenia.
– Trzeba to przerwać! – wyrzuca z siebie Krawęsek. – Nie rozumiecie? – jego głos się załamuje, ale nie potrafi na to nic poradzić. – Jadziołek pożera sny. Pochłania je, niszczy. A teraz… a teraz jest w wizji boga. We śnie Nur Nemruta – kończy szeptem. – W przeznaczeniu. W przeznaczeniu Krain Wewnętrznego Morza…
– Cicho! – sługa Zird Zekruna niemal dotyka czołem zwierciadła.
W którym Zarzyczka robi powolny krok ku matowej ścianie korytarza. A potem jeszcze jeden i następny. Pomorzec ze świstem wciąga powietrze – łapczywie i zachłannie. I zwierzchnik świątyni Nur Nemruta pojmuje, jak dalece się pomylił, wierząc, że pułapkę zastawiono jedynie na rudowłosą córkę Suchywilka. Skalne robaki zbiegają się pod skórą w kącikach oczu Pomorca, jakby one również przypatrywały się Zarzyczce. Nigdzie nie widać jadziołka, ale dla kapłana Zird Zekruna nie ma to już najmniejszego znaczenia. I Krawęsek rozumie, że choćby cała świątynia miała się na ich oczach obrócić w pył, Pomorzec nie przestanie napawać się upadkiem żalnickiej księżniczki.
Która jak we śnie wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
* * *
Rutewka wrzeszczy, kiedy gorąca oliwa zalewa mu twarz. Próbuje się cofnąć, ale wtedy dziewczyna w sukni z żółtej kitajki chwyta go i przyciąga ku sobie. Mroczek całkiem wyraźnie widzi jej twarz, młodą, nieledwie dziecinną, lecz teraz zastygłą w wyrazie dziwnego skupienia. Ale trwa to bardzo krótko. Płonąca struga przeskakuje chciwie na szeroką spódnicę dziewczyny. Jej ręce zmieniają się w dwie pochodnie zaciśnięte wokół ramion Rutewki, który nadal próbuje się rozpaczliwie szamotać. Rozpaczliwie i daremnie, bo płaszcz pali się na nim mocnym płomieniem, wyrzucając w powietrze strzępy spopielonych szmat. Wyrywa się, odpycha upiorną postać w sukni z żywego ognia. Jej głowa płonie – jak aureole na obrazach świętych – kiedy zajęły się natłuszczone, paradne warkoczyki. Zdechła, myśli z cieniem przerażenia Mroczek, lecz ona znów wychyla się do Rutewki i jeszcze raz go dosięga. Jego krzyk przechodzi w wycie, lecz dziewczyna nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.
Kupiec bławatny wytrzeszcza załzawione oczy – nie potrafi powiedzieć, jak długo to trwa. Wreszcie mężczyzna potyka się na stopniach, pociąga dziewczynę za sobą i oboje staczają się w dół. A potem nagle wszystko milknie.
Na chwilę plac pokrywa milczenie. Słychać, jak jękliwie trzeszczą nadwątlone bale wspierające podium. Ogień niecierpliwie pełga wokół sczepionych postaci u stóp podestu.
Jedna z patrycjuszek zaczyna zawodzić. Mroczek nie rozumie słów. Dwie inne kobiety wykręcają jej ramiona, przytrzymują na szczycie schodów, na których płonie rozlana oliwa.