– Zostaw, Twardokęsek – wiedźma wynurzyła się jak widmo spod ramienia księcia, lecz ten uciszył ją lekkim skinieniem dłoni.
– Skąd u ciebie podobna troska, zbójco? – spytał stłumionym, złym głosem. – Pomnisz jeszcze, kto ją pierwszy na śmierć posłał i jakim sposobem włożono jej tę obręcz na głowę?
Zbójca cofnął się, jakby raptownie ugodzony nożem.
– Nosiła strój norhemnów – odparł z wysiłkiem. – Ja…
– Skąd możesz wiedzieć, zbójco, kim są moi norhemni? – spytał książę, obracając się na pięcie.
Wiedźma została na ścieżce, z rękoma martwo opuszczonymi wzdłuż boków. Jej oczy połyskiwały w ciemności jak grzbiety ryb na powierzchni Wewnętrznego Morza w księżycową noc, i były w nich pytania, całe ławice pytań, na które zbójca nie potrafił odpowiedzieć.
– Chodźmy – powiedziała wreszcie.
Siedziała w tym samym miejscu co wczoraj, na korzeniu wielkiej sosny, więc odszukali ją bez trudu. Kiedy wiedźma przysiadła obok, Szarka drgnęła lekko, jakby zamierzała oprzeć się o drobną błękitnooką niewiastkę, lecz jedynie ciaśniej objęła ramionami kolana. Jej włosy wciąż pachniały spalenizną i zbójcę znów ogarnęła złość.
– Dlaczego to robicie? – zaczął napastliwie. – Dlaczego jednej nocy mówicie, że nie pociągniecie na Pomort z powodu żalnickiego wypędka, by następnego dnia chcieć zarżnąć Jastrzębca pośrodku gromady buntowników? Dlaczego w Spichrzy kazaliście mi podpalić najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza wedle naszego zratowania, a potem bez namysłu rzucacie się w ogień dla pomorckiego bachora?
– Kto wie, Twardokęsek? – zaśmiała się lekko. – Kto odgadnie zagadki pogrzebane na dnie naszych serc? Kto wie cokolwiek? Kto wie, dlaczego wciąż za mną idziesz?
Zbójca poczuł, jak krew nabiega mu na twarz. On wiedział – i skoczył w ogień, kiedy zdawało mu się, że słyszy jej głos. Głupi, głupi, powtarzał w myślach, lecz na nic się to nie zdało. Pieśń sorelek i głos żmijowej harfy, pomyślał ze złością. Przedksiężycowa magia, co omamiła go na dobre i przywiązała do rudowłosej dziewczyny.
– Robiłam to tak wiele razy – podjęła niemal bezgłośnie. – Robiliśmy to pospołu z Eweinrenem, zupełnie jak dzisiaj. Nie sądzę, żeby Jastrzębiec naprawdę chciał śmierci bratanka, zbójco, nie sądzę. Ale ludzie widzieli zawiść i złość, dumę urażonego paniątka i podejrzliwość. A ja dostrzegłam jeszcze, że owoc dojrzał należycie, więc wyciągnęłam rękę i poprowadziłam go w gospodzie ku jego własnej śmierci jak na sznurku, zbójco, jak mnie nauczono. Ponieważ robiłam podobnie bardzo wiele razy – z Eweinrenem. Czy spostrzegłeś, jak zgrabnie Koźlarz podchwycił tę samą nutę? – zaśmiała się dźwięcznie. – Dostrzegł okazję i uderzył, zupełnie jak ja. To proste, zbójco, bardzo proste. Każde ostrze jest dobre, by zabić, nawet śmierć towarzysza. Tylko że wiele ostrzy tnie równie ostro z obu stron.
Nie przerywał jej. W milczeniu wydobył zza pazuchy flaszkę spichrzańskiej okowity, pociągnął potężnie i podał jej naczynie.
– A dziecko? – spytała wiedźma.
– A dziecko? – powtórzyła Szarka. – O czym pomyślałeś, zbójco, kiedy dostrzegłeś dziecko wśród płomieni?
Twardokęsek wzruszył ramionami, czując, jak napitek spływa w dół gardzieli palącą strugą. Nie pomyślał o niczym szczególnym. Zeźliła go głupota karczmarki i strach mu było leźć w ogień. Nic wielkiego, usprawiedliwił się w myślach, nic, czego nie poczułby każdy z Jastrzębcowych rebeliantów.
– Ja pomyślałam, że nie może mnie to zatrzymać – zaśmiała się głucho. – Pomyślałam, że przeszłam ścieżką pośród spadających gwiazd i ogień nie może mnie dosięgnąć. Ani śmierć.
– Dziecko umarło – zauważył posępnie.
– A jakie to ma znaczenie? – ze znużeniem potarła czoło. – W obliczu ognia śmiertelnicy nie dbają o racje, przekleństwa, zdychających bogów i przeznaczenie. Więc jeśli zadowoli cię podobna odpowiedź, zbójco, chciałam przez chwilę zapomnieć o Sharkah, zakrzywionym sierpie bogini. Ale, oczywiście, nie jest to cała prawda, nawet nie najważniejsza jej część. Ponieważ poza wszystkim miałam ochotę znów rzucić kośćmi o własny los. Czasami myślę – dodała – że to jedno może nas na koniec ocalić. Gdyż bogowie, żadne z nich, nie potrafi pojąć łatwości, z jaką rzucamy kośćmi o własną zagładę. Nie potrafią zdobyć się na podobny hazard, zbójco. Więc może na koniec któreś z nas uczyni coś na tyle szalonego i nieprzewidywalnego, że wszelkie rachuby przedksiężycowych obrócą się przeciwko nim. Szaleństwo jest naszym sprzymierzeńcem – i ślepy traf, który rządzi kośćmi, karzeł objaśni cię w tym bardzo dobrze. I nie wygrana jest ważna, tylko sam rzut. Szaleństwo.
– Jak wówczas, kiedy wygrałaś od Delajati własne życie? – spytała wiedźma.
– Tak właśnie – skinęła głową Szarka. – I dlatego chciałabym odpłynąć na Wyspy Zwajeckie, nim nastaną jesienne sztormy. Nim wojna rozpęta się na dobre.
Niebo za ich plecami pojaśniało słabo, lecz nie był to blady bagienny świt, tylko żalnicki książę rozkazał przed wymarszem podpalić stare obozowisko.