Литмир - Электронная Библиотека

A mój tatko zaś był furman Co zarobił, zaniósł kurwom A ja jestem taki sam Co zarobię, to im dam!

Mieszkańcy wsi Mieczniki ponuro przyglądali się trójce kolebiących się w siodłach jeźdźców. Ten, który śpiewał, akompaniując sobie na lutni, nosił czerwoną czapkę z rogami, wyglądały spod niej włosy siwe i nieporządne. Jednym z jego towarzyszy był sympatyczny młodzieniec, drugim niesympatyczny karzeł w obcisłym kapturze. Karzeł był, wyglądało, najbardziej pijany z całej trójki. Z konia mało nie spadał, ryczał basem, gwizdał na palcach, zaczepiał dziewczęta. Chłopi miny mieli zacięte, ale nie podchodzili, draki nie zaczynali. Ten w czerwonej czapce miał u pasa kord i wyglądał poważnie. Niesympatyczny karzeł poklepywał wiszącą na łęku siodła niesympatyczną pałę, której grubszy koniec był solidnie okuty żelazem i zaopatrzony w żelazny cierń. Chłopi nie mogli wiedzieć, że ta pała to osławiony flandryjski goedendag, broń, z którą francuskie rycerstwo bardzo przykro przywitało się niegdyś pod Courtrai, pod Roosebeke, pod Cassel i w innych bitwach i starciach. Ale sam wygląd im wystarczał. – Nie tak głośno, panowie – czknął sympatyczny młodzieniec. – Nie tak głośno. Trzeba pamiętać o zasadach konspiracji. – Konspiracji-sracji – skomentował nietrzeźwym basem karzeł w kapturze. – Jedziemy! Hola, Raabe! Gdzie ta znakomita jakoby oberża? Jedziem i jedziem, a w gardłach zasycha! – Jeszcze ze staje – zakolebał się w siodle siwy w rogatej czapce. – Jeszcze staje… Albo dwa stajania… W drogę! Popędź konia, Reinmarze z Bielawy! – Tybaldzie… Nomina sunt odiosa… Konspiracja…

– E tam!

Matuś moja była praczką Ale nie prała Co kto wyprał i powiesił Ona zabrała… Karzeł w kapturze beknął przeciągle.

– W drogę! – zaryczał basem, poklepując wiszący u siodła gudendag. – W drogę, panowie szlachta! A wy czego się gapicie, wiejskie ćwoki? Chamy? Skotopasy? Mieszkańcy osady Grauweide przyglądali się ponuro.

Gdy nastała pora zwana nox intempesta, a klasztorną wieś Gdziemierz okutała i objęła w niepodzielne panowanie nieprzenikniona i czarna ciemność, do skąpo oświetlonego zajazdu "Pod Srebrnym Dzwonkiem" podkradło się dwóch ludzi. Obaj odziani byli w czarne, obcisłe, lecz nie krępujące ruchów kubraki. Głowy i twarze obydwu spowijały czarne chusty. Obeszli zajazd, znaleźli na tyłach drzwi kuchenne, przez nie bezszelestnie dostali się do wnętrza. Skryci w ciemności pod schodami przysłuchiwali się bełkotliwym głosom, wciąż, mimo późnej godziny, dobiegającym z izby gościnnej na piętrze. Pijani w sztok, dał znać gestami jeden z czarno odzianych drugiemu. Tym lepiej, odpowiedział drugi, również posługując się umówionym alfabetem znaków. Słyszę tylko dwa głosy. Pierwszy przysłuchiwał się czas jakiś. Trubadur i karzełek, zasygnalizował. Dobra nasza. Schlany prowokator śpi w izbie obok. Do dzieła! Ostrożnie weszli po schodach. Teraz wyraźnie słyszeli głosy rozmawiających, głównie jeden głos, niezbyt wyraźnie monologujący bas. Z izdebki obok dobiegało miarowe i donośne chrapanie. W dłoniach czarno odzianych mężczyzn pojawiła się broń. Pierwszy dobył rycerskiej mizerykordii. Drugi szybkim ruchem otworzył navaję, składany nóż o wąskiej i ostrej jak brzytwa klindze, ulubiony oręż Cyganów z Andaluzji. Na dany znak wpadli do izdebki, obaj tygrysimi susami skoczyli na wyrko, przygnietli i stłamsili pierzyną śpiącego tam człowieka. Obaj jednocześnie zatopili noże. Obaj jednocześnie pojęli, że ich nabrano. Ale było za późno.

Pierwszy, zdzielony w potylicę gudendagiem, runął jak drzewo pod toporem drwala. Drugiego powalił spadający znikąd cios toczonej stołowej nogi. Obaj upadli, ale wciąż byli przytomni, wili się na podłodze jak robaki, drapali deski. Dopóty, dopóki spadający gudendag nie wybił im tego z głów. – Bacz, Malevolt – usłyszeli, nim zapadli w nicość. Nie pozabijaj ich. – Nie ma strachu! Walnę jeszcze tylko razik i fertig.

Jeden ze związanych miał włosy jasne jak słoma, takież brwi i rzęsy, takiż zarost na szerokim i wydatnym podbródku. Drugi, starszy, łysiał mocno. Żaden nie odezwał się słowem, nie wydał dźwięku. Siedzieli, związani, oparci plecami o ścianę, tępo zapatrzeni przed siebie. Twarze mieli martwe, zastygłe, bez śladu emocji. Powinni być choć trochę zaskoczeni, zdumieni – tym choćby, że mimo odgłosów libacji żaden z ich pogromców nie jest nietrzeźwy. Tym, że głosy dobiegały z miejsca, w którym nikogo nie było. Tym, że na nich czekano, że wpadli w precyzyjnie obmyśloną i zastawioną pułapkę. Powinni być zaskoczeni. Może i byli. Ale tego nie okazywali. Czasem tylko migot świecy sprawiał, że ich martwe oczy ożywały. Ale był to pozór jeno. Reynevan siedział na wyrku, patrzył i milczał. Mamun krył się w kącie, wsparty na gudendagu. Tybald Raabe bawił się navają, otwierając ją i zamykając. – Ja ciebie znam – goliard pierwszy przerwał przedłużające się milczenie, wskazując nożem łysiejącego. – Nazywasz się Jakub Olbram. Dzierżawisz od henrykowskich cystersów młyn pod Łagiewnikami. Zabawne, powszechnie uważano cię za kapusia donoszącego opatowi, czyżby to była przykrywka? Bo, jak widzę, nie tylko donosić umiesz. Przed skrytobójczym mordem też się nie cofasz. Łysiejący osobnik nie zareagował. Nawet nie spojrzał na mówiącego, zdawał się w ogóle nie słyszeć jego słów. Tybald Raabe z trzaskiem otworzył navaję i zostawił ją otwartą. – Jest tu niedaleko w lesie jeziorko – odwrócił się do Reynevana. – Na dnie szlamu tam na sążeń. Nikt ich nigdy nie znajdzie. – Twoją misję możesz uznać za niebyłą – dodał poważnie. – Znalazłeś Vogelsang. Tylko że to już nie jest Vogelsang. To szajka złodziei, gotowych mordować w obronie ich złodziejskiego łupu. Nie rozumiesz? Grupa została wyposażona w ogromne fundusze. Wielkie pieniądze na organizację siatek i grup dywersyjnych, na przygotowanie "operacji specjalnych". Oni sobie ten grosz przywłaszczyli, zdefraudowali go. Wiedzą, co ich czeka, gdy to się wyda, a Flutek ich znajdzie, dlatego tak unikali kontaktu. Teraz wpadli w popłoch, są niebezpieczni. To oni, nikt inny, dokonali na ciebie zamachu w Ciepłowodach. Dlatego radzę: żadnej litości. Kamień do szyi i do stawu. Na twarzach obu związanych nie pojawił się nawet cień emocji, w martwych oczach nie zagościł nawet ślad życia. Reynevan wstał, wyjął z ręki goliarda navaję. – Kto strzelał do mnie z kuszy w Ciepłowodach? Kto zabił zakonników? Wy? Ani śladu reakcji. Reynevan schylił się, przeciął więzy. Najpierw jednemu, potem drugiemu. Rzucił im nóż pod nogi. – Jesteście wolni – oświadczył sucho. – Możecie iść.

– Robisz błąd – rzekł Tybald Raabe.

– Bardzo głupi – dorzucił z kąta mamun.

– Jestem – Reynevan jakby ich nie słyszał – Reinmar z Bielawy. Brat dobrze wam niegdyś znanego Piotra z Bielawy. Służę tej samej sprawie, której służył Piotr. Mieszkam tu, "Pod Srebrnym Dzwonkiem". Będę tu mieszkał cały tydzień. Jeśli zjawi się tu Inkwizycja albo ludzie biskupa, informacja o tym trafi do Czech. Jeśli którejś nocy zginę z rąk skrytobójców, informacja o tym trafi do Czech. Prokop będzie wiedział, że nie można liczyć na Vogelsang, bo Vogelsangu już nie ma. – Jeśli zaś – podjął po chwili – jest tak, jak mówi Tybald, to dobrze wykorzystajcie te siedem dni. Przed upływem tygodnia nie poślę do Czech żadnych wieści. Powinno wam wystarczyć, w takim czasie daleko można zajechać. Neplach i tak was odnajdzie, prędzej czy później, ale to już sprawa jego i wasza. Mnie to nie interesuje. A teraz zabierajcie się stąd. Uwolnieni patrzyli na niego, ale tak, jakby patrzyli na przedmiot, na rzecz, w dodatku zupełnie im obojętną. Ich oczy były martwe i puste. Nie odezwali się ani słowem, nie wydali dźwięku. Po prostu,wyszli. Długo panowało milczenie.

– Popatrz tylko na niego, Raabe – przerwał ciszę Jon Malevolt. – Poświęcił się dla sprawy. Ciekawe, wcale na idiotę nie wygląda. Jak też to pozory mylą. – Gdy już husyci będą mieli własnego papieża – dorzucił Tybald Raabe – ów powinien ogłosić cię świętym, Reinmarze. Jeśli tego nie zrobi, okaże się niewdzięcznym kutasem. Reynevan przemieszkał "Pod Srebrnym Dzwonkiem" tydzień, w dzień siedząc z kuszą na kolanach, nocą drzemiąc z nożem pod poduszką. Był sam – Tybald Raabe i mamun Malevolt wyjechali i ukryli się. Za duże ryzyko, tłumaczyli. Gdy coś się stanie, lepiej być daleko. Nic się jednak nie stało. Nikt nie przybył, by Reynevana aresztować lub zamordować. Szanse na zostanie męczennikiem malały z dnia na dzień. Dwudziestego listopada zjawił się Tybald Raabe. Z wiadomościami i plotkami. Jakub Olbram spod Łagiewnik zniknął. Przepadł jak kamień w wodę. Niechybnie dobrze wykorzystał skredytowany mu przez Reynevana tydzień zwłoki. W ciągu siedmiu dni, oświadczył goliard, można dotrzeć do Lubeki, a stamtąd statkiem choćby na koniec świata. Krótko mówiąc: Vogelsangu nie ma, o Vogelsangu można zapomnieć, na Vogelsangu można krzyżyk położyć. Trzeba o tym donieść Prokopowi. Bezzwłocznie. Nie ma już na co czekać. Dla zupełnej pewności zaczekajmy jednak, poprosił Reynevan. Jeszcze tydzień. Albo lepiej półtora… Reynevan sam jednak utracił już nadzieję, do tego stopnia, że przestał wysiadywać "Pod Dzwonkiem" i zabijać nudę lekturą Horologium sapientiae Henryka Suso, które to dzieło pozostawił w traktierni pewien bakałarz, nie mogąc inaczej zapłacić za wikt i trunki. Rankiem siodłał konia i wyjeżdżał. Często dość spoglądał w stronę Brzegu. W stronę wsi Schónau, posiadłości cześnika Bertolda Apoldy. Zielona Dama twierdziła, że Nikoletty w Schónau nie ma, ale może by tak samemu sprawdzić? Tybald, który wpadał do Gdziemierza coraz częściej, dość łatwo go przejrzał i rozszyfrował. Nie dał się zbyć wykrętami, zmusił Reynevana do wyznań. Wysłuchawszy, pomroczniał. Takie rzeczy, oświadczył, źle się kończą. – Ledwo wyplątałeś się z afery z jedną dziewką, ledwo cudem wywinąłeś się z łap Bibersteina i już pakujesz się w drugą kabałę? To cię może drogo kosztować, paniczu. Cześnik Apolda pluć sobie w kaszę nie da, a biskup i Grellenort też umieją dodać dwa do dwóch, już mogą pod Schónau na ciebie czatować. Może czatować Jan Ziębicki. Głośno się bowiem już o tobie zrobiło na Śląsku. – Głośno? Jakim sposobem?

66
{"b":"89107","o":1}