– Ludziom moim rozkazy wydajesz? – złowieszczo wysyczał Jastrzębiec. – Jakim prawem?
– Boście pijani jak świnia. Kiedy otrzeźwiejecie, inaczej jeszcze przyjdzie nam pogwarzyć. O naszym spotkaniu umówionym i o sześciu człekach, których nieżywych na gościńcu zostawiłem – odwrócił się do niego plecami.
Zbójca takoż był już w połowie drogi ku drzwiom, tuż obok Szarki, kiedy posłyszał drobny świst. Rudowłosa rzuciła się rozpaczliwie, przewracając żalnickiego księcia na zabłocone deski, ale było zbyt późno. Twardokęsek z niedowierzaniem popatrzał ku Jastrzębcowi, który dzierżył teraz jedynie miecz o głowicy wysadzanej drobnymi czerwonymi kamieniami, i jak we śnie postąpił kilka kroków naprzód. Podobna zdrada była nazbyt niespodziewana i nikczemna nawet dla herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy, który nie raz wraził sztylet w cudze plecy.
Ostrze utkwiło w zagłębieniu u nasady szyi. Musiało przeciąć arterię, bo krew rozlewała się szeroko po koszuli.
W drzwiach do alkierza, wciśniętą za futrynę, dojrzał zbójca twarz karczmarki. Zmartwiała z przerażenia, przy – ciskała jedną rękę do ust, jakby chciała powstrzymać krzyk, drugą tuliła do piersi niemowlę. Dokąd, głupia, leziesz, pomyślał ze złością Twardokęsek. Trza było dzieciaka chwytać i w las lecieć, a duchem, nim się ktokolwiek spostrzeże. Sprzęty, karczma i obejście – te jeszcze można wrócić, choćby się ze szczętem spaliły. Ale nie żywot, jeśli ci kto w zamęcie durną głowę zetnie.
– Ja… – przywódca rebeliantów głośno przełknął ślinę, jego oblicze skurczyło się nagle. – Ja…
W izbie było zupełnie pusto, nie licząc spętanego młodziaka, o którym do cna zapomniano. Chłopak odczołgał się nieco głębiej, skulił w cieniu pod szynkwasem. Nie sposób, żeby dzieciuch mordu nie widział, pomyślał zbójca, ale nie moja rzecz. Jak mu się uda cichaczem całą rzecz przeczekać, jego szczęście.
Koźlarz w milczeniu przyklęknął obok trupa Przemęki. Zbójca nie zgadywał nawet, jakim sposobem stary najemnik zdążył wypatrzeć nóż i zasłonić księcia. Podła śmierć, pomyślał cierpko, kiedy Koźlarz pochylił się niżej nad trupem. Pamiętał Kanał Sandalyi i jak stali obok siebie na dziobie statku, wpatrując się w grafitową mgłę, która z wolna zasnuwała pokład. A także później – Przełęcz Skalniaka i inną krew, która równie szybko rozlewała się po kamienistej ścieżce. Tyle że wtedy to Przemęka klęczał nad poranionym księciem.
Koźlarz podniósł się wreszcie. Z gościńca dobiegał coraz donośniej szy łoskot, najwyraźniej Pomórcy byli bardzo blisko. I niemało ich, pomyślał niespokojnie zbójca, lecz książę nawet nie popatrzał ku drzwiom. Wyważonym, oszczędnym gestem sięgnął po rękojeść Sorgo i odwrócił się ku Jastrzębcowi, który wciąż stał jak głupi, gapiąc się na trupa Przemęki. Widok obnażonego ostrza w jednej chwili przywrócił mu przytomność. Przez oblicze przebiegło mu nerwowe drgnienie. Potem cofnął się w tył, zmacał lewą ręką zatkniętą na ścianie żagiew.
Pierwsi Pomorcy wpadali właśnie na dziedziniec. Trup jest trup, pomyślał oschle zbójca. Grunt, że na podwórcu naszych ludzi biją, a dowództwo nie od tego jest, żeby się podczas bitwy za łby brało. Nikomu nic nie przybędzie od nowego trupa.
Coraz wyraźniej słyszał wrzaski rebeliantów: krzyczeli imię Jastrzębca. Ich przywódca wyprostował się hardo na ten dźwięk, podrzucił głową. Potem doszedł Twardokęska kwik koni, kiedy pierwszy jeźdźcy walili się na klepisko.
Jastrzębiec uśmiechnął się po wilczemu, mocniej ujmując za smolną pochodnię.
– Miało do tego przyjść pierwej czy później – rzekł szyderczo. – Obaczym tedy, ile prawdy w ludzkich gadkach o mieczu bogini i dziecku z widmowej kohorty. Przekonamy się, ileś, synku, wart.
– Opamiętajcież się – warknął zbójca. – Toć ludzi waszych biją.
Żaden nie odwrócił się ku niemu. Zbójcy zdawało się, że Jastrzębiec drgnął nieznacznie, jakby rozważał jeszcze odłożenie miecza, lecz w twarzy Koźlarza nie pozostał ni cień rozsądku. Twardokęsek widywał to już wcześniej – ślepą bitewną furię, która przywodziła ludzi do zguby. Tylko jeden, pomyślał, jeden z dwóch wyjdzie z gospody, żalnicki książę albo jego stryj. Albo żaden z nich.
– Idź, Twardokęsek – wyszeptała Szarka, kładąc mu rękę na ramieniu. – Idź już.
– A wy?
Próbowała się opierać, ale pochwycił ją i wywlókł z izby. Cokolwiek miało się tam zdarzyć, pomyślał jeszcze, lepiej, by żadne z nas nie było tego częścią. W sionce zwolnił, wycierając mokre palce o połę kubraka. Nerwy miał napięte niczym postronki. Nie wiedział, co czekało na nich na zewnątrz, ale zaparł się mocniej obcasami w deski, zebrał jeszcze raz w sobie i z dzikim rykiem wyskoczył na podwórzec, mając po swej lewej ręce Szarkę z dwoma zakrzywionymi mieczami.
Za jego plecami Sorgo uderzył i zwarł się w pierwszym cięciu z żalnickim mieczem Jastrzębca.
Na progu ogarnęła ich ciżba. Szarka cięła w skroń wysokiego wojownika w kubraku drabów, który przypiera} do ściany wyrostka z Jastrzębcowej kompanii. Zaraz potem odskoczyła w tył, dobywając zza pazuchy kościana piszczałkę. Ostry wizg przypomniał zbójcy, jak przywoływała skrzydłonia na pogorzelisku przy gospodzie Goworki. Zanurkował pomiędzy końmi, potykając się o ciało postarzałego mężczyzny ze znakiem starościńskiej straży na piersi, i poderwał rozpaczliwie, bowiem przewrócić się w podobnym zamęcie oznaczało pewną śmierć. Spróbował pochwycić jabłkowitego ogiera, ale nie utrzymał wodzy, kiedy oszalały ze strachu koń stanął dęba. Z trudem uniknął końskich kopyt i ciął potężnie w pachwinę najbliższego jeźdźca. Nie dbając bynajmniej, czy to rebeliant, czy Pomórzec, wczepił się w rannego i pociągnął go w dół.
Skoro tylko wdrapał się na siodło, w świetle zatkniętych na balach palisady pochodni ogarnął cały dziedziniec. W ciżbie wciąż dostrzegał znacznie więcej brunatnych szat pomorckich pachołków niźli pstrokato odzianych rebeliantów, ale musiał przyznać, że Jastrzębcowa zbieranina biła się wcale dzielnie. Zaś przy studni, okolonej kilkoma wysokimi stopniami, obaj Zwajcy odpierali gromadę pieszych pachołków i zrazu się Twardokęskowi radośniej zrobiło od ich widoku. Topór Suchywilka unosił się i opadał równym rytmem, jakby rąbał drwa na opał, zaś Czarnywilk, osłonięty wysoką zwajecką tarczą, dopomagał mu skwapliwie szarszunem.
W ćmie dojrzał nad sobą czekanik uniesiony do ciosu i z rozpędu walnął ostrzem po ręce, przecinając ją wedle łokcia. Pachołek zaskowytał dziko, lecz zbójca nie dosłyszał dźwięku, gdyż cały podwórzec rozbrzmiewał końskimi kwikami, szczękiem broni i wrzaskami. Zobaczył jedynie szeroko rozwartą gębę i bez namysłu chlasnął w nią mieczyskiem, prosto przez czoło. Znów najechało nań dwóch drabów. Bodnął konia piętami, wywinął się w bok spod miecza, jednocześnie parując drugie cięcie, lecz trafił na równego sobie, a zza pleców zajeżdżał go kolejny zbrojny.
Nigdzie nie widział Koźlarza. Okna gospody żarzyły się żywym blaskiem i tylko raz zdało mu się, że w oświetlonej izbie mignęły dwie rozedrgane sylwetki.
Nie mógł się dalej cofać, a pachołkowie coraz mocniej przypierali go do komórki na tyłach karczmy. Podniósł się niespokojnie w strzemionach. Zdało mu się, że ten i ów spośród rebeliantów dobrze widział jego tarapaty, ale bynajmniej nie zamierzał spieszyć z pomocą. Jak zazwyczaj bywa, walczono parami bądź w trójkach, osłaniając się wzajemnie. Jednak nie była to szajka z Przełęczy Zdechłej Krowy, zaś Twardokęsek ledwie wczoraj pojawił się na Lipnickim Półwyspie, nawet się więc za bardzo nie dziwił, że pozostawiono go samemu sobie. Zdołał sięgnąć mieczem rudobrodego draba, ugodziwszy go potężnie w udo, tuż pod krawędzią kolczugi. Rudy zachwiał się, lecz miecz krzepko trzymał. Od prawej ku zbójcy wysunął się młodziak w starannie wyczyszczonym hełmie zdobnym znakiem Wężymorda. Od lewej zaś zachodził go pieszy pachołek.
Poczuł na nodze ostry ból i szarpnął wodzami. Strużka ciepłej posoki pociekła mu wzdłuż łydki, aż do cholewy buta. Pchnął konia naprzód, tratując kopytami rannego, co go zdradziecko ugodził, sparował pchnięcie młodego pachołka, lecz nie zdołał się osłonić przed mieczem rudobrodego. Szczęściem, cios był mizerny, bowiem upływ krwi niepoślednio tamtego osłabił i ostrze osunęło się tylko po kolczudze. Twardokęsek wyszczerzył wściekle zęby w oczekiwaniu następnego uderzenia: rozumiał, że nie zdoła się długo opierać. Z ciemności w dole słyszał jęki rannych.
Znienacka posłyszał jeszcze coś. Wierzchowiec szarpnął się na ów dźwięk potężnie, stając na zadnich nogach. Fala potężnego smrodu uderzyła zbójcę w nozdrza, lecz nie dbał o nią, walcząc z całych sił ze zdobycznym ogierem. Rychło jednak runął na ziemię, w miękki ochłap okrwawionego ciała i posłyszał nad sobą ohydny trzask łamanej końskiej szyi. Od upadku pociemniało mu nieco we łbie, ale miecza nie wypuścił. Tuż obok zwierzołak wydał potworny ryk.
Zrobiło mu się słabo, gorąco i ciemno przed oczami. Spróbował podnieść się na nogi, ale kolana ugięły się podeń niczym przygarść szmat. Kłąb wilgotnego, mruczącego futra otarł się o niego przelotnie, a potem były tylko wrzaski, kwik koni i rzężenie umierających. Większość pochodni miłosiernie pogasła, więc tylko z odgłosów zbójca wnioskował, że nieopodal zwierzołak ogryza jakiegoś nieszczęśnika. Sam siedział ze łbem bezwładnie zwieszonym na piersi w owym dziwacznym, pobitewnym odrętwieniu, zaciskając palce na zranionej łydce.
Ocknął się dopiero na głos Szarki. Wykrzykiwała nad pobojowiskiem jego imię, zaś zwierzołak targał go za kapotę. Podniósł się z trudem. Karczma stała w płomieniach, jasno oświetlając dziedziniec, na którym kupa rebeliantów usiłowała opanować przerażone konie. Przez chwilę zbójcy zdało się, że znów wymyka się hordzie szczurałaków w gospodzie Goworki. Lecz wrażenie prysło, kiedy koło bramy, obok Szarki, dojrzał łaciaty płaszcz Koźlarza. Nie potrafił powiedzieć, czy radował się, czy smucił z jego przewagi nad Jastrzębcem.
– Tutaj! – krzyknął słabo i dziewczyna wyprysła ku niemu na błękitnoskrzydłym wierzchowcu, podciągnęła do góry.
Poczuł na twarzy łaskotanie jej rozpuszczonych włosów i gibkość talii pod swoimi rękami, lecz zaraz podprowadzono mu nowego wierzchowca, nie znajomą kobyłkę, tylko krępego, karego konika z prostym drabowskim rzędem. Na dziedzińcu pozostało nieledwie pół tuzina rebeliantów, pospiesznie przepatrujących trupy, łuna bowiem biła wysoko pod niebo i lada chwila mógł napatoczyć się nowy oddział. Zbójca sparł konia, kiedy w owalnym okienku nad gankiem, teraz niemal doszczętnie strawionym przez płomienie, przesunęła się niewiasta z dzieckiem na ręku. Durna baba, pomyślał ze złością, kierując konia ku bramie. Czekała, tedy się doczekała, niech jej bogowie będą litościwi w podziemnych komnatach.