Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dziesiąty

w którym okazuje się, że nic nie wzmaga tak sprawności umysłowej jak głód i pragnienie. Gdy zaś trzeba rozwikłać jakąś zagadkę, najlepsze wyniki daje obsikanie ludzkich szczątków. Koniecznie w Dzień Zaduszny.

– Reinmar von Bielau ze Śląska – Otto de Bergow, pan na zamku Troski, otaksował Reynevana wzrokiem, od głowy do stóp i z powrotem. – Czarnoksiężnik. Alchemik. Husycki szpieg. A do tego wszystkiego jeszcze najemny morderca. Szeroki, że się tak wyrażę, wachlarz specjalności. Z którąż to z nich przybyłeś na mój zamek? Nie odpowiadasz? Nie szkodzi. Ja i tak wiem. Reynevan milczał. Gardło miał ściśnięte, nie mógł przełknąć śliny. Loch był przeraźliwie zimny i przeraźliwie śmierdział. Smród, jak się wydawało, bił z przykrytego ciężką żelazną kratą otworu w podłodze. Choć zejście pod wieżę po wijących się schodach zajęło sporo czasu, poziom, na którym się znajdowali, nie był najniższym. Poniżej było jeszcze coś. Lochy pod Panną sięgały samych chyba trzewi Ziemi. Pachołcy zatknęli pochodnie w żelaznych uchwytach. Kratę w podłodze otwarto ze zgrzytem. W ciemny i tchnący zgnilizną otwór wpuszczono drabinę. – Złaź – potwierdził domysły Reynevana de Bergow. Żywo.

Do samego dołu zejść mu nie pozwolili. Mocno targnęli drabiną, Reynevan spadł, z wysoka gruchnął o ubite i twarde jak kamień klepisko, upadek na dłuższą chwilę pozbawił go oddechu. – Miałem – odezwał się z góry de Bergow, zasłaniając sobą tę odrobinę światła, jaka dostawała się przez otwór niegdyś na Troskach magika mądralę, oczytanego i wygadanego, ów twierdził, że loch taki jak tutejszy nosi nazwę Oubliette. W życiu nie słyszałem, by ktoś poza owym magikiem tego słowa używał. Idzie ono jakoby z galijskiego i znaczy, hehe, "zapominajka". Oświecę cię, dlaczego taka akurat nazwa. Otóż ta krata za chwilę zostanie zamknięta, a o tobie się zapomni. Całkowicie, również jeśli idzie o chleb i wodę. Dlatego ja osobiście nad galijską przedkładam nazwę tubylczą loszku: hladomorna. Zamorzę cię głodem, panie von Bielau. Chyba że zmądrzejesz i wyznasz mi, kto cię najął, z czyjego rozkazu miałeś mnie zamordować. Uprzedzam, łgarstwa i matactwa nic ci nie pomogą. Ja wiem, kto stoi za zamachem, ty dostarczysz tylko szczegółów. I dowodów. Reynevan stęknął, zmienił pozycję. Potłukł się, ale chyba niczego sobie nie złamał. Z góry dobiegł szczęk i zgrzyt zamykanej kraty.

– Aha, byłbym zapomniał – dorzucił z wysoka de Bergow. – Gusła, o ile naprawdę jesteś czarownikiem, nie uratują cię. Mądrala magik, o którym wspominałem, obłożył hladomornę specjalnymi ochronnymi urokami. Twierdził, że nie pokonałby ich nawet sam Merlin. Nie kłamał, okazało się, a okazało się na jego własnym przykładzie. Sczezł tam na dole i dotrzyma ci teraz towarzystwa. A jeśli nie udało się uciec stamtąd Rupiliusowi Ślązakowi, to i ty nie masz szans. Żegnam. A że niedługo będziesz tam na dole spijał własne szczyny, zawczasu życzę zdrowia i smacznego. Kroki i szczęk metalu ucichły w oddali. Zgasły echa. I zapadła cisza, głęboka i głucha. Trochę potrwało, nim wzrok Reynevana przyzwyczaił się do ciemności. Na tyle, by w kącie lochu mógł dostrzec białą wyszczerzoną czaszkę przykutego do ściany kościotrupa. Pogłoska sprawdzała się. Czarodziej Rupilius faktycznie przebywał na zamku Troski. Przebywał i miał na nim pozostać. Na wieki wieków. Podstawowym związanym z czarodziejskimi amuletami problemem, wyjaśnił kiedyś Reynevanowi Telesma, praski czarodziej spod "Archanioła", jest kwestia rozmiarów. Kwestia rozmiarów ma nawet większe znaczenie niż kwestia ceny. Wiadomo, że z im cenniejszego talizman wykonany materiału, tym silniejszy on magicznie, ale cóż, na to, że dobre znaczy drogie, wpadli już Fenicjanie. Kupując tanio, kupisz szajs – także i ten aksjomat zrodzić się miał w kantorach Tyru i Sydonu. Twierdzenie, że im masa amuletu znaczniejsza, tym większa jego moc, było truizmem, do tego truizmem wielce kłopotliwym. Sama natura czarodziejskich periaptów żądała wszak, by były poręczne. Talizman miał sens, gdy można go było nosić przy sobie – w kieszeni, za pazuchą, na palcu. Co z tego, mawiał Telesma, że sprasowany i ususzony bocian pozwala bezproblemowo czytać w cudzych myślach? Że zmumifikowana trupia noga niezawodnie chroni przed urokami? Gdzie to nosić? Na sznurku na szyi? Głupio się wygląda. Pozostaje, czarodziej kończył teoretyzowanie praktycznym wnioskiem, pogodzić się z faktem, że amulety, talizmany i im podobne nadają się jedynie do magii słabszej, do czarnoksięstwa niższego poziomu. Pogodziwszy się, należy robić swoje – znaczy, miniaturyzować. Jeśli toto nie może być silniejsze w działaniu, niechże choć będzie wygodniejsze w transporcie.

Telesma eksperymentował więc dużo i z różnym efektem. Gdy zaś Reynevan wyruszał, otrzymał w podarku miedzianą, niewiele większą od dwóch pięści szkatułeczkę. Wyścielone atłasem przegródki kryły ni mniej, ni więcej, a dwanaście maleństw. Zminiaturyzowanych amuletów różnego przeznaczenia. Rzecz jasna, Reynevan strzegł szkatułeczki pilnie i na żadne ryzyka jej nie narażał. A że samotna wyprawa na zamek Troski była ryzykowna jak cholera, szkatułeczka pozostała pod opieką Szarleja. Z pewnymi wyjątkami. Wziął ze sobą dwa amulety: pierścień leczenia ran i periapt wykrywania magii. Oprócz tego, że przydatne, oba talizmany miały i tę zaletę, że były niepozorne. Pierścień leczący odlany był z cyny – we wnętrzu swym odlew krył spory diament. Periapt wykrywania magii był ze złotego drutu, zamaskowanego plecionką z końskiego włosia. Niepozorność nie uchroniła amuletu leczącego – dla martahuzów Hurkovca wszystko miało wartość, cyna też. Tracąc kożuszek, czapkę, sakiewkę, pas i wenecki sztylet, Reynevan stracił również pierścień – i dobrze, że nie razem z palcem. Natomiast zapięty na ręce powyżej łokcia włosiany periapt wykrywania umknął uwadze rewidujących i ocalał. I teraz był jedyną rzeczą, na którą uwięziony mógł liczyć. A na coś liczyć uwięziony musiał, i to szybko. Reynevan uświadomił sobie, że od jego ostatniego posiłku minęły dwie doby. Od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł. I mało co pił.

– Visum repertum, uisum repertum, uisum repertum. Cabustira, bustira, tira, ra. Powtórzone zaklęcie nie dało więcej, niż wypowiedziane za pierwszym razem. Ściany oubliette – czy też, jak wolał de Bergow, hladomorny – zaświeciły jak fosfor, zajarzyły się niczym próchno w lesie. Potwierdzała się niewesoła prawda o obłożeniu lochu jakimś silnym czarem ochronnym. Nie świecił natomiast, nie dawał najmniejszej poświaty przykuty do muru kościotrup, w którym Reynevan musiał upatrywać Rupiliusa Ślązaka, wybitnego teoretyka i praktyka arkanów czarnoksięskich. Wybitny czy nie, Rupilius jako radośnie szczerzący się kościotrup, w przeciwieństwie do ścian, żadnej magii nie emitował, z czego niezbicie wynikało, że dzieła magików trwalsze są niż oni sami., Reynevan upadł nieco duchem – miał bowiem cichą nadzieję, że periapt pozwoli wykryć coś, co w jego położeniu okazałoby się przydatnym. Będąc czarodziejem, Rupilius mógł wszak przemycić do lochu jakieś magiczne przedmioty, chociażby w odbytnicy, jak swego czasu więziony w Narrenturmie magik Circulos. Rupilius Ślązak nie miał jednak przy sobie nic. I był tu, podpowiadał rozsądek, siedział w kącie i szczerzył zęby pośród innych zmurszałych i pokruszonych gnatów. Gdyby miał inne możliwości, podpowiadał rozsądek, nie skończyłby tak. Surowo nakazawszy rozsądkowi milczenie, Reynevan przyłożył amulet do ust, potem do czoła. – Visum repertum, uisum repertum, uisum repertum…

Ręce trzęsły mu się trochę, szept z trudem pokonywał krtań i wargi. Głód doskwierał. Pragnienie jeszcze bardziej. Zaczęło ogarniać go dziwne, bardzo niemiłe uczucie. Uczucie desperacji.

Nie wiedział, ile czasu upłynęło, jak długo był już w więzieniu. Rachubę tracił szybko, co jakiś czas zapadał w sen, czasem nerwowy i momentalny, czasem głęboki, bliższy letargu. Zmysły mamiły, słyszał głosy, jęki, zawodzenia, zgrzyt kamienia o kamień, szczęk metalu o metal. Gdzieś daleko, przysiągłby, śmiała się dziewczyna. Ktoś, przysiągłby, śpiewał. Gruonet der walt allenthalben, wa ist min geselle alse lange? Der ist geriten hinnen, o wi, wer soi mich minnen? Typowe objawy, pomyślał. Głód i odwodnienie zaczynają skutkować. Tracę rozum. Popadam w obłęd. I nagle wydarzyło się coś, co upewniło go, że już popadł.

Przeciwległa ściana lochu poruszyła się.

Fugi muru zdeformowały się wyraźnie, zafalowały jak poruszona wiatrem wzorzysta tkanina. Ściana nagle wydęła się jak żagiel, wezbrała wielkim i szybko rosnącym bąblem. Bąbel kleiście pękł. I coś z niego wyszło. Owo coś było niewidzialne, ewidentnie utajone pod czarem. Osłupiały, zamarły i wtulony w kąt Reynevan widział jednak zarys postaci, postaci przezroczystej, zmiennokształtnej, w ruchu przelewającej się jak woda. Odgadł, dlaczego w ogóle jest w stanie to widzieć. W lochu wciąż wisiały resztki czaru wysłanego przez wykrywający magię periapt. Przezroczysta postać nie zauważyła go, posuwając się płynnie w stronę szkieletu Rupiliusa. A Reynevan pojął nagle z oślepiającą pewnością, że to może być jego jedyna szansa. – Video uidendum! – krzyknął z amuletem w dłoni. AlefTau! Postać zmaterializowała się tak gwałtownie, że aż nią rzuciło. Co znacznie ułatwiło Reynevanowi zadanie. Skoczył na przybysza jak ryś, ucapił, zwalił na polepę. Z całej siły wbił pięść pod żebra. Powietrze uszło z przybysza wraz z plugawym słowem, a Reynevan chwycił go za gardło. To znaczy chciał chwycić, bo nagle dostał głową w twarz. Choć aż w oczach mu pociemniało, odwdzięczył się takim samym uderzeniem, kalecząc sobie czoło o zęby. Uderzony zaklął znowu, a potem krzyknął niezrozumiale. Wykrywający magię amulet zadziałał automatycznie, w lochu pojaśniało. No jasne, zdążył pomyśleć Reynevan, czując, jak jakaś straszna siła unosi go w powietrze. Przecież to ewidentnie czarodziej. Ktoś znający magię, pomyślał, lecąc. Porwałem się na magika, pomyślał na sekundę przed tym, jak ze straszliwym impetem wyrżnął o mur. Osunął się i zwinął w kłębek, niezdolny do żadnych działań. Przybysz trącił go czubkiem buta.

46
{"b":"89107","o":1}