Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział siódmy

w którym Reynevan usuwa kamień z nerki, w nagrodę za co zostaje ojcem. W ramach tej samej nagrody dodatkowo zostaje szpiegiem. Z pełnym dobrodziejstwem inwentarza.

Białą Górą zwano łyse wzgórze na zachód od Pragi, kawalątek od klasztoru premonstratensów na Strahowie. Podnóże góry przybywające pod Pragę wojska kilkakrotnie wykorzystywały jako obozowisko. W efekcie znękani rekwizycjami i rabunkami mieszkańcy okolicznych wiosek wynieśli się do diabła, a okolica opustoszała. Armie przybywały i odchodziły, ale miała Biała Góra i stałych lokatorów. Bohuchval Neplach, zwany Flutkiem, uczynił z Białej Góry swą kwaterę główną i centrum szkoleniowe husyckiego wywiadu. Flutek mógł rezydować w samej Pradze, ale nie chciał. Miasta stołecznego nie lubił i bał się go. Praga, co tu gadać, nawet w chwilach spokoju i ładu była jak uśpione, ale nieobliczalne i zawsze głodne krwi monstrum. Prażanie łatwo wpadali w gniew i wybuchali, a w wybuchu byli straszni. Dla tych, których nie lubili. W Pradze mało kto lubił Flutka.

Dlatego Flutek wolał Białą Górę. I tu rezydował. Dzięki temu, że on, Bohuclwal Neplach, tu rezyduje, mawiał, nazwa "Biała Góra" wejdzie do historii Czech. Dzieci, mawiał, będą się tej nazwy uczyć. Świtało, gdy Reynevan minął niegdyś bogaty, obecnie złupiony i opustoszały strahowski klasztor. Świtało i zaczynało padać. Gdy dotarł pod Białą Górę, ranek był w pełni. I rozpadało się na dobre. Zmoknięci strażnicy u ostrokołu zlekceważyli go zupełnie, wartownik przy kołowrocie machnął ręką, wskazując majdan. Nie nagabywany przez nikogo zaciągnął konia do stajni. W stajni byli ludzie, przyglądali się, żaden o nic nie zapytał. Szpiegowski ośrodek rozbudowywał się, deszcz jeszcze wzmógł dominujący nad miejscem zapach niedawno rżniętej tarcicy i heblowanych belek, wszędzie pełno było wiórów. Zza starych chałup i stodół wyglądały domostwa nowe, świecące nowiutką ciesiołką i roniące żywicę z zaciosów. Nie budząc niczyjego zainteresowania Reynevan podszedł pod jeden z takich nowych domów, niski, podłużny, przypominający wielki lamus. Wszedł do sieni, potem do izby. Pełnej dymu, pary, wilgoci. I ludzi, jedzących, gadających, suszących odzież. Patrzyli na niego. Bez słowa. Wycofał się. Zajrzał do dużej świetlicy. Na ławach siedziało tam ze czterdziestu mężczyzn, w skupieniu słuchających wykładu. Reynevan znał wykładowcę, sędziwego starca, szpiega, jak głosiła plotka, jeszcze w służbach Karola IV. Dziadyga był tak zmurszały, że można było plotce wierzyć. Ba, sądząc z wieku i wyglądu, staruch mógł szpiegować i dla Przemyślidów. – A gdyby co nie tak poszło, khekhe… – nauczał, kaszląc. – Gdyby was, tego, osaczyli, tegdy pomnijcie: najlepiej wrzask w jakim ludnym miejscu uczynić, że to Żydzi, że to wszystko przez Żydów, że to żydowskie są knowania. Weź jeden z drugim w gębę mydła kęsek, u studni miejskiej pianę tocz, pluj a krzycz: ratunku, pomocy, umieram, zatruli, zatruli, Żydzi, Żydzi. Naród wraz rzuci się Żydów gromić, zacznie się, tego, khekhe, dzika ruchawka, Inkwizycja, wasz trop rzuciwszy, za Żydów się weźmie, wy zasię w spokojności się wymkniecie. Toż samo, gdyby którego pojmali i na męki wzięli. Wtedy, tego, głupa rżnąć, wołać, ja niewinny, ja ślepe narzędzie, Żydzi winni, oni kazali, złotem przekupili. Uwierzą, rzecz to pewna. W coś takiego zawsze, khekhe, wierzą. – Hej! Reynevan!

Tym, kto go okrzyknął, był Slavik Candat, znany Reynevanowi z czasów studenckich. Gdy Reynevan studia rozpoczynał, Slavik Candat studiował już od lat co najmniej ośmiu i był starszy od większości doktorów, o magistrach nie wspominając. "Studiował" było zresztą słowem średnio adekwatnym – Slavik Candat na uczelni bywał, prawda, udało się go tam niekiedy zobaczyć. Ale stokroć częściej dawał się zastać w którymś z zamtuzów na Persztynie lub na Krakowskiej. Albo w miejskim areszcie, dokąd regularnie wsadzano go za pijackie rozróby i nocne tumulty. Choć nie młodzik, Candat kochał awantury i draki, nie dziwota więc, że po defenestracji z entuzjazmem włączył się w nurt rewolucji. Reynevan wcale się nie zdziwił, widząc go u Flutka wiosną roku 1426, podczas swej pierwszej wizyty pod Białą Górą. – Witaj, Slaviku. Co to, zostałeś sekretarzem?

– Hę? O to ci idzie? – Candat uniósł taszczone arkusze papieru i gęsie pióra. – To są listy z nieba. – Listy skąd?

– Awansowałem – pochwalił się wieczny student, przeczesując palcami niegdysiejsze włosy. – Brat Neplach przeniósł mnie do referatu propagandy. Zostałem pisarzem. Artystą. Poetą bez mała. Piszę listy spadłe z nieba. Rozumiesz? – Nie.

– No to posłuchaj – Candat wziął jeden z arkuszy, zmrużył krótkowzroczne oczy. – Spadły z nieba list Matki Boskiej. Moje wczorajsze dzieło. – Ludu niewierny, pokolenie niegodziwe i przewrotne – jął czytać głosem wpadającym w kaznodziejską egzaltację – spadnie na was gniew Boży oraz klęski w pracach i w stadach waszych, które posiadacie. Ponieważ nie wyznajecie prawdziwej wiary, lecz słuchacie rzymskiego antychrysta, odwrócę od was moje oblicze, a Syn mój osądzi was za zło, które uczyniliście w Jego świętym Kościele, i pogrąży was, jak pogrążył Sodomę i Gomorę. I będziecie zębami zgrzytać a jęczeć, amen. – Listy spadłe z nieba, kumasz? – wyjaśnił Candat, widząc, że Reynevan nie kuma ni w ząb. – Listy Jezusa, listy Marii, listy Piotra. My w propagandzie je piszemy. Agitatorzy i emisariusze uczą się ich na pamięć, idą we wrogie kraje, ludziom tamecznym głosić. By, jak mawia szef referatu naszego, tamecznym ludziom tak do głów nasrać, by nie wiedzieli, kto swój, kto wróg i gdzie który. Po temu są listy z nieba, kumasz? O, ten, posłuchaj, list Jezusa. Uważ, jak świetnie napisany… – Wiesz, Slaviku, trochę się spieszę…

– Posłuchaj, posłuchaj! Grzesznicy i niegodziwcy, zbliża się do was kres. Jam cierpliwy, ale jeśli z Rzymem, z tą Bestią babilońską, nie zerwiecie, przeklnę was wraz z Ojcem moim i z anioły memi… – Brat Bielawa? – wybawił Reynevana głos za plecami. – Brat Neplach pragnie was pilnie widzieć, czeka. Pozwólcie. Zaprowadzę.

Jeden z nowo zbudowanych domów był okazały, przypominał dworek. Na parterze miał kilka świetlic, na piętrze kilka spartańsko raczej wyposażonych komnat. W jednej z komnat stało wielkie i zupełnie niespartańskie łoże. Na łożu, nakryty pierzyną, leżał i jęczał Flutek. – Gdzie się włóczysz? – dziko zawył na widok Reynevana. – Posyłałem za tobą do Pragi, posyłałem pod Kolin! A ty… Ooo… Oooooooo… Aaaaaaaaaaa! – Co ci jest? Ach, nie mów. Wiem.

– Ach, wiesz? Nie może być! Co mi tedy jest? Na co cierpię? – Ogólnie na kamicę moczową. A w tej chwili masz kolkę. Usiądź. Podciągnij koszulę, obróć się. Tu boli? Gdy uderzam? – Aaaaaaooooaaaaj!!! Kurwa!!!

– Niewątpliwie kolka nerkowa – orzekł Reynevan. Sam zresztą świetnie wiesz. To z pewnością nie pierwszy raz, a objawy są charakterystyczne: bóle powracające atakami, promieniujące w dół, mdłości, parcie na pęcherz… – Przestań gadać. Zacznij leczyć, cholerny znachorze.

– Znalazłeś się – uśmiechnął się Reynevan – znienacka w całkiem dobrym towarzystwie. Na ciężką kamicę i bardzo bolesne ataki kolki nerkowej cierpiał Jan Hus w Konstancji, siedząc w więzieniu. – Ha – Flutek okrył się pierzyną i uśmiechnął cierpiętniczo. – Więc to pewnie oznaka świętości… Z drugiej strony przestaję się dziwić, że Hus wtedy nie odwołał… Wolał stos niż te bóle… Chryste, Reynevan, zrób coś z tym, błagam… – Zaraz przyrządzę ci coś na uśmierzenie. Ale kamienie trzeba usunąć. Konieczny jest cyrulik. Najlepiej wyspecjalizowany litotomista. Znam w Pradze… – Nie chcę! – zawył szpieg, nie wiada, bardziej z bólu czy z wściekłości. – Był tu już taki! Wiesz, co chciał zrobić? Dupę chciał mi rozerżnąć! Rozumiesz? Rozerżnąć dupę! – Nie dupę, lecz krocze. Trzeba rozciąć, jak inaczej dostać się do kamieni? Przez rozcięcie wprowadza się do pęcherza długie kleszcze… – Przestań! – zawył Flutek, blednąc. – Nawet nie mów o tym! Nie po to cię tu ściągałem, wysyłałem rozstawne konie… Wylecz mnie, Reynevan. Magicznie. Wiem, że potrafisz. – Majaczysz chyba w gorączce. Czarownictwo to peccatum mortalium. Czwarty artykuł praski nakazuje karać czarowników śmiercią. Przyrządzę ci napój uśmierzający, na teraz. I nepenthes, lek oszałamiający, na później. Zażyjesz, gdy zjawi się litotomista. Prawie nie poczujesz, gdy będzie ciął. A wprowadzanie kleszczy wytrzymasz jakoś. Pamiętaj tylko, by wziąć w zęby kołek albo skórzany pas…

– Reynevan – Flutek zrobił się biały jak wapno. – Proszę. Obsypię cię złotem… – Aha, jasne, obsypiesz. Na krótko, bo skazanym na stos czarownikom złoto się konfiskuje. Zapomniałeś chyba, Neplach, że pracowałem dla ciebie. Wiele widziałem. I wiele się nauczyłem. To zresztą czcze gadanie. Nie mogę magicznie usunąć kamienia, bo, po pierwsze, taki zabieg jest ryzykowny. A po drugie, nie jestem czarodziejem i nie znam zaklęć… – Znasz – przerwał zimno Flutek. – Wiem bardzo dobrze, że znasz. Ulecz mnie, a zapomnę, że wiem. – Szantaż, tak?

– Nie. Drobne kumoterstwo. Będę twoim dłużnikiem. W ramach spłaty długu o pewnych sprawach przestanę pamiętać. A jeśli ty będziesz w potrzebie, będę umiał się odwdzięczyć. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli… – Piekło – tym razem przerwał Reynevan – i tak cię pochłonie. Zabieg przeprowadzimy o północy. Żadnych świadków, tylko ty i ja. Będę potrzebował gorącej wody, srebrnego dzbanka lub pucharu, misy gorących węgli, miedzianego kotlika, miodu, brzozowej i wierzbowej kory, świeżych leszczynowych prętów, czegoś zrobionego z bursztynu… – Dostarczą ci wszystko – zapewnił Flutek, gryząc wargi z bólu. – Co zechcesz. Wołaj ludzi, wydawaj rozkazy, wszystko, czego potrzebujesz, będzie dostarczone. Podobno do nigromancji potrzeba czasem ludzkiej krwi albo organów… Mózgu, wątroby… Nie wahaj się żądać. Będzie trzeba, to się… kogoś wypatroszy. – Chciałbym wierzyć – Reynevan otworzył szkatułkę z amuletami, prezent od Telesmy – żeś oszalał, Neplach. Że ból rozum ci pomieszał. Powiedz, że to, co gadasz, to szaleństwo. Powiedz to, bardzo proszę. – Reynevan?

– Co?

– Ja naprawdę ci tego nie zapomnę. Będę twym dłużnikiem. Przysięgam, spełnię każde twoje życzenie. – Każde? Fajnie.

36
{"b":"89107","o":1}