walnął w palce drugiej dłoni, wpartej w blat. Huncleder zawył jeszcze głośniej. Samson walnął jeszcze raz. Szuler padł twarzą na stół i zemdlał. Zemdlał, nie zobaczywszy, jak Reynevan żbiczym susem doskakuje do pachołka celującego z kuszy i podbija broń tak, by łoże z nieprzyjemnym odgłosem trzasnęło w wargi i zęby. Jak Szarlej unieszkodliwia drugiego knechta swoim ulubionym kopniakiem w kolano i ciosem miażdżącym nos. Jak Amadej Bata wali jednego z szulerów zydlem w krzyże. Jak Berengar Tauler za pomocą dwóch dobytych nie wiedzieć skąd sztyletów ostrzega innych, że mieszać się jest ryzykownie, a Reynevan wydartą pachołkowi kuszą dodaje ostrzeżeniu groźnej powagi. Jak Jerzabek siedzi zamarły z kretyńsko otwartą gębą, przez co wygląda zupełnie jak drewniany wioskowy świątek. Jak Samson spokojnym krokiem udaje się do alkierza, jak wyprowadza stamtąd rudą i piegowatą dziewczynę. Dziewczyna była blada, szła niechętnie, ba, dość opornie nawet, ale Samson nie przejmował się tym bynajmniej, bezceremonialnie stosując niegwałtowny, acz stanowczy przymus. – Chodźmy – powiedział do Reynevana i Szarleja. Chodźmy sobie stąd. – Jak najbardziej – potwierdził Berengar Tauler, nadal z dwoma sztyletami w dłoniach. – Chodźmy, i to szybko. Ja i Amadej idziemy z wami. Ujechali nie więcej niż pół mili, trakt wywiódł ich z ciemnego boru na połać rżysk, jasną pod gwiazdami. Prowadzący kawalkadę Berengar Tauler wstrzymał i obrócił konia, zagradzając reszcie drogę. – Stać! – ogłosił. – Dosyć tego dobrego! Chcę wiedzieć, w co się tu gra! O co tu się, u diabła, rozchodzi! Koń Szarleja rzucił łbem, zarżał, tuląc uszy. Demeryt uspokoił go. – Po kiego licha – nie ustawał Tauler – była ta awantura? Którą wszyscy możemy głowami przypłacić! Na cholerę wam ta dziewka? Dokąd, zaraza, jedziemy? I nade wszystko…
Nagle pchnął konia wprost na Samsona, jakby chciał go staranować. Samson nawet nie drgnął. Nie drgnęła wieziona na łęku dziewczyna o wciąż obojętnej, drewnianej twarzy i nieobecnych oczach. – Nade wszystko – wrzasnął Berengar Tauler – kim, u czarta, jest ten typ? Kim on jest? Szarlej podjechał do niego, a tak zdecydowanie, że Tauler ostro ściągnął koniowi wodze. – Nie jadę – powiedział, znacznie już ciszej – z wami ani stajania dalej. Dopóki nie dowiem się, o co idzie. – Wolna wola – wycedził Szarlej – i wolna droga.
– W oberży pomogliśmy wam, nie? Wmieszaliśmy się, nie? Samiśmy teraz w kłopotach, nie? I nie należy nam się nawet słowo wyjaśnienia, tak? – Tak. To znaczy nie. Nie należy się.
– To ja… – Tauler aż się zachłysnął. – Ja…
– Nie wiem, co ty – Amadej Bata, wpatrzony w Samsona, podprowadził konia z drugiej strony. – Ale ja wiem, czego chciałbym. Chciałbym otóż dowiedzieć się, jakim cudem na oszukańczej kostce zamiast sześciu pojawia się jedno oczko. Chętnie bym się czegoś takiego nauczył, za zapłatą, ma się rozumieć. Rozumiem, że to czary, ale czy da się to zrobić? Czy też, by coś takiego sprawić, potrzeba szczególnej mocy? Jakiejż to, ciekawym? – Dużej! – przysłuchujący się Reynevan dał wreszcie upust emocjom. – Wielkiej! Niewyobrażalnej! Takiej, że naprawdę zastanawiam się, czy ma sens… – Hamuj się – uciszył go ostro Szarlej. – Za dużo gadasz! – Gadam, co i jak chcę!
– Baczę – parsknął Berengar Tauler – że i wśród was brak jedności względem wydarzenia. Że się względem tego ku rodzinnej kłótni ma. A że my z Batą nie rodzina, tedy ujedziem krzynkę na bok. Jak sobie już wszystko powiecie, zawołajcie. Postanowimy, co i jak. Gdy zostali sami, długo milczeli. Reynevan poczuł, że złość go opuszcza. Ale nie wiedział, jak i od czego zacząć. Na Szarleja liczyć nie było można, w takich sytuacjach nigdy nie odzywał się pierwszy. Konie pochrapywały.
– W szulerni – odezwał się wreszcie Samson Miodek wydarzyło się to, co musiało się wydarzyć. To było nieuchronne. To musiało się stać, bo… Bo musiało. Nic innego nie wchodziło w grę, niemożliwy był żaden inny przebieg wydarzeń. Albowiem inny, alternatywny przebieg wydarzeń zakładał obojętność. Zgodę. Aprobatę. Tolerowanie. To, co w szulerni zobaczyliśmy, to, czego byliśmy świadkami, wykluczało obojętność i bezczynność, a zatem alternatywy tak naprawdę nie było. Stało się więc to, co musiało się stać. A kostki… Cóż, kostki, ogólnie rzecz ujmując, rządzą się przy padaniu podobnymi prawami. Padają tak, jak mus im paść. Reynevan słyszał, jak siedząca przed Samsonem dziewczyna westchnęła cicho. – I w zasadzie – podjął Samson – nie mam nic więcej do dodania. Jeśli chcecie o coś zapytać… Reinmarze? Przed chwilą zdawało mi się, że coś cię nurtuje. – Jedna myśl – przyznał Reynevan, sam się dziwiąc swemu spokojowi. – Tylko jedna myśl. Przez rok prascy magicy biedzili się, by ci pomóc, by umożliwić ci powrót do twej normalnej postaci, do twego normalnego świata, żywiołu, wymiaru, sam już nie wiem, czego. Nie udało im się. Teraz zaplanowaliśmy dość ryzykowną wyprawę przez Czechy, wybieramy się dokądś pod Jiczyn i Turnov, niemal nad łużycką granicę. Albowiem pragniemy ci pomóc. Po tym, co dziś widziałem, owszem, nurtuje mnie pewna myśl. Czy tobie w ogóle i w czymkolwiek potrzebna jest pomoc, Samsonie? Czy tobie, zdolnemu odmienić los w rzucanych kostkach, potrzebna jest pomoc zwyczajnych, niewiele umiejących ludzi? Czy potrzebna ci nasza pomoc? Czy ci na niej zależy? – Jest potrzebna – odpowiedział olbrzym natychmiast, bez sekundy wahania. – I zależy mi na niej. – Przecież – dodał po chwili, bardzo cicho i miękko. Przecież obaj wiecie o tym. Dziewczyna – Marketa – westchnęła raz jeszcze.
– Dobra – wkroczył Szarlej. – Stało się, co się stało. Wiedz, Samsonie, że daleko mi do twego fatalizmu. Według mnie przed rzeczami nieuchronnymi niezwykle łatwo się uchronić: wystarczy zwyczajnie ich nie robić. Podobnie jest ze zjawiskami, na które nie można patrzeć obojętnie… wystarczy odwrócić wzrok. Tym bardziej, że stanowią na tym świecie raczej normę niż wyjątek. Ale stało się i raczej, jak widzę, nie odstanie. Zrobiliśmy dobry uczynek, zapłacimy za to, bo za głupotę zawsze się płaci. Zanim to jednak nastąpi, plan jest taki: dziewczynę trzeba gdzieś bezpiecznie ulokować… – Zawiozę ją do Pragi – oświadczył Samson. – Do pani Pospichalovej. Marketa demonstracyjnie szarpnęła się na łęku, zaburczała po kociemu. Samson nie przejął się demonstracją. Ani, wyglądało, tym, że bardzo mocno ściskała mu nadgarstek. – Sam nie możesz z nią jechać – orzekł Szarlej. Trudno, jedziemy wszyscy. Co z Taulerem i Batą? Jeżeli plan dotarcia na Troski jest nadal aktualny, Tauler by się przydał, twierdzi, że ma sposób, by dostać się na zamek. Za dużo wyjawić im obu nie można, ale faktem jest, że w szulerni stanęli po naszej stronie i mogą przez nas mieć kłopoty. Huncleder może chcieć się mścić. Obaj służą w taboryckim wojsku, a licho wie, kto ze znacznych hejtmanów grywał… i przegrywał u Huncledera… – Choćby nie wiem jak znaczny był to hejtman – obiecał Reynevan – to da się go usadzić. Szulera, gdyby hałasował, też. Bo na znacznych są znaczniejsi. – Flutek.
– Jakbyś zgadł. Dlatego wy wszyscy jedźcie do Pragi. Ja zaś pojadę dalej. Pod Białą Górę.