– Niechaj będzie Gliickhaus. Rusz się, Jerzabek! Jerzabek przetarł deski stołu rękawem, wykreślił na nich kredą podzielony na jedenaście pól prostokąt.
– Gotowe – zatarł dłonie Huncleder. – Można obstawiać… A ty, bracie Berengarze? Nie zaszczycisz nas? Żal, żal… – Mało szczeryś w żalu, bracie – Berengar Tauler postarał się o to, by "brat" zabrzmiał zupełnie nie po bratersku. – Nie możesz wszak nie pamiętać, żeś w zeszłą sobotę oskubał mnie jak gęś na święty Marcin. Z braku kapitału posiedzę, poczekam na żywe obrazy, zabawię się kubkiem. I może dyskursem, jako że pan Reinmar, też, widzę, do kości się nie kwapi. – Wasza wola – wzruszył ramionami Huncleder. – Dla nas zaś, panowie, plan taki: wpierw kośćmi się zabawim. Potem, gdy się mniej nas zrobi, zagramy pikietę lub inszy ludus cartularum. W trakcie zaś będzie widowisko. Część, znaczy, artystyczna. A ninie nuże, panowie! Gluckhaus! Prosim obstawiać pola. Fortuno, przybywaj! Przez czas jakiś od stołu dobiegały głównie klątwy, brzęk rzucanych na pola monet, grzechot acozzamento i odgłos kości, turlających się po blacie. – Jak znam życie – Berengar Tauler łyknął z kubka Amadej zgra się w trzy pacierze i wróci tu. Jeśli więc masz mi co rzec pod dyskrecją, to zaraz. – A dlaczego przypuszczasz, że mam?
– Intuicja.
– Ha. Dobrze więc. Zamek Troski, na Pogórzu Jiczińskim, w pobliżu Turnova… – Wiem, gdzie jest zamek Troski.
– Bywałeś na nim? Znasz dobrze?
– Bywałem wielokrotnie, znam świetnie. O co chodzi?
– Chcemy się tam dostać. Berengar Tauler łyknął z kubka.
– W celu? – spytał pozornie obojętnie.
– Ot tak sobie, dla śmiechu – odrzekł podobnie obojętnie Reynevan. – Taka nasza fantazja i ulubiona rozrywka: dostawać się na katolickie zamki. – Rozumiem i więcej pytań nie mam. A więc Szarlej delikatnie przypomina o długu, jaki mam wobec niego. W taki sposób mam wyrównać rachunek? Dobrze więc, pomyślimy. – To znaczy, że tak, czy to znaczy, że nie?
– To znaczy, że pomyślimy. Hej, Marketka! Wina, jeśli łaska! Nalała mu ta ruda, piegowata, o martwej twarzy i pustych oczach. Te niedostatki urody z nadwyżką rekompensowała jednak figura. Gdy dziewczyna odchodziła od stołu, Reynevan nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć na jej talię i biodra, falujące w lekkim tanecznym kroku iście hipnotycznie.
– Widzę – zauważył z uśmiechem Tauler – że wabi twe oko nasza Marketka. Nasz żywy obraz. Nasza adamitka. – Adamitka?
– Ty nic nie wiesz, znaczy. Szarlej nie mówił? A możeś w ogóle nie słyszał o adamitach?
– To i owo obiło mi się o uszy. Ale jestem Ślązakiem, w Czechach wszystkiego od dwóch lat… – Zamów sobie coś do picia. I usiądź wygodniej.
– Przewrót czeski – zaczął Berengar Tauler, gdy Reynevana już obsłużono – gdy stał się, wydobył z mroku i utuczył całkiem sporą grupę dziwaków i szaleńców. W 1419 przetoczyła się przez kraj fala histerii religijnej, wariactwa i mistycyzmu. Wszędzie krążyli nawiedzeni prorocy, strasząc końcem świata. Ludzie rzucali wszystko i kupami szli na góry, gdzie czekali na powtórne przyjście Chrystusa. Na tym wszystkim znalazły pożywkę stare, zapomniane sekty. Wyleźli z ciemnych kątów różni pojebani chiliaści, adwentyści, nikoalici, paternianie, spirytuałowie, waldensi, begardzi, zaraza wie, kto jeszcze, nie szło tego zliczyć… Przy stole wszczęła się ostra dyskusja, używano różnych słów, w tym brzydkich. Najgłośniej pomstował Manfred von Salm. – No i zaczęły się – podjął Tauler – kazania, proroctwa, wieszczby, wróżby i apokalipsy. A to, że nadchodzi Trzeci Wiek, a zanim nadejdzie, stary świat musi zginąć w ogniu. A potem Chrystus powróci w chwale, nastanie Królestwo Boże, zmartwychwstaną święci, źli nieodwołalnie pójdą na wieczne potępienie, a dobrzy żyć będą w rajskim szczęściu. Wszystko będzie wspólne, zniknie wszelka własność. Nie będzie już bogatych i biednych, nie będzie nędzy i ucisku. Zapanuje na ziemi stan powszechnej doskonałości, szczęścia i pokoju. Nie będzie żadnych nieszczęść, wojen ani prześladowań. Nie będzie takiego, kto by na innego napadał lub zwodził go do grzechu. Ani pożądał jego żony. Bo żony też będą we wspólnym użytkowaniu. – Ale cóż, końca świata, jak wiemy, nie było, Chrystus na ziemię nie zstąpił, ludzie otrzeźwieli, chiliazm i adwentyzm zaczęły tracić wyznawców. Marzenia o równości rozwiały się, podobnie jak mrzonki o likwidacji wszelkiej władzy i wszelkiego przymusu. Rewolucyjny Tabor odrestaurował oto struktury państwowe i już jesienią roku 1420 jął ściągać daniny i podatki. Ma się rozumieć pod przymusem. Odbudowane zostały również, a jakże, struktury władzy kościelnej, taboryckie, ale jednak struktury. Stojący na czele tych struktur husycki biskup Mikulasz z Pelhrzymova ogłosił z ambon kanon prawdziwej wiary, a tych, którzy kanonu nie respektowali, okrzyknął odstępcami i heretykami. I oto husyci, najwięksi kacerze Europy, znaleźli własnych kacerzy, własnych dysydentów. Pikartów. – Nazwa – wtrącił Reynevan – pochodziła, zdaje się, od przekręconych begardów? – Tak chcą niektórzy – kiwnął głową Tauler. – Ale prawdopodobniejsze, że to poszło od Pikardii, od waldensów, którzy stamtąd właśnie przywędrowali w roku 1418, znajdując w Czechach azyl i niesamowicie wielu zwolenników. Ruch mocno urósł w siłę i wyznawców, na których czele stanął Morawianin Marcinek Huska, z racji wygadania nazywany Loquisem. Powiedzieć o nich, że byli radykalni, to cholernie mało. Nawoływali do burzenia świątyń, prawdziwy Boży kościół, twierdzili, to kościół pielgrzymujący. Całkowicie odrzucali eucharystię. Odmawiali znaczenia wszelkim przedmiotom kultu, niszczyli każdą monstrancję i każdą hostię, jaka wpadła im w łapy. Bogiem, głosili, jest wszystko, co istnieje, ergo, człowiek też jest Bogiem. Komunii, twierdzili, może udzielić każdy, a można ją przyjmować pod każdą postacią. Tym twierdzeniem szczególnie dokuczyli kalikstynom. Jak to, wrzasnęli owi, to mistrz Hus dał się spalić, my zaś przelewamy krew za komunię sub utrague specie, w chlebie i winie, a tu jakiś Marcinek Loquis udziela jej pod postacią kaszy, grochu i zsiadłego mleka? Samson w swoim kącie strugał pilnie, po ostrzu jego kozika wspinały się piękne, zakręcone wióry. – W lutym roku 1421 miano sekciarzy dość. Wypędzono ich z Taboru, kazano iść precz. Górę porzuciło jakichś czterystu pikartów, którzy założyli własny warowny obóz w pobliskich Przybienicach… – O czym gadacie? – zaciekawił się Amadej Bata, wracając od stołu gry z przesadnie wesołą miną człeka, którego ograno., – O pikartach.
– Aaa? O nagusach? Hę, hę… Pojmuję…
– Wśród przybienickich wygnańców – wznowił opowieść Tauler – nie było już HuskiLoquisa, rej wodził tam kaznodzieja Piotr Kanisz. I jego kamraci: Jan Bydlin, Mikulasz Ślepy, Trszaczek, Burian. Ogłosili całkowite zniesienie więzów rodzinnych, unieważnili związki małżeńskie. Ogłosili braterską równość i absolutną swobodę seksualną. Uznali, że są bezgrzeszni, jak Adam i Ewa, a że wśród bezgrzesznych nie ma miejsca na wstyd, odrzucali szaty i paradowali nago, w stroju Adamowym – stąd poszła nazwa "adamici", coraz częściej z nimi kojarzona. Zaczęli z entuzjazmem oddawać się pospólnym orgiom. Między hersztami-kapłanami doszło jednak niebawem do wewnętrznych przepychanek i rozbratów – zdaje się, że mniej szło o kwestie religijne, a bardziej o podział haremów. Kilku hersztów odeszło, zabierając ze sobą grupki zwolenników i stadka kobietek. Większości kobietek bardzo się zresztą podobało w pikarckich komunach, gdzie głoszono ideę pełnej równości płci. Wdrażając ją w życie, nota bene, tym sposobem, że każda kobietka mogła puszczać się i gzić, z kim tylko miała chęć. Swoboda to zresztą była pozorna, bo rolę głównych kogutów w tych kurnikach pełnili Kanisz i inni kapłani. Kobietki jednak były tak zafascynowane, tak przepełnione promiskuitycznym mistycyzmem, że na wyprzódki pchały się, by usłużyć jakiemuś "świętemu mężowi", uważały rozkładanie nóg za przywilej, za religijną posługę, a wręcz za łaskę miały, jeśli w swej dobroci "święty" raczył skorzystać z wypiętego kuperka. – Ano – wtrącił filozoficznie Amadej Bata, wpatrzony w zadek jednej z usługujących graczom dziewek – taka już jest niewiasta, lubieżności pełna. I w chuci nienasycona. Jak świat światem, tak było i tak będzie in saecula saeculorum… – A wy – dosiadł się znudzony widać grą Szarlej o babach, jak zwykle? – Udzielam twemu kompanowi – uciął Berengar Tauler – krótkiej lekcji historii. – Tedy sam chętnie posłucham.
– Żiżce – odchrząknął Tauler – pikarci nie przestawali być solą w oku. Przeciw Czechom szykowano wyprawy krzyżowe, katolicka propaganda sprawę pikarckiego sekciarstwa rozdmuchiwała, adamici stanowili dla niej temat wręcz wymarzony. Wnet w całej Europie wierzono, że wszyscy Czesi jak jeden mąż chodzą nago i pieprzą się nawzajem w myśl nauk Jana Husa. Wobec zagrożenia krucjatami anarchia w szeregach mogła okazać się zgubną, a pikarci, co tu gadać, wciąż mieli w Taborze cichych zwolenników. Pod koniec marca roku 1421 Żiżka zbrojnie uderzył na komunę Kanisza. Część sekciarzy wyrżnięto, część, osób kilkadziesiąt, w tym samego Kanisza, pojmano. Wszystkich pojmanych spalono żywcem. Stało się to we wsi Klokoty, we wtorek przed świętym Jerzym. Miejsce nie było przypadkowe. Klokoty leżą tuż obok Taboru, kaźń można było obserwować z murów. Żiżka dawał Taborowi ostrzeżenie… Urwał, spojrzał w kąt, na Samsona Miodka.
– Ależ on struga ten kołek – westchnął. – Aż wióry lecą… Bezpiecznie to dawać idiocie nóż? Ręki sobie aby nie oberżnie? – Nie ma obawy – Reynevan przyzwyczaił się już do takich pytań. – Jest, wbrew pozorom, niezwykle uważny. Kontynuuj, bracie Berengarze. Co było dalej? – Kolejno wykańczano innych sekciarzy, aż została tylko jedna grupa: komuna Buriana. Ci kryli się w lasach nad rzeką Nieżarką. Była to straszna banda, najradykalniejsi z radykałów, absolutnie sfanatyzowani i przekonani o swym boskim posłannictwie. Jęli napadać na okoliczne wsie i osady – rzekomo, by "nawracać". W rzeczywistości mordowali, rabowali, palili, maltretowali, dopuszczali się nieprawdopodobnych bestialstw. Nie bali się nikogo. Burian, ich przywódca, którego, jak zresztą wcześniej Kanisza, oficjalnie tytułowano już "Jezusem" i "synem Bożym", zaręczał im, że jako wybrańcy są nietykalni i nieśmiertelni, że żadne ostrze się ich nie ima i żadna broń nie może zranić. Otaczał się haremem dwudziestu kilku kobiet i dziewcząt. Wreszcie posunął się do tego, że… – No?