Za plecami posłyszał zduszone przekleństwo. Szarka zawróciła skrzydłonia, poderwała go w powietrze ku ścianie gospody, coraz bliżej płomieni, aż zdawały się lizać czubki skrzydeł. Wierzchowiec wizgnął, podrywając się ku górze, lecz Szarka wykrzyknęła coś wściekle i szarpnęła wodzami. Bogowie, zrobi to, pomyślał, kiedy podciągnęła w górę nogi i skuliła się cała w siodle. Skrzydłoń znów obniżył lot nad samym daszkiem, zaś dziewczyna wyskoczyła z siodła.
Przez chwilę myślał, że spadnie. Płomienie liznęły ją po nogach w skórzniach z zielono barwionej skóry. Końskie kopyta drobiły w miejscu, a zbójca był bardzo boleśnie świadomy, że o wyciągnięcie ręki za nim Koźlarz wstrzymał oddech, wpatrując się w uczepioną framugi ciemną postać. Podciągnęła się ku górze, przerzuciła nogę przez ościeżnicę.
– Dolna izba stoi w ogniu – dobiegł go głos Koźlarza. – Schody na stryszek doszczętnie strawione.
Wściekłość targnęła Twardokęskiem, kiedy zrozumiał, co to oznacza. Upiorna żegluga poprzez ogrody szalonej boginki, trudy włóczęgi w Górach Żmijowych, krwawy spichrzański karnawał – wszystko na nic za przyczyną jednej durnej białki. Toć tyle narodu wedle nas marło, pomyślał z rozżaleniem, ni kroku Szarka nie postąpiła, ot, obok przeszła, nawet się nie obejrzała. Skąd w niej nagła litość nad chamskim bachorem, który pewnie i tak następnej zimy nie dożyje, bo jak nam w Wilczych Jarach rebelia na dobre rozgorzeje, z samego początku będzie się mieszańce tępić. Po to my się z tylu opresji wymykali, żeby z niej garść kostek niedopalonych ostała?
Drzwi gospody rozwarły się, jak usta wśród płomieni, lecz nie wypatrzył za nimi Szarki, nic, prócz żywego ognia. Wierzchowiec tańczył pod nim lękliwie, lecz zbójca mocno trzymał wodze i z całej siły popchnął go kilka kroków naprzód. Owionął go powiew gorętszego powietrza i zapach spalenizny, a także słaby odległy dźwięk. Szum spoza ognia, jakby w jego głowie znów odezwało się granie żmijowej harfy i głosy wodnych boginek ponad Wewnętrznym Morzem. Nikt, kto słyszał śpiew sorelek, nie będzie już taki sam, przypomniał sobie stare porzekadło i zdjęła go jeszcze większa złość. Co z tego, pomyślał zajadle, jeśli się teraz Szarka w ogniu usmaży dla głupiej karczmarki? Przepadną nasze skarby u Suchywilka pochowane, kniaziowanie na Wyspach Zwajeckich i hołdy Servenedyjek, co nas wyczekują pod bramami Spichrzy. Wszystko przepadnie.
Wewnątrz chaty drewno pękało z hukiem i wśród łoskotu usłyszał głos Szarki – albo złudzenie jej głosu – jak krzyczała zza płomieni jego imię. Czerwona mgła rozlała mu się przed oczyma od tej ostatniej myśli. Tyle dobra zmarnowanego, pomyślał jeszcze, tyle zaszczytów. Niedoczekanie!
– A bodajby was wszystkich nagła zaraza sparła! – ryknął wściekle, nie pozwalając sobie dłużej rozmyślać, co czyni.
Zeskoczył z konia, z trudem opierając się na zranionej nodze i pobiegł ku owym drzwiom, które zdawały się go przywoływać. Kopnął je krzepko, aż wypadły z zawiasów, tłumiąc drobne ogniki pełgające po posadzce. W środku było ciemno od dymu. Owinął gębę czerwoną chustką, lecz jeno z trudem mógł oddychać i widział niewiele dalej niż o wyciągnięcie ręki. Zrobił kilka kroków w przód, lecz wnet ogarnęły go ogniste jęzory, odrzuciły do tyłu. Kolczugę trza było zdjąć, pomyślał niecierpliwie, raz jeszcze próbując się przedrzeć przez zaporę płomieni, która niegdyś była ścianą alkierza, choć rozumiał wyśmienicie, że nigdy nie zdoła jej odnaleźć i wywieść na podwórzec. Wtedy u nóg posłyszał słabe pokasływanie i coś wczepiło się w jego kostkę. Zrazu chciał kopnąć natręta, ale pohamował się w porę. Każdy oddech palił go w płucach jak trucizna, lecz schylił się, z wysiłkiem podniósł bezwładne ciało, zarzucił na ramię.
Pierwszy dech nocnego powietrza był w jego ustach jak najwspanialsze wino. Niemal oślepły, potknął się, zrzucił na ziemię ciężar. Ktoś lał na niego zimną wodę, krzyczał coś niecierpliwie. Gęba piekła go okrutnie. Podrapał się po brodzie, wyczuwając pod palcami krótką, opaloną szczecinę.
– Moja broda – jęknął żałośnie, bowiem popalone w gospodzie Goworki włosie odrosło mu nader okazale podczas wędrówki żalnickimi szlakami.
Uratowany z opresji pogorzelec poruszył się słabo i zakaszlał, a potem ku zbójeckiemu zdumieniu w jego osmalonej twarzy rozwarły się niebieskie ślepia. Zaklął gwałtownie, rozumiejąc, że na nic się zdało jego poświęcenie – na własnych plecach wyniósł z płonącej gospody nikogo innego, lecz skrępowanego dzieciucha, do którego rebelianci rzucali nożami. Twardokęsek potrząsnął głową, czując, jak opada nań potworne zmęczenie. Zrobił, co można było zrobić i nie było tego wiele. Nie znał nawet imienia szczeniaka, którego wydarł płomieniom.
Żalnicki książę siedział nieruchomo na wysokim, siwym ogierze, nie odrywając wzroku od ognia, nie mrugając nawet powiekami, jakby chciał sobie ów widok na zawsze wryć w pamięć. Napatrz się, ścierwo, pomyślał mściwie zbójca, naciesz. A wszystko to przez ciebie i twe rebelię przeklętą. Bodajbyś zdechł, zaprzańcu.
– Panie – jakiś chłopak w kurtce ozdobionej zielonymi wstążkami bogini pociągnął Koźlarza za rękaw. – Trza jechać.
– Czekaj – uciął sucho książę.
Czegóż ty jeszcze wyglądasz, kurwi synu, pomyślał zbójca, powoli dźwigając się na nogi, lecz w tejże chwili w górze ozwał się wysoki, rozradowany krzyk skrzydłonia. Zbójca zobaczył, jak na szczycie chaty, w wąskim otworze pod krytym dachówką gontem pokazują się ramiona Szarki. Dziewczyna wychyliła się do połowy, cisnęła w dół tobołek ciasno spowity kraciastymi kocami. Zbójca pochwycił go bez namysłu, zaś książę wyciągnął ręce ku karczmarce, która gramoliła się niezdarnie poprzez belkę. Niewiasta była zestrachana okrutnie, zaś płomienie pełgające po ścianach jeszcze bardziej ją przeraziły, tak że Szarka musiała ją zepchnąć. Sama zeskoczyła na końcu, zwinnym łukiem wymykając się smagnięciu ognia, niemal przepłynęła w powietrzu obok płomieni.
– Moje dziecko! – zaskowytała karczmarka, wyrywając się z uścisku Koźlarza i pełznąc na oślep ku kraciastemu zawiniątku, które zbójca położył na stratowanej ziemi.
Rozdygotanymi rękoma rozsunęła koce, odsłaniając drobną, pomarszczoną buzię. Dziecko leżało w jej ramionach, nieruchome i posiniałe. Niewiasta z niedowierzaniem dotknęła ustami policzka niemowlęcia, a potem podniosła na zbójcę wielkie, ciemne oczy.
– Zabiłeś moje dziecko, bydlaku! – Nim zdążył cokolwiek zrozumieć, była przy nim, kopiąc i okładając pięściami. – Skręciłeś jej kark! – jej głos przeszedł w bezładny skowyt.
– Samiście je zadusili kocami – powiedział, czując w gardle dziwną suchość.
Karczmarka przyklękła z powrotem na podeptanej murawie, podniosła do piersi zawiniątko z martwym dzieckiem i zaczęła je uspokajająco kołysać. I tak ją zostawili, wśród trupów, przed płonącą gospodą.
Żaden powrót do zbójeckiej siedziby na Przełęczy Zdechłej Krowy nie wydał mu się równie żałosny, jak owo nocne wędrowanie poprzez oparzeliska. Szarka szła przed nim, ciężko oparta na szyi skrzydłonia. Czasami zdawało mu się, że płacze, lecz nie ośmielił się zagadać. W połowie drogi Suchywilk próbował do niej podejść, lecz w milczeniu zrzuciła jego dłoń z barku. Zbójca nie zdziwił się nadmiernie: kiedy ogarniał ją podobny nastrój, nie dawała do siebie przystępu nikomu oprócz wiedźmy.
Nie miał siły, żeby o tym myśleć. Bagnisko było pełne pomruków, szeptów i przyciszonego grania świerszczy.
Przed samą bramą obozowiska Szarka zniknęła bezszelestnie, jakby się rozpłynęła w powietrzu. A zaraz później wiedźma wybiegła im na spotkanie z gromadką spłakanych, przerażonych niewiast. Twardokęsek poczuł na twarzy jej rozogniony, wilgotny od łez policzek i zapragnął poczuć ją pod sobą, żywą i chętną, i zapomnieć o płonącej gospodzie. Byłby ją zaraz pociągnął w krze, lecz nie zdążył.
– Czekajcie! – głos Koźlarza był ostry jak szczeknięcie. – Jastrzębiec nie żyje. Ci z was, którzy cały dzień wymykali się ze mną Pomorcom, dobrze rozumieją, dlaczego. Ale mniejsza o przyczyny. Jastrzębiec nie żyje i jutrzejszego ranka nie będzie już rokoszan na Półwyspie Lipnickim!
Podniósł się przyciszony szmer, a po prawdzie nawet Twardokęsek nadstawił ucha, odplątując z szyi miękkie ramiona wiedźmy, kiedy książę obojętnie zapowiadał kres rebelii. Jakby zdechło proboszczowe prosię, więcej poczyniliby ceremonii, pomyślał.
– Niby czemu? – gruby szlachcic, który wczorajszego dnia witał ich przy bramie, wystąpił z tłumu, zatknął palce za dwustronnie tkany żalnicki pas i popatrzył wyzywająco ku księciu.
Zbójca skinął głową: nawet jeśli herszt sczezł gdzieś marnie we wykrocie, w szajce zawdy znajdzie się wielu gotowych przejąć spuściznę wraz z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza.
– Ponieważ trudno nazwać rebeliantami tych, którzy u boku prawowitego władcy stają przeciwko uzurpatorowi – miękko odparł Koźlarz. – Bo urodziłem się potomkiem odwiecznych panów tej ziemi, a sama bogini podała mi Sorgo w tamtą noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela. Bo jej święty zakon namaścił mi skronie cudownymi olejami i włożył na nie koronę władców. Dlatego wreszcie, że jestem żalnickim kniaziem i przysięgam, że nim minie rok, poprowadzę was na Wężymorda. Czy to wystarczy?
Zrazu odpowiedziała mu cisza, a potem – dziki wrzask radości, nadziei i sam Twardokęsek nie wiedział, czego jeszcze. Młodzik obok niego wyrzucił w górę kołpak, porwał wiedźmę na ręce, okręcił wkoło i ucałował siarczyście. Z drugiej strony ktoś szlochając powtarzał imię bogini, ktoś inny przeklinał z nabożnym zadziwieniem. Nie przejdzie rok, pomyślał zbójca, połowie z was, co się teraz cieszycie bezrozumnie, nasypią piasku w oczy i mchem nakryją niczym poduszką.
Poczuł się znów ogromnie wyczerpany i nie słuchał dłużej. Z wysiłkiem podnosząc nogi w wilgotnym piachu, poczłapał tą samą ścieżką pomiędzy wydmami, którą przemierzył zeszłej nocy. Wiedział dokładnie, gdzie znajdzie Szarkę, lecz zamiast iść nad brzeg, przysiadł w wyrwie na skraju własnej kapoty i przez czas jakiś tylko nasłuchiwał szumu morza. Nie czekał długo.
– Dokąd? – warknął, podnosząc się znienacka o krok od Koźlarza. – Mało wam jeszcze? Mało wam, że zeszłej nocy przez was odrzuciła obręcz dri deonema, a dziś prawie sczezła w płomieniach?