w którym w pewnej karczmie na rozstaju kwitnie i rozwija się przemysł rozrywkowy. Kości zostają rzucone, w następstwie czego wydarza się to, co – jakoby – nieuniknione i nieuchronne. Ktoś, kto pomyśli, że wszystko to oznaczać musi początek nielichych kłopotów, dobrze pomyśli.
Karczma przy rozstaju była jedynym budynkiem, jaki pozostał po ulokowanej tu niegdyś wsi, dziś przypominającej o swym istnieniu kilkoma czarnymi kikutami kominów, nędznymi resztkami osmalonych belkowań i wciąż wyczuwalnym smrodem spalenizny. Kto puścił osadę z dymem, trudno było odgadnąć. Najwięcej wskazywało na Niemców lub Ślązaków – wieś leżała na trasie krucjaty, jaką w czerwcu roku 1420 wiódł na Pragę król Zygmunt Luksemburski. Krzyżowcy Zygmunta palili wszystko, czego imał się ogień, ale starali się oszczędzać karczmy. Ze zrozumiałych względów. Oszczędzona karczma była dość typowa – niska, przysadzista, kryta strzechą, w której starego zeskorupiałego mchu było mniej więcej tyle samo co słomy, z kilkoma wejściami i maleńkimi okienkami, w których teraz, w ciemnościach, pełgały światła kaganków lub świec, chwiejne i ulotne niczym błędne ogniki na bagnach. Z komina wypełzał, snuł się po strzesze i płynął nad łąki biały dym. Ujadał pies. – Jesteśmy na miejscu – wstrzymał konia Szarlej. Tu, według moich informacji, zalągł się tymczasowo pan Fridusz Huncleder. – Fridusz Huncleder – choć nie padło żadne pytanie, demeryt pojął bez słów – jest człowiekiem interesu, przedsiębiorcą. Pomysłowo wypełnia lukę, jaka skutkiem pewnych pozaekonomicznych zaszłości utworzyła się w relacjach między popytem a podażą. Dostarcza, nazwijmy to, pewnych cieszących się popytem towarów… – Prowadzi objazdowy zamtuz – wpadł mu w słowo domyślny jak zwykle Samson Miodek. – Lub szulernię. Względnie jedno i drugie. – Tak jest. W husyckiej armii ściśle przestrzega się wojskowych statutów, wprowadzonych przez Żiżkę. Pijaństwo, hazard i rozpusta są w wojsku zakazane, grożą za to surowe kary, z gardłową włącznie. A wojsko jak to wojsko, w obozach chciałoby chlać, rżnąć w karty i łajdaczyć się z dziwkami. A tu nic z tego, nie wolno. Nikomu. Żiżkowe statuty są obrzydliwie demokratyczne – karzą wszystkich bez względu na stan i rangę. Ma to i swoje dobre strony: nie dochodzi do rozprzężenia i utraty zdolności bojowej. Hejtmani to rozumieją, statuty pochwalają, surowo i bez litości egzekwują. Ale co na pokaz to na pokaz… Halabardnik, piechur z cepem, kusznik, woźnica, ci, i owszem, za kości, kurewstwo lub kradzież mają iść na chłostę lub na stryczek, tak jest prawidłowo, rzecz dobrze wpływa na morale. Ale hejtman lub setnik… – Przyjechaliśmy – domyślił się Reynevan – do, mówiąc krótko, nielegalnego przybytku służącego zaspokajaniu nielegalnych żądzy wyższych szarż. Jak bardzo ryzykujemy? – Huncleder – wzruszył ramionami Szarlej – działa pod przykrywką wojskowego dostawcy, a przyjmuje tylko zaufanych oficerów. Ale i tak kiedyś ktoś go wyda, a wtedy zadynda. Możliwe, że dla postrachu i przykładu zadynda też paru z tych, których u niego nakryją… Ale, po pierwsze, co to za życie bez ryzyka. Po drugie, jakby co, wybronią nas Prokop i Flutek. Tak myślę. Nawet jeśli w jego głosie zabrzmiała ledwie słyszalna nutka niepewności, demeryt zgłuszył ją natychmiast. – Po trzecie – machnął ręką – mamy tu sprawę do załatwienia. Pod samą karczmą pies obszczekał ich znowu, ale zaraz uciekł. Zsiedli z koni. – Głównych pryncypiów funkcjonowania interesu wyjaśniać wam chyba nie muszę – Szarlej umocował wodze do palika. – To przybytek uciech niezdrowych i zakazanych. Można się tu zalać w trupa. Można popatrzeć na gołe panienki, można i pokosztować sprzedajnej miłości. Można zabawić się ostrym hazardem. Zaleca się wielką ostrożność w tym, co się robi, i w tym, co się mówi. Zresztą, dla jasności, mówił będę tylko ja. Grał, jeśli przyjdzie do kart lub kości, będę tylko ja. – Jasne – Samson podniósł z ziemi kołek. – Jasne, Szarleju. – Nie ciebie miałem na myśli.
– Nie jestem dzieckiem – skrzywił się Reynevan. Mówić umiem, wiem, co mówić i kiedy. A w kości też umiem grać. – Nie, nie umiesz. Nie z Hunclederem i jego szulerami. Bez dyskusji. Zastosuj się. Gdy weszli, ucichł gwar. Zapadła cisza, a kilka par nieładnie patrzących oczu przywarło do nich niczym pijawki do zdechłej płoci. Moment był przykro niepokojący, ale na szczęście nie trwał długo. – Szarlej? Tyś to?
– Radem cię widzieć, Berengarze Tauler. Witam i ciebie, panie Huncleder. Jako gospodarza. Za stołem, w towarzystwie trzech typków w skórzanych kabatach, siedział barczysty, pękaty mężczyzna z dużym nosem i podbródkiem zniekształconym brzydką szramą. Jego twarz gęsto pokrywały dzioby po ospie – rzecz ciekawa, wyłącznie po jednej, lewej stronie. Zupełnie jak gdyby bruzda nad nosem, sam nos i zdeformowany podbródek wytyczały linię demarkacyjną, której choroba nie ośmieliła się naruszyć. – Pan Szarlej – odpowiedział na powitanie. – Oczom nie wierzę. W dodatku z kompanią, z ludźmi, których nie znam. Ale skoro są z panem… Widzimy tu chętnie gości. Nie dlatego, że ich lubimy. Ha, my ich często wcale nie lubimy. Ale z nich żyjemy! Ci w skórzanych kabatach zarechotali. Reszta obecnych wesołości nie objawiła, żart Huncledera słysząc niezawodnie nie po raz pierwszy ani drugi. Nie zaśmiał się ani stojący przy szynkwasie dryblas z czerwonym kielichem na lentnerze, ani towarzyszący mu brodacz w czerni, skończony stereotyp husyckiego kaznodziei. Nie zaśmiała się, jak łatwo odgadnąć, żadna z dość wyzywająco odzianych panien, kręcących się po izbie z konwiami i dzbanami. Nie zaśmiał się hołubiący kubek mężczyzna z ciemnym kilkudniowym zarostem, w kubraku zarudziałym od pancerza, ów Berengar Tauler, który powitał Szarleja zaraz po wejściu. To tam, do stołu owego Taulera, przy którym towarzyszyła mu jeszcze trójka innych, skierował się demeryt. – Witaj i siadaj – Berengar Tauler wskazał ławę, ciekawym spojrzeniem obrzucił Reynevana i Samsona. Przedstaw nam… przyjaciół. – A i nie trza – odezwał się znad swego kufla ryżawy grubas. – Pana młodszego to ja już widziałem. W potrzebie pod Usti, przy hejtmanach. Mówili, że to ich lejbmedyk. – Reinmar z Bielawy.
– Zaszczyceniśmy. A ów?
– Ów – odrzekł z właściwą sobie niefrasobliwością Szarlej – to ów. Nie przeszkodzi, nie zawadzi. Ów pracuje w drewnie.
Faktycznie, Samson Miodek przybrał minę głupka, siadł pod ścianą i wziął się za struganie kołka. – Jeśli już wszczęliśmy prezentacje – Szarlej usiadł to bądź i ty łaskaw, Berengarze… Trójka zza stołu ukłoniła się. Ryżemu grubasowi towarzyszył dumnie wyglądający panek, jak na husytę odziany dość bogato i kolorowo, oraz niski, chudogęby i śniady typ wyglądający na Węgra. – Amadej Bata – przedstawił się grubas.
– A jam jest rycerz Manfred von Salm – oświadczył kolorowy panek, a przesadna pycha, z jaką to wyrzekł, zdradzała, że taki był z niego rycerz, jak z koziej dupy trąba, od chrztu miał zapewne Zdeniek, zaś koło żadnego z von Salmów nigdy nie siedział ani nawet nie stał. – Istvan Szeczy – potwierdził pozór Madziar. – Napijecie się? Ostrzegam, że w tym zbójeckim bordelu żejdlik wina kosztuje trzy grosze, a pół pinty piwa pięć pieniędzy. – Ale wino jest dobre – Tauler łyknął z kubka. – Jak na zbójecki bordel i szulernię. Jeśli my już przy tym, to która z wymienionych rozrywek sprowadza was do Huncledera? – W zasadzie żadna – Szarlej skinął na dziewkę z dzbanem, gdy podeszła, otaksował ją wzrokiem. – Co nie znaczy, że którejś nie zakosztujemy. Występ, przykładowo, dziś będzie? Żywy obraz? – Jasne – uśmiechnął się Tauler. – Jasne, że będzie. Ja tu głównie z tego powodu. Nie będę nawet grał. Ze strachu, że mnie oskubią i z tego florena, co go trzeba dać za widowisko. – Ci inni – demeryt wskazał ruchem głowy – kto będą?
– Ten przy szynkwasie – Amadej Bata strząsnął piwną pianę z wąsów – ten z Kielichem na piersi to Habart Mol z Modrzelic, setnik od Rohacza. Brodacz, co patrzy na księdza, to jego kamrat, przyjechali razem. Z Hunclederem przy stole siedzą jego szulerzy, imię pamiętam tylko jednego, tego łysielca, wołają go Jerzabek… – Nuże, szanowni! – zawołał od stołu Huncleder, energicznie i ochoczo zacierając dłonie. – Do stołu, do stołu, do gry! Fortuna czeka! Manfred von Salm siadł za stół jako pierwszy, za jego przykładem podążył Szarlej, zaszurali odsuwanymi zydlami Istvan Szeczy i Amadej Bata. Dosiadł się ozdobiony kielichem setnik od Rohacza, oderwał się od szynkwasu jego wyglądający na kaznodzieję kamrat. Reynevan, pomny przestrogi Szarleja, został. Berengar Tauler również nie ruszył się zza stołu, skinieniem przyzwał najbliższą dziewczynę z dzbanem. Ta była ruda i piegowata, piegi pokrywały nawet jej odsłonięte przedramiona. W porównaniu z innymi oczy miała nieco mniej podkrążone, ale twarz jakąś dziwnie stężałą. – W co zagramy? – spytał zebranych za stołem Huncleder, zręcznie tasując karty. – W pikietę? W ronfę? W trentuno? W menorettot Do dyspozycji, do dyspozycji, co tylko chcecie, może być cricca, może być bassetta… Może być i trappola, może być buffa aragiato, a może wolicie ganapiórde? Znam wszystkie genera ludorum fortunae! Na każdą przystanę. Klient nasz pan. Wybierajcie. – Za dużo nas do kart – ocenił Bata. – A niechaj wszyscy się zabawią. Proponuję kości. Przynajmniej na początek. – W kości? W szlachetne tesserae? Klient nasz pan. Jam do każdej gry gotów… – Zwłaszcza – rzekł bez humoru Istvan Szeczy – do gry w te kości, co je właśnie w łapie obracasz. Nie miej nas za frajerów, przyjacielu. Huncleder zaśmiał się nieszczerze, kości, którymi się bawił, charakterystycznie żółte, wrzucił do kubka, potrząsnął. Dłonie miał małe, krępe, palce krótkie i gruzłowate. Dłonie te były absolutnym przeciwieństwem tego, co kojarzyło się z dłońmi szulera i kostery. Ale w działaniu, co tu gadać, sprawdzały się – były zwinne jak wiewiórki. Wyrzucone zręcznym ruchem z kubka żółte kości potoczyły się krótko, obie padły szóstkami do góry. Nadal krzywiąc twarz w udającym uśmiech grymasie Huncleder zebrał kości, robiąc to jednym błyskawicznym ruchem, jakby łapiąc muchy z blatu. Potrząsnął kubkiem w gwałtownym acozzamento, rzucił znowu. Wypadły dwie szóstki. Jerzabek zarechotał. Setnik od Rohacza zaklął. Szybkie zebranie kości, acozzamento, rzut. I znowu podwójna sexta stantia, dwakroć po sex puncti. Rzut. Dwa razy sześć oczek. Rzut. To samo Rzut. Setnik zaklął znowu. – To był – uśmiechnął się Huncleder ospowatym półgębkiem – tylko żarcik. Taki mały żarcik tylko. – W samej rzeczy – Szarlej zrewanżował się uśmiechem. – Mały, ale gustowny. I ucieszny. Raz w Norymberdze byłem świadkiem, jak za taki sam żarcik przy grze na pieniądze połamano kosterze obie ręce. Na kamiennym progu, za pomocą kowalskiego młota. Uśmialiśmy się, powiadam wam, do rozpuku. Oczy Fridusza Huncledera rozbłysły nieładnie. Ale opanował się, znowu przywołał uśmieszek na dziobatą twarz. – Żart – powtórzył – to żart, żartem ma ostać. Do gry insze kości weźmiemy. Te odkładam… – Ale nie do kieszeni, na stu czartów – warknął Manfred von Salm. – Na stół je kładź. Jako materiał poglądowy. Te inne będziemy od czasu do czasu porównywać. – Wedle woli, wedle woli – szuler uniósł ręce na znak, że zgadza się na wszystko, wszystko akceptuje i że klient jego pan. – Jaka gra wam leży? Pięćdziesiąt sześć? Szóstki i siódemki? – Może – zaproponował Szarlej – Gliickhaus?