w którym pewne wydarzenia z okresu bezpośrednio poprzedzającego Wielkanoc roku 1428 wspominają uczestnicy, świadkowie naoczni i kronikarze. I znów nie wiadomo, komu wierzyć.
Imię moje, Święty Trybunale, jest brat Zefiryn. Z kamienieckiego klasztoru zakonu cysterskiego. Raczą wybaczyć mi konfuzję wielebni ojcowie, aleć to pierwszy raz, gdy przed Oficjum staję… Lubo jeno dla testimonium złożenia, ale jednak… Tak jest, jako żywo, już do rzeczy przechodzę. Znaczy się, do tego, co się w klasztorze przydarzyło w ten dzień tragiczny, w Wielki Wtorek Anno Domini 1428. A com ja na własne oczy oglądał. I tu pod przysięgą zeznam, tak mi dopomóż… Słucham? Żeby do rzeczy? Bene, bene. Już mówię. Bracia nasi klasztorni częścią zbieżali już wcześniej, w sobotę przed tą niedzielą w poście, gdy śpiewa się Panu Judica me Deus, gdy to heretycy palili Otmuchów, Paczków a Pomianów. Łunę wonczas nocą na pół nieboskłonu baczylim, a świtem słonko ledwo przez dymy przebić się zdołało. Wonczas, jakem rzekł, w niektórych z fratres duch upadł, zbiegli, tyle ino biorąc, ile w dwie ręce wziąć zdołali. Pomstował opat, od tchórzów ich wyzywał, karą Bożą straszył, ha, gdyby wiedział, na co mu przyjdzie, sam pierwszy by uciekł. I ja też, nie skłamię przed Świętym Trybunałem, byłbym uciekł, inom nie miał dokąd. Jam jest z urodzenia Lombard, z miasta Tortony, a przybyłemć na Śląsk z Altenzelle, najpirwej do Lubiąża, z lubiąskiego zaś klasztoru trafiłemć do Kamieńca… Hę? Że tematu mam się trzymać? Bene, bene, już się trzymam. Już mówię, jak było. Wkrótce post dominicam Judica guadragesimalem słyszym od zbiegów: odeszli kacerze, poszli kędyś na Grodków. Tedy ulga, dalejże do kościoła, przed ołtarz, bęc krzyżem na posadzkę, gratias tibi Domine, dzięki ci, wielki Boże. Aż tu znowu krzyk, wrzask: pry, idą nowi wyznawcy Husa szatana, Sirotami zwani, idą od Kłodzka. Bardo ogniem zeżgli, już wtóry raz, wtóry raz nieszczęsny on gród palą. W nas zrazu nadzieja, a nuż bokiem przejdą, może na Frankenstein pójdą, głównym wrocławskim traktem, może nie będzie im się chciało na Kamieniec skręcać. Tedy do kościoła, nuże modlić się w tejże intencji, Sancta Maria, Mater Christi, Sancta Virgo virginum, libera nos a malo, sancte Stanislaus, sancte Andrea, orate pro nobis… Ale nie dały nic nasze modły, widać zapragnął nas Pan jako Hioba doświadczyć, byśmy… Ach, tak, wiem. Trzymać się tematu. No to krótko powiem: taki był temat, że wpadli piekielnicy do klasztoru rychtyk w Wielki Wtorek. Wpadli nagle, jak piorun z jasnego nieba, przez mury przeleźli, bramę wywalili, nimeś peccatores te rogamus zakrzyknął, już ich cała hurma wewnątrz była. I dalejże bić… Horror! Sanctus Deus, sanctus fortis, sanctus immortalis, miserere nobis… Brata Adalberta dzidą przebili, brata Piusa mieczami, jak świętego Dionizego… Brat Mateusz z kuszy był ustrzelon, z innych wielu graviter vulneratis… A husyci, niech ich Bóg pokarze, dalejże krowiny wyganiać z obory, prosiaczki z chlewa, baranki… Zabrali wszystkie, co do jednej sztuki… Tiu, psia ich mać, mało, że haeretici, jeszcze do tego latrones et furesl Z kościoła wynieśli naczynia, relikwiarze, kapy, ornaty, krzyż wielgi srebrny, wota, świeczniki… Nic nie ostawili. Nas, co w żywych się ostaliśmy, zgonili na dziedziniec, pod mur. Przyszedł wódz tej zgrai, morda paskudna, poznasz, że kacerz, wołali nań Kralowicz, z nim drugi, jakisi Kolda. Wołają chłopów. Bo trza Świętemu Trybunału wiedzieć, że z onymi husyckimi Czechami i tutejsi chłopi szli, bezbożnicy, zaprzańcy. Onym rozkazuje heretyk Kralowicz, pry, tak i siak, nuże, wskażcie, które tu mnichy lud ciemiężyły, wnet będzie tu sąd. Wnet tych krwiopijców opasłych tak on na nas – karać się będzie. A te chłopskie Judasze zaraz na brata Maternusa wskazały, pry, ten ciemiężył. Jużci prawda, że ciężki bywał kmiotkom frater Maternus, zawżdy gadał, jako to rustica gens optima flens. To i miał. Wywlekli go, cepami na śmierć bili, zbrodniarze. Zaraz potem celerarius Scholer był ubit, wskazali go chłopi, bo dziewki macał, a i za chłopiętami, bywało, uganiał się… Po nim custos Wencel, brat Idzi, brat Laurenty… Krzyk, jęk, błagania, razy, krew bluzga, my na kolana, w płacz, ab ira tua, ab odio et omni mola voluntate libera nos, Domine… Jak było z ojcem opatem, pytacie? Już gadam. Już się odchodzić sposobiły husyty, gdy wpadł paniczyk taki jeden, jasnowłosy, wdały, ale oko złe, grymas na uściech… Wołali nań Renewan. Nijak nie, wielebny ojcze, nie mylę się, dobrzem słyszał: Renewan. Na krzyż mogę przysiąc… Tedy ów Renewan cap ojca opata za habit. Ów jest, krzyczy, Mikołaj Kappitz, opat kamieniecki, najgorszy ludu krzywdziciel, łajdak, donosiciel i inkwizytorski… hem, hem, wybaczcie… inkwizytorski pies. A do opata nachyliwszy się, pamiętasz, mówi, a zębami zgrzyta, Adelę, suczy synu? Coś ją w Ziębicach za sto dukatów o czary skarżył? Na śmierć wydał? Zapłacisz za to teraz. Wspomnij Adelę w drodze do piekła, podły klecho. Tak do opata gadał, nim go na dziedziniec wywlókł. Dobrzem słyszał. Każdziuteńkie słowo. Na krzyż przysiąc mogę… Tematu się trzymając: zatłukli opata Kappitza. Pałami bili, siekierami… Ten Renewan nie bił. Stał ino i przyglądał się. I to wszystko już, co się wonczas zdarzyło, Święty Trybunale, w ten Wielki Wtorek Anno Domini 1428. Prawdę żem tu rzekł, całą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Bóg. Podpalili kacerze kościół nasz i klasztor. Podłożyli ogień pod stodoły, pod młyn, pod piekarnię, pod browar. I odeszli, po drodze Radkowice paląc, naszą wioskę klasztorną. A z nas, cośmy w żywych ostali, na odchodnym habity zdarli. Wtedy jeszcze nie wiedzielim, przecz to czynią. To dopiero później stało się wiadome. Wówczas, gdy zbóje te na Frankenstein napadły…
– Coście za jedni? – ryczał wartownik z Bramy Kłodzkiej. Obok wychylało się zza blanków kilku innych, z kuszami gotowymi do strzału. – Furty zamknione! Nikogo do grodu nie wpuszczamy! – My z Kamieńca! – zapiał spod mnisiego kaptura Rzehors. – Cystersi! Lasami uciekliśmy z rzezi! Klasztor płonie! Odewrzyj bramę, dobry człeku! – Jeszcze czego! Zakaz! Rozumiesz, mnichu? Nie wolno!
– Wpuśćcież, na Boga – zawołał błagalnie Reynevan. Bracia w Chrystusie! Kacerze nam po piętach depcą! Nie zostawiajcie na zgubę! Nie bierzcie naszej krwi na sumienia! Otwórzcie! – A ja wiem, kto wy? Może husyty w przebraniu?
– My zakonnicy, dobrzy i pobożni chrześcijanie! Cystersi kamienieccy! Nie widzicie habitów? Otwórzcie, na Boga żywego! Obok dowódcy warty pojawił się mnich, wnosząc z habitu bożogrobiec. – Jeśliście naprawdę cystersi z Kamieńca – krzyknął to rzeknijcie: jak się zwie wasz opat? – Mikołaj Kappitz!
– Jaki kantyk śpiewa się na laudes w niedzielę i święta?
Reynevan i Bisclavret popatrzyli na siebie z głupimi minami. Sytuację uratował Szarlej.
– Kantyk Trzech Młodzieńców – oświadczył pewnie. Czyli Benedicite Dominum. – Zaśpiewajcie.
– Co?
– Śpiewać! – ryknął wartownik. – A głośno! Bo was, kurwa, bełtami naszpikujem!, – Benedicite, omnia opera Domini, Domino! – zabeczał fałszywie demeryt, znowu ratując dzień. – Laudate et superexaltate eum in saecula! Benedicite, caeli, Domino, benedicite, angeli Domini… – To w samej rzeczy mnisi – rzekł z przekonaniem bożogrobiec. – Trza ich wpuścić. Odkładajcie zawory! Żywo, żywo!
A to, pokazało się, zdrada była, nie byli to monachi żadni, lecz heretycy, qui se Orphanos appellaverunt, w habity przeodziani z cystersów zdarte, gdy in feriaII pasce na monasterium Cisterciense de Kamenz napadli, które to monasterium eodem die efractum et concrematum est. Nie boże owieczki to były, lecz wilcy, łupi in vestimento ovium, te same sprzedawczyki osławione, co się sami Vogelsangiem mianowali, zdrajcy, Judasze, łotry bez czci i wiary. Wdarli się ci nikczemnicy przez bramę niemądrze odemknioną, uderzyli na straże, za nimi hurmą inni Orphani, na wozie dotąd pod płachtą jako Achajowie w koniu drewnianym się ukrywający. Pobili straż, wrota na oścież, a już walą heretyccy equites cwałem, za jazdą piechota biegiem, w dwa pacierze było w mieście kacerzy z półszósta sta, a nowych wciąż przybywało. I uczyniła się trwoga straszna…
Gdy biegli nowomiejskim podwalem, ulicą Nową, nikt nie ośmielił się zastąpić im drogi. Było ich zaledwie dwudziestu, ale hałasu i wrzasku czynili za stu. Husyci ryczeli i hałłakowali, klekotali na drewnianych kołatkach. Bisclavret i Rzehors dęli w mosiężne trąby, Szarlej łupił w blaszany cymbał. Przerażeni i oszołomieni ogłuszającym harmiderem mieszkańcy Frankensteinu pierzchali przed nimi, uciekali w stronę rynku. Raz tylko, z okien browaru, ostrzelano ich z kusz i samopałów, ale zupełnie niecelnie. Nawet nie zwolnili biegu ani nie przestali hałasować. Z południa, od wziętej podstępem Bramy Kłodzkiej, a za niedługo i z zachodu narastały wrzask i palba, Sierotki szturmowały już widać zamek i kościół Świętej Anny. Biegli. Przy Dolnołaziennej ostrzelano ich ponownie, tym razem skuteczniej, dwa ciała zostały w błocie rynsztoków. Bezładną salwą z kusz powitała ich też kilkunastuosobowa obsada Bramy Ziębickiej, strzelcom jednak dygotały ręce, i nie dziwota: widzieli już wzbijający się nad dachy czarny dym, słyszeli wrzask mordowanych. Uderzyli na strażników od razu, z wściekłością, wyglądało, jakby Sierotki chciały odbić sobie na nich ten morderczy bieg. Momentalnie padły trupy, krew zbryzgała bruk podbramia. Reynevan w walce udziału nie brał, wraz z Berengarem Taulerem i Samsonem dopadli bramy, wzięli się do zrzucania zaworów. Szarlej strzegł im pleców, strażnika, który ich zaatakował, pochlastał szybkimi cięciami falcjona. Zawory i belki spadły z gruchotem, pchnięte od zewnątrz skrzydła wrót rozwarły się, z łomotem kopyt wdarli się w bramę jeźdźcy, za nimi z wrzaskiem sypnęła się piechota. Bruk zahuczał od podków, Sierotki rzeką wlały się w miasto, wprost w ulicę Ziębicką. – Dobra robota, Reynevan! – krzyknął, wrywając przed nim konia, Jan Kralovec z Hradku. – Dobra robota z tą bramą! Zmieniam o tobie zdanie! Słusznie cię chwalono! A teraz naprzód, naprzód! Miasto wciąż nie jest nasze! Gdy dobiegli do rynku, wyglądało, że Kralovec się myli, że Frankenstein już jest w ręku Sierotek. Płonął dom opata henrykowskiego, płonęły sukiennice, gorzały ławy i kramy, dym i płomienie waliły z okien domów cechowych. Trwał szturm ratusza, nad bojowy ryk napastników wybijały się już wysokie krzyki mordowanych, wyrzucani z okien ludzie spadali wprost na nastawione sudlice i halabardy. Rzeź trwała w podcieniach rynkowych kamienic. Od południowej części miasta wciąż słychać było wystrzały, atakowany przez Koldę z Żampachu zamek bronił się widać. Ale dzwonnica Świętej Anny stała już w dymie i ogniu., Na rynek wpadli piesi husyci, za nimi jeźdźcy pod wodzą Mateja Salavy. Młody rycerz twarz miał czarną od sadzy, w ręku zbroczony miecz. – Tam! – wskazał buzdyganem Kralovec, opanowując ślizgającego się we krwi konia. – My się tu sami sprawim, wy bieżajcie tam! Na klasztor dominikański! Na klasztor, Boży bojownicy! – Nuże, chłopcy – Reynevan odwrócił się. – Pod klasztor. Biegnijmy. Szarleju, Rzehorsie… – Biegnijmy, Mężny Reinmarze od Otwierania Bram.