w którym czytelnik, choć poznaje kilka historycznych postaci i ważnych dla fabuły osób, w zasadzie nie dowiaduje się wiele ponad to, że kot ma być łowny, a chłop mowny. A w sumie najważniejszą z podanych w rozdziale jest informacja o tym, kto spośród koronowanych głów i prominentnych notabli chędożył w roku 1353 pewną młodą wówczas, a starą dzisiaj babę.
Na wieczerzę zaproszono Reynevana i Szarleja. Berengar Tauler, pomimo uzdrowicielskich zabiegów, wciąż leżał bez ducha, Amadej Bata zadeklarował, że będzie przy nim czuwał. Samson – jak zwykle – kwaterował w stajni. Jak zwykle grał tam w kości z pachołkami stajennymi, skorymi ograć przygłupa. Kto kogo w końcowym efekcie ogrywał, nie wymaga chyba wspominania. Wieczerzę podano w głównej izbie górnego zamku, udekorowanej drewnianą statuą archanioła Michała, arrasem z jednorożcem i wiszącą u samej powały wielką czerwoną tarczą herbową, na której widniał srebrny wspięty lew. W kącie huczał ogniem komin, u komina siedziała na zydlu zgarbiona staruszka, pochłonięta kołowrotkiem, kądzielą i wesoło skaczącym wrzecionem. Uczestniczyli wszyscy husyccy hejtmani, lokalni i okoliczni, przypadkiem na zamku, goszczący. Oprócz Jana Czapka z San i Brazdy z KUnsztejna za stołem siedział wysoki i smagły mężczyzna o orlim nosie i złych, wiercących oczach, z szyją obciążoną masywnym złotym łańcuchem, ozdobą zwykłą raczej rajcom miejskim niż wojakom. Reynevan znał go, widywał wśród Sierotek w Hradcu Kralove. Dopiero jednak teraz zostali sobie przedstawieni – był to Jan Koluch z Vesce. Po lewicy Kolucha siedział Szczepan Tlach, hejtman placówki w pobliskim Czeskim Dubie, niestary, ale mocno posiwiały mężczyzna o czerwonej plebejskiej twarzy i sękatych dłoniach cieśli, noszący watowany i bogato haftowany rycerski wams, w którym najwyraźniej czuł się źle. Obok Tlacha zasiadał chuderlawy blondyn z brzydką blizną na policzku. Blizna prezentowała się bojowo, ale była pamiątką po najzwyklejszym, a dyletancko przeciętym wrzodzie. Posiadacz blizny przedstawił się jako Vojta Jelinek. Jak to u Sierotek, za stołem hejtmanów nie mogło zabraknąć duchownego – między Czapkiem a Brazdą siedział zatem odziany na czarno krągły i brodaty niziołek, przedstawiony jako brat Buzek, sługa Boży. Sługa Boży rozpoczął chyba wieczerzę nieco wcześniej, albowiem był już bardziej niż lekko pijany. Delikatesów nie serwowano. Wielkie michy baranich i wołowych kości z mięsem wsparto tylko sporą ilością pieczonej rzepy i koszem chleba. Antałków węgrzyna wjechało natomiast na stół sztuk kilka. Wszystkie miały wypalonego lwa Markvarticów. Na ten widok – jak i wcześniej na widok tarczy herbowej pod powałą – Reynevanowi przypomniała się Praga. Szósty września. I Hynek z Kolsztejna, padający na bruk z okna domu "Pod Słoniem". Nim zaczęto wieczerzać na dobre, były, jak się okazało, do załatwienia sprawy służbowe. Czterech husytów wepchnęło do sali jeńca – owego młodzika, panoszę wziętego do niewoli nad rzeczką. Tego samego, pod którym Reynevan zabił konia z kuszy. Młodzik był rozczochrany i potargany, na kości policzkowej rósł mu i nabierał pięknej barwy wielki siniak. Jan Czapek z San zmierzył eskortę wzrokiem dość niechętnym, ale nic nie powiedział. Dał tylko znak, by puścili jeńca. Rycerzyk strząsnął z siebie ich ręce, wyprostował się, spojrzał na husyckich wodzów. Pozornie hardo, Reynevan widział jednak, że kolana drżą mu lekko. Przez chwilę panowała cisza, zakłócana tylko cichym turkotaniem kołowrotka przędącej w kącie staruchy. – Panicz Nikel von Keuschburg – powiedział Jan Czapek. – Witamy, radziśmy ugościć. Gościć zaś będziemy panicza dopóty, dopóki nie zawita tu juczny koń z okupem. Panicz zresztą to wie. Zna wojenne obyczaje. – Służę panu Frydrychowi von Dohna! – uniósł głowę panosza. – Pan von Dohna da za mnie okup. – Takiś pewny? – Jan Koluch z Vesce wycelował w niego obgryzaną kość. – A to, widzisz, już i do nas doszła plotka, że okiem błyskasz ku Barbarze, pana Frydrycha córeczce, że cholewki do niej smalisz. A kto wie, czy panu von Dohna w smak twe zaloty? Może więc on właśnie ręce zaciera, rad, żeśmy go od ciebie uwolnili? Módl się, synku, by było inaczej. Rycerzyk najpierw pobladł, potem poczerwieniał.
– Mam jeszcze krewnych! – zawołał. – Jestem z Keuschburgów! – Módl się więc i w ich intencji, by skąpstwo w nich góry nie wzięło. Bo darmo karmić cię tu nie będziemy. Przynajmniej nie za długo. – Nie długo – potwierdził Jan Czapek. – Ot, tyle, by sprawdzić, a nuż zmądrzejesz? A nuż wzgardzisz rzymską farsą i ku prawdziwej wierze się zwrócisz? Nie rób min, nie rób min! Lepszym od ciebie się zdarzało. Pan Bohuslav ze Szwamberka, świeć Panie nad jego duszą, z dnia niemal na dzień los swój odmienił, z jeńca na głównego hejtmana Taboru awansując. Gdy go brat Żiżka w jeństwo wziął i w przybienickiej szatławie zawarł, przejrzał pan Bohuslav na oczy i przyjął z Kielicha. Mamy tu, jako widzisz, księdza. Jakże więc? Kazać przynieść Kielich? Panosza splunął na podłogę. – Wsadź sobie swój Kielich, heretyku – odszczeknął hardo. – Wiesz, gdzie. – Bluźnierca! – wrzasnął ksiądz Buzek, podskakując i oblewając winem siebie i sąsiadów. – Na stos z nim! Każ go spalić, bracie Czapku! – Palić pieniądze? – uśmiechnął się paskudnie Jan Czapek z San. – Chybaś opił się, bracie Buzku. On wart najmniej siedemdziesiąt kóp groszy. Póki jest cień szansy, że dadzą za niego okup, włos mu z głowy nie spadnie. Choćby i samego mistrza Husa obwołał trędowatym i sodomitą. Mam prawdę, bracia? Zgromadzeni za stołem husyci ochoczo potwierdzili, rycząc i hukając kuflami o blat. Czapek dał straży znak, by jeńca wyprowadzono. Ksiądz Buzek zmierzył go złym wzrokiem, po czym wlał w siebie za jednym zamachem coś około pół kwarty węgrzyna. – Pazerniście – zawołał, a język plątał mu się już bardzo – na obmierzły grosz niby faryzeusze! A pisze Pa… Paweł do Tymoteusza: Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od… Eeep… Od wiary… A nie ma chciwiec dziedzictwa w królestwie Chrystusa i Boga… Nie możecie służyć Bogu i Mamonie! – Nie chcemy – zaśmiał się Jan Koluch z Vesce – ale musimy! Albowiem zaprawdę powiadam wam, bez mamony nie ma życia. – Ale będzie! – kaznodzieja nalał sobie i wypił jednym haustem. – Będzie! Gdy zwyciężym! Wszystko wspólne będzie, zniknie własność i majętność wszelka. Nie będzie już bogatych i biednych, nie będzie nędzy i ucisku. Zapanują na ziemi szczęście i pokój Boży! – Ot, naplótł – odezwała się z kąta zgarbiona nad kołowrotkiem starucha. – Moczymorda świątobliwy. – Pokój Boży – powiedział poważnie Jan Czapek – wywalczamy my. Naszymi mieczami. Naszą go okupujemy krwią. I słuszna się nam za to należy nagroda, mamonę w to wliczając. Nie po to, bracie, zrobiliśmy rewolucję, bym znowu wracał do San, do tego zadupia. I do mojej rycerskiej pożal się Boże warowni, do mojej stanicy, której świnia omal nie obalała, gdy się jej o węgieł czochrać zachciało. Rewolucja jest po to, by się coś odmieniło. Przegranym na gorsze, wygranym na lepsze. Widzicie, mili goście, miły Reinmarze i Szarleju, tam, na ścianie, wysoko, herb? To godło pana Jana z Michalovic, zwanego Michalcem. Zamek, gdzie ninie ucztujem, Michalovice, jemu patrzył, jego to była rodowa siedziba. I co? Wydarliśmy mu ją! Przy nas wygrana! Niech no jeno chwilkę czasu najdę, drabkę przyniesę, zedrę tę tarczę, na ziem kinę, ba, jeszcze nasikam na nią. A na ścianie swojego herbowego jelenia powieszę, na tarczy dwakroć większej! I będę tu władał! Pan Jan Czapek z San! Siedzeniem na Michalovicach! – O, to, to! – podchwycił znad obgryzanych żeberek Szczepan Tlach. – Rewolucja zwycięża, Kielich triumfuje. A my wielkie pany będziemy! Napijmy się! – Pany – powiedziała z jadowitą pogardą babka przy kołowrotku, poprawiając kądziel na przęślicy. – Kurom na śmiech chyba. Zbójeście i hołysze. Skartabele, co im farba na herbach od deszczu puszcza. Szczepan Tlach cisnął w nią kością, chybił. Pozostali husyci nie zwrócili na staruszkę żadnej uwagi. – Ale Mamonie… – nie rezygnował kaznodzieja, coraz to obficiej sobie nalewając i coraz bardziej bełkocąc. Mamonie służyć nie godzi się. Tak, tak, Kielich górą, rzecz prawa triumfuje… Ale nie odziedziczą chciwcy… królestwa Bożego. Słuchajcie, co wam rzeknę… Eeep… – Dajże nam pokój – machnął ręką Czapek. – Pijanyś.
– Nie pijanym! Trzeźwym… eeeep… I zaprawdę powiadam wam: Uczcijmy… Uczcijmy… Pax Dei… Albowiem potępieni będą… Triumfuje Kielich… Triumfujeeee… Eeeeeee… – Nie mówiłem? Pijany by wieprz!
– Nie pijanym!
– Pijanyś!
– By dowieść, żeś nie pijany – podkręcił wąsa Jan Koluch – uczyń, jako ja czynię. Dwa palce w gardło pokładź i powiedz: Hhrrr! Hhrrr! Hhrrr! Ksiądz Buzek wytrzymał pierwsze "Hhrrr", przy drugim jednak zakrztusił się, zacharczał, wybałuszył oczy i zwymiotował. – Rzygaj, rzygaj – odezwała się zjadliwie schylona nad kądzielą babka. – Obyś rzyć własną wyrzygał. Ponownie nikt się nią nie przejął, wszyscy widać przywykli. Zarzyganego kaznodzieję wypchnięto do sieni. Dało się słyszeć, jak dudni, spadając ze schodków. – Tak po prawdzie, mili goście – rzekł Koluch, wycierając stół pozostawionym przez księdza Buźką kapeluszem – to nam jeszcze trochę do pełnego triumfu brakuje. Siedzimy i ucztujemy na Michalovicach, wydartych, jak rzekł brat Czapek, panu Janu Michalcowi. Zajęliśmy Michalovice, spaliliśmy Mladą Boleslav, Beneszów, Mimoń i Jabłonne. Ale pan Michalec daleko nie uciekł, ustąpił na Bezdez. A gdzie Bezdez? Podejdź który do okna, spojrzyj ku północy, tam Bezdez, za rzeką, o dwie mile ledwo oddalony. O dwie mile! Jak kto z nas kichnie, pan Michalec na Bezdezie "Na zdrowie!" woła. – Niestety – powiedział ponuro Szczepan Tlach – nie zdrowia bynajmniej życzy nam pan Michalec, ale śmierci, i to złej. A my go na Bezdezie ruszyć nie możemy, nie zdobyć Bezdezu. Na tamtejszych murach zęby połamiesz. – Niestety – potwierdził przez ramię Yojta Jelinek, właśnie odlewający się w palenisko komina – tak właśnie jest. A nie brak pod samym naszym bokiem innych zamków i panów, złej śmierci nam życzących. Trzy kroki od nas, na Dievinie, siedzi i co dnia grozi Piotr z Yartenberka. O sześć mil stąd jest Ralsko, na Ralsku siedzi pan Jan z Yartenberka przezwiskiem Chudoba… – Z Bohuszem z Kovane, panem na Frydsztejnie, poznaliście się już – dodał Czapek. – Wiecie, co potrafi. A są i inni… – A są, są – warknął Koluch. – My trzymamy, i owszem, co ważniejsze zamki: Vartenberk, Lipie, Czeski Dub, Białą pod Bezdezem, no i Michalovice. Szlak handlowy jest wciąż jednak większą częścią pod kontrolą papieżników i Niemców. Panowie von Dohna siedzą na zamkach Falkenberg i Grafenstein. Na Hammersteinie burgrabią jest Mikulasz Dachs, klient łużyckich Bibersteinów. Na zamku Roimund czai się stary zbój Hans Foltsch, najemnik zgorzelecki. Na Tolsztejnie bracia Jan i Henryk Berkowie z Dube… – Krewniacy – pochwalił się Brazda z Klinsztejna Ronovice, jak i ja. – Tacy krewni jak ty – wtrąciła się od kołowrotka babka – to u Berków psy smyczą. – Z braci z Dube – parsknął Jan Koluch – Henryk na nas szczególnie zawzięty, bośmy mu Lipie wydarli. Podobnież w kościele w Żytawie zaprzysiągł, że mięsa jeść nie będzie, póki nas z lipieckiego zamku nie wyżenie. Długo, widzi mi się, potrwa ten post. – Tak jest! – gruchnął pięścią w stół Szczepan Tlach. Diabła zje, kto nas stąd zechce ruszyć. Niech jeno spróbuje! My, Sierotki, siedzim tu twardo! – Ano! Siedzim twardo!