Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dziewiąty

W którym Reynevan wpada na genialny pomysł. Skutkiem rzeczonego wpadnięcia dowiaduje się, ile dla kogo jest wart. Fakt, że pod koniec rozdziału jego wartość w błyskawicznym tempie rośnie, winien go w zasadzie cieszyć. Ale nie cieszy.

Szarlej kompletnie Reynevana zaskoczył. Wysłuchawszy założeń genialnego planu nie drwił bynajmniej, nie szydził, nie nazwał go błaznem i idiotą, ba, nawet nie popukał się palcem w czoło, co w dyskusjach zdarzało mu się wcale często. Wysłuchawszy założeń genialnego planu, Szarlej spokojnie odstawił kufel piwa, którym popijał śniadanie, wstał i bez słowa opuścił pomieszczenie. Nie zareagował na wołania, nawet nie odwrócił głowy. Nawet nie kopnął psa, który zaplątał mu się pod nogi, okroczył go z budzącym grozę spokojem. Nawet nie trzasnął drzwiami, wychodząc. Zwyczajnie sobie poszedł. – Trochę go rozumiem – pokiwał głową Jan Czapek z San, który zjawił się w zamkowej kuchni akurat w czas, by wysłuchać założeń genialnego planu. – Ty jesteś niebezpieczny człowiek, bracie Bielawa. Miałem kamrata, ów zwykł był wpadać na podobne pomysły. Często. Stanowił bardzo poważne zagrożenie. Do niedawna. – Do niedawna?

– Do niedawna. Wskutek jego ostatniego pomysłu połamano go kołem na rynku w Łokciu, rok temu nazad, w ramach obchodów dnia świętej Ludmiły. Wraz z nim stracono jeszcze dwóch. Bywają pomysły, które szkodzą nie tylko pomysłodawcy. Otoczeniu również. Niestety. – Mój plan – nadał się lekko Reynevan – z pewnością nikomu nie zaszkodzi, dlatego choćby, że podejmuję się wykonania sam, osobiście. Tylko ja ryzykuję. – Ale za to bardzo.

– A mamy wyjście? Nie mamy! Tauler wciąż leży bez ducha, a gdyby nawet wstał, to sam powiedziałeś, bracie Czapku, że sekretne podziemne przejście na Troski jest wymysłem i że to nic nam nie da. Czas nagli. Coś trzeba przedsięwziąć. Mój plan dostania się na zamek uważam za całkiem realny i mający spore szansę powodzenia. – Oho!

Reynevan napuszył się.

– Pan de Bergow to Niemiec – jął wyliczać na palcach. – Pan von Dohna to też Niemiec. Husyci, którzy wzięli do niewoli młodego Keuschburga, również Niemca zresztą, mają na Troski znacznie bliżej niż do Falkenbergu. Jest normalne i logiczne, że posła z żądaniem okupu wyślą do de Bergowa. Rzecz bowiem wiadoma i oczywista, że pan de Bergow przekaże to panu von Dohna, swemu rodakowi. – Pan de Bergow – pokręcił głową Czapek – weźmie husyckiego posła za dupę i wrazi go do jamy. Zwykle tak robi. – Husyci – uśmiechnął się triumfalnie Reynevan wiedzą, że tak robi. Nauczyli się, że w układach z nimi nieważne są przysięgi, że ze słowa rycerskiego można skłamać. Dlatego jako posła wykorzystają osobę zupełnie przypadkową. Cudzoziemca. Przypadkowo błądzącego po okolicy wędrownego poetę z Szampanii.

Czapek nic nie powiedział. Wzniósł tylko oczy ku niebu. Znaczy, ku kuchennej powale.

– Wędrowny poeta z Szampanii – pokręcił głową Samson. – Oj, Reinmarze, Reinmarze… A znasz ty choć ze trzy słowa w mowie Franków? – Znam więcej niż trzy. Nie wierzysz?

Par montaignes et par ualees Et par forez longues et lees Par leus estranges et sauuages Et passa mainz felonz passages Et maint peril et maint destroit… – W miarę płynnie – przyznał z westchnieniem Samson. – Akcent, przyznaję, też znośny. A dobór fragmentu romansu… Cóż, wyjątkowo trafny i przystający do okoliczności. – Jeszcze jak przystający – wtrącił się Szarlej, który właśnie bezszelestnie wszedł do kuchni. – Lepiej przystawać iście nie można! Trzeba ci tylko, wędrowny poeto z Szampanii, wymyślić odpowiednio szampańskie miano. Jakieś równie przystające i trafnie cię charakteryzujące nom de guerre. Proponuję Yvain Le Cretin. Kiedy wyruszamy? – Ja wyruszam. Sam.

– Nie – pokręcił głową Samson Miodek. – To ja wyruszam. To dotyczy mnie i tylko mnie. Nie chcę, by którykolwiek z was narażał się dla mnie. Najwyższy czas, bym ujął własne sprawy we własne ręce. Założywszy, że pomysł Reinmara jest dobrym pomysłem, można go nieco zmodyfikować: husyci celem dostarczenia na Troski żądania okupu za młodego Keuschburga mogą wykorzystać wędrownego idiotę. Wydaje mi się to całkiem dobrą przykrywką, a moja aparycja… – Twoja aparycja – przerwał Szarlej – zapiera dech, fakt. Ale to trochę za mało. Rzecz wymaga, by podjął się jej ktoś mający nieco wprawy w dziedzinie oszustwa, szachrajstwa, wodzenia bliźnich za nos i wywodzenia ich w pole. Bez urazy, ale wśród nas trzech jest tylko jeden, który może tu pretendować do miana specjalisty. – Pomysł był mój – odparł spokojnie Reynevan. – I nie zrezygnuję z niego. Wyruszam sam, należy mi się to jako pomysłodawcy. I pewien jestem, że ja najlepiej się do tego przedsięwzięcia nadaję.

– Nieprawda – zaprzeczył Szarlej. – Nadajesz się najmniej. To tobie, nie nam, wróżba kazała wystrzegać się Baby i Panny. Ale ty oczywiście we wróżby nie wierzysz. Gdy tak ci wygodniej. – Biorę w tym przykład z ciebie – odciął się Reynevan.

– Koniec gadania, wyruszam. Sam. Wy zostajecie. Bo gdyby… – Słuchamy. Gdyby?

– Gdyby coś poszło nie tak… Gdybym wpadł… Chciałbym móc liczyć, że mam was obu w odwodzie. Że przyjdziecie z pomocą i wyciągniecie z kabały. Szarlej milczał długo.

– Dręczy mnie myśl – powiedział wreszcie – że gdybym teraz dał ci, Reinmarze z Szampanii, czymś twardym po łbie, związał w kij i zamknął na jakiś czas w piwnicy, to byś mi za to kiedyś podziękował. Ciekawość tedy, czemu tego nie robię. – Bo wiesz, że bym nie podziękował.

Realizacja pomysłu poszła sprawnie. Wciąż goszczący na Michalovicach hejtman Yojta Jelinek, poinformowany – bez szczegółów – o przedsięwzięciu, samorzutnie i dość skwapliwie zadeklarował pomoc. Zmierzając z małym zwiadowczym podjazdem pod Roimund, oświadczył, gotów jest nieco nadłożyć drogi i eskortować Reynevana do jiczyńskiego gościńca, gdzie bez trudu przyłączy się do którejś z kupieckich karawan. Wyruszyli jeszcze tego samego dnia. Około południa.

Jakoś tak na odwieczerz zbudził się i oprzytomniał Berengar Tauler. Nie wymiotował już, mógł w miarę prosto stać i nawet chodzić. Sam poszedł był do wychodka i bez niczyjej pomocy stamtąd powrócił, wyglądało więc, że ozdrowiał. Na tyle, by Szarlej i Jan Czapek mogli przyprzeć go do muru względem prowadzącego na Troski sekretnego podziemnego przejścia. Przybrawszy srogie miny inkwizytorów, zasypali ozdrowieńca pytaniami, mającymi osaczyć go i przyłapać na szalbierstwie. – Jakie przejście? – blady Tauler zbladł jeszcze bardziej, zamrugał, ale bynajmniej się nie zląkł. – Jaki podziemny korytarz? O czym wy gadacie? – Jak zamierzałeś wprowadzić nas na Troski? Tajemnym przejściem, tak? – Nie, do cholery! Nic nie wiem o żadnym przejściu! Na Troskach mam, a raczej miałem, znajomka, masztalerza… Liczyłem, że pomoże nam… Miał wobec mnie dług wdzięczności… Ułatwiłby nam dostanie się na zamek albo sam wyszpiegowałby dla nas, co trzeba… O co wam, u diabła, chodzi? Szarlej i Czapek nie odpowiedzieli. Wypadli z izby, zbiegli po schodach, w biegu wydając rozkazy. Niemal zajeździli wierzchowce, by zdążyć przed zmrokiem. Zjechali cały jiczyński gościniec, dotarli niemal pod zamek Kość. Napotkali dwa kupieckie orszaki, kotlarza z wozem miedzianych wyrobów, trupę wędrownych akrobatów. Żebraka. Babę z koszem gąsek. Nikt z nich nie widział poety z Szampanii. Ani nikogo o podanym rysopisie. Ani dziś, ani w ogóle. Reynevan zniknął. Jakby go ziemia pochłonęła.

Szarlej nalegał, by jechać za Vojtą Jelinkiem i jego podjazdem, by doścignąć ich i wypytać, dowiedzieć się, co się stało, gdzie Reynevana zostawili. Jan Czapek nie zgodził się, odmówił stanowczo. Mającego kilka godzin przewagi podjazdu Jelinka nie da się już doścignąć, orzekł. Noc zapada. A teren jest niebezpieczny. Zbyt blisko katolickich zamków. Zbyt blisko dla liczącego jedynie dwadzieścia koni oddziału. Wrócili po własnych śladach, tą samą drogą, rozglądając się pilnie. Wypatrując samotnego jeźdźca. A gdy zupełnie się ściemniło, blasku biwakowego ognia.

Nie dostrzegli niczego.

Po Reynevanie zginął ślad.

Pierwszym uczuciem, jakiego doznał po ocknięciu się, było kąsające zimno, tym dotkliwsze, że zupełnie nie mógł się poruszyć, nie mógł się ani skurczyć, ani zwinąć, by chronić przy ciele resztki ciepła. Był jak sparaliżowany. Potem, kolejno, budziły się i rozpoznawały położenie inne zmysły. Otwarte oczy pokazały w górze gwiazdy na czarnym październikowym niebie – Polaris, Małą i Wielką Niedźwiedzicę, Arktura w konstelacji Wolarza, Vegę, Bliźnięta, Kozę. Węch zaatakował smród, ohydny i nieznośny mimo zimna i ewidentnego faktu przebywania pod gołym niebem, na gołej ziemi, twardej i zmarzniętej. Słuch zarejestrował dobiegające skądś z bliska rozpaczliwe krzyki. I rechot. Szyja i kark bolały go potwornie, mimo tego szarpnął się, targnął – zdążył już pojąć, że brak możliwości zmiany pozycji wynika z faktu, że unieruchamia go kilka mocno przywartych do niego ciał i że to te ciała właśnie wydzielają ów wstrętny dla nosa odór. Ciała zareagowały na jego poruszenie – tym, że przywarły jeszcze ciaśniej i ściślej. Ktoś zajęczał, ktoś zastękał, ktoś wezwał Boga. Ktoś zaklął. Od jego lewej strony – to znaczy z kierunku Vegi i konstelacji Liry – rozjaśniały czerń nocy migotliwe rozbłyski ognia. Zapach dymu przedostał się wreszcie poprzez fetor ludzkich ciał. To właśnie stamtąd, od ogniska, dobiegały owe pełne rozpaczy krzyki – które teraz przeszły już w jęki i spazmatyczny szloch. Targnął się znowu, z najwyższym wysiłkiem wyzwolił rękę, gwałtownie zepchnął z siebie jedno z ciał, ewidentnie kobiece i bynajmniej nie chude. Zaklął, podkurczył kolano. – Ostawcie, panie – zaszeptał ktoś tuż obok. – Nie czyńcie nic. Bieda będzie, jak usłyszą… – Gdzie jestem?

– Cichajcie. Usłyszą, bić będą…

– Kto?

– Oni. Martahuzy… Przez Boga, cichajcie… Kroki, skrzyp drewna. Blask pochodni. Rechot. Przekręcił głowę, spojrzał. Trzymający pochodnię miał twarz gęsto pokrytą pryszczami. Czoła nie miał niemal wcale. Czarne sztywne włosy, zdawało się, wyrastają mu wprost z brwi i nasady nosa. Reynevan widział go już. Było jeszcze trzech. Jeden niósł latarnię, w drugiej ręce też coś dzierżył. Dwaj wlekli trzymanego pod ramiona chłopaka, kilkunastolatka. Chłopak szlochał. Brutalnie pchnęli go na ziemię, schylali się, świecili na leżących – teraz Reynevan widział już, że leżący stłoczeni byli wewnątrz otoczonego rzadkim ostrokołem ogrójca. Kogoś wybrali. Ktoś wysoko i z rozpaczą krzyknął, ktoś zawył, ktoś znowu wezwał Boga i świętych. Zaświszczał bat, urwane krzyki zgłuszyły odgłosy razów. Wywlekany z ogrójca chłopiec – jeszcze młodszy od poprzedniego płakał, błagał o litość. Po krótkim czasie zza ostrokołu doleciał jego rozdzierający krzyk. I rechot martahuzów. Reynevan zaklął, bezsilnie zacisnął pięści. Ale wpadłem, pomyślał. Ale wpadłem. Pamiętał.

42
{"b":"89107","o":1}