Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział piętnasty

w którym Reynevan – dzięki pewnemu anarchiście – spotyka się wreszcie ze swą ukochaną.

Przechodząca obok karczmarka spojrzała pytająco, wzrokiem wskazując na pusty kufel. Reynevan odmówił ruchem głowy. Miał już dość, piwo nie było zresztą najprzedniejsze. Mówiąc wprost, było podłe. Podobnie jak serwowane tu jedzenie. Fakt, że jednak zatrzymywało się tu sporo gości, tłumaczyć można było wyłącznie brakiem konkurencji. Sam Reynevan stanął tu, w Ciepłowodach, dowiedziawszy się, że następna traktiernia jest dopiero w Przerzeczynie, przy gościńcu wrocławskim. Do Przerzeczyna była jednak mila z hakiem, a szło na zmierzch. Potrzebuję czyjejś pomocy, pomyślał.

Od blisko godziny analizował sytuację i usiłował wykoncypować jakiś sensowny plan działania. Za każdym razem dochodząc do wniosku, że bez pomocy niewiele zdziała. Po rozstaniu z Agnes de Apolda, Zieloną Damą, pokonawszy przygnębienie, w jakie wpędziły go jej słowa, pojechał do Powojowic. To, co tam zastał, przygnębiło go jeszcze bardziej. Włodarzowi, którego książę Jan Ziębicki osadził na skonfiskowanym Peterlinowi majątku, wystarczyło niecałych dwóch lat, by sławny i prosperujący folusz obrócić w kompletną ruinę. Nicodemus Yerbruggen, flamandzki mistrz farbiarski, wywędrował, jak się okazało, gdzieś do Wielkopolski, nie mogąc znieść szykan. Na koncie księcia Jana przybywało zapisów. Przyjdzie czas, zgrzytnął zębami Reynevan, przyjdzie czas rozliczenia, mości książę. Czas zdawania rachunków. I zapłaty. Na razie jednak potrzebuję pomocy. Bez pomocy niewiele tu zdziałam. W kącie, schyleni nad kuflami, siedzieli dwaj niepozorni mężczyźni. Odziani byli prosto i ubogo, ale zbyt czysto jak na zwykłych wagabundów, nie było też na ich twarzach znać piętna, jakie zostawiało wieczne przymieranie głodem. Jeden miał bardzo krzaczaste brwi, drugi twarz rumianą i błyszczącą. Obaj nosili kaptury. Obaj, zauważył Reynevan, często – zbyt często – zerkali w jego stronę. Potrzebuję pomocy. Do kogo się zwrócić? Do kanonika Ottona Beessa? Trzeba by jechać do Wrocławia, a to ryzykowne. Do Brzegu, do duchaków? Wątpliwe, by go jeszcze pamiętali, pięć lat minęło od czasu, gdy pracował w hospicjum. Nadto Birkart Grellenort mógł mieć oczy i uszy i tam. Może więc jechać do Świdnicy? Justus Schottel i Szymon Unger, znajomi Szarleja z drukarni na Kraszewickiej, pamiętali go z pewnością, cztery dni pomagał im przy obscenicznych malunkach i drzeworytach. To chyba najlepszy plan, pomyślał. Szarlej i Samson, którzy będą go na Śląsku szukać – a szukać przecież będą niezawodnie – z pewnością trafią do drukarni. Do tego czasu utaję się tam, obmyślę inne plany, w tym… W tym plan, jak skrycie zbliżyć się do Nikoletty.

Dwaj mężczyźni z kąta rozmawiali cicho, przechyliwszy się przez stół i zbliżywszy zakapturzone głowy. Od dłuższej chwili ani razu nie spojrzeli w stronę Reynevana. Może mi się zdawało, pomyślał, może to już podejrzliwość ocierająca się o chorobę? Wszędzie już węszę i widzę szpicli. O, choćby teraz, ten wysoki typek przy szynkwasie, smagły i ciemnowłosy, wyglądający na wędrownego czeladnika, przygląda mi się ukradkiem. Zdaje mi się, że się przygląda. Do Świdnicy tedy, zdecydował, wstając i rzucając na stół kilka monet. Z tych, którymi obdarowała go na pożegnanie Zielona Dama. Do Świdnicy, przez Rychbach. Na koniu, którego Zielona Dama mu użyczyła. Wyszedłszy z zadymionego wnętrza, odetchnął wieczornym listopadowym powietrzem, w którym czuło się już borealny powiew zimy, zapowiedź mrozu i śnieżyc. Jest dwunasty listopada, pomyślał, dzień po świętym Marcinie. Za trzy niedziele zacznie się adwent. Za następne cztery będzie Boże Narodzenie. Postał chwilę, patrząc na niebo, wymalowane zachodem w ognistopurpurowe smugi. Wyruszę skoro świt, postanowił, wchodząc w zaułek i kierując się ku stajni, w której trzymał konia i w której zamierzał nocować. Jeśli nie będę marudził, zdążę do Świdnicy przed zamknięciem bram… Potknął się. O ciało. Na ziemi, tuż przy progu chałupy, leżał człowiek. Poznał go natychmiast. To był jeden z tych z kąta, ten z krzaczastymi brwiami. Teraz, gdy kaptur i czapka spadły, widać było tonsurę, wygoloną głęboko, aż po cienki wianuszek włosów nad uszami. Leżał w kałuży krwi. Gardło miał przerżnięte od ucha do ucha. Bełt z kuszy łupnął w belkę nad jego głową z taką siłą, że aż słoma sypnęła się z daszku. Reynevan odskoczył, skulił się, drugi bełt trzasnął w bieloną ścianę tuż obok jego twarzy, pudrując ją wapiennym pyłem. Rzucił się do panicznej ucieczki; widząc po lewej czarną otchłań zaułka, wskoczył w nią bez wahania. Koło ucha zaśpiewały mu lotki kolejnego bełtu. Przesadził jakieś beczki, jakąś kupę gnoju, wpadł w podcienia. I tu zderzył się z kimś. Tak mocno, że obaj upadli. Tamten zerwał się pierwszy. Był to drugi z tych z kąta, ten z błyszczącą twarzą. Też miał tonsurę. Reynevan porwał grube polano ze sterty pod ścianą, zmierzył się do ciosu.

– Nie! – krzyknął człeczyna z tonsurą, wpierając się plecami w ścianę. – Nie! Ja nie… Zacharczał, rzygnął krwią. Nie upadł, zawisł. Spod podbródka sterczał mu bełt, który przybił go do belek. Reynevan nie słyszał gwizdu. Skulił się i popędził w zaułek. – Hej! Stój!

Zatrzymał się tak ostro, że aż pojechał po śliskiej trawie, prosto pod kopyta konia. Jego własnego konia. Gniadosza od Zielonej Damy, którego wodze trzymał teraz wysoki smagły typ o wyglądzie wędrownego czeladnika. – Na siodło – skomenderował chrapliwie, wciskając mu wodze. – Na siodło, Reynevanie z Bielawy. Na trakt! I nie zatrzymuj się. – Kim jesteś?

– Nikim. Jedź! Rysią! Usłuchał.

Nie ujechał daleko, noc była nieprzejrzanie ciemna i potwornie zimna. Napatoczywszy się przy drodze na bróg, Reynevan głęboko zagrzebał się w sianie. Dzwonił zębami. Z chłodu i ze strachu. W Ciepłowodach ktoś targnął się na jego życie. Próbował go zabić. Kto? Biberstein, przemyślawszy rzecz dogłębniej? Zbiry księcia Jana, do którego mogły dojść wieści? Słudzy biskupa? Inkwizycja? Kim byli ludzie z wygolonymi tonsurami, którzy obserwowali go w zajeździe? I dlaczego ich zabito? Kim był typ o wyglądzie czeladnika, który go ocalił? Gubił się w domysłach. Zasnął, zgubiony kompletnie.

Świtem obudziło Reynevana zimno, a z senności definitywnie wyczmuciło bicie dzwonów. Całkiem niedalekich, okazało się. Gdy wygrzebawszy się z brogu rozejrzał się, dostrzegł mury i wieże. Widok był znajomy. Oglądanym w mglistej i mistycznej jasności poranka miastem była Niemcza – Reynevan uczęszczał tu do szkół, zdobywał wiedzę i brał rózgi.

Wjechał do miasta wśród gromady wędrowców. Zgłodniały, kierował się raczej ku kuchennym zapachom, ciągnący ulicami tłum powlókł go jednak ze sobą w stronę rynku. Rynek wypełniony był narodem, stłoczonym głowa przy głowie. – Kaźnić kogoś będą – ośvwadczył z przekonaniem pierwszy zapytany o przyczynę zbiegowiska potężny chłop w skórzanym fartuchu. – Kołem pewno łamać. – Albo na pal wsadzać – oblizała wargi chuda kobieta w zapasce, wieśniaczka z wyglądu. – Jałmużny będą pono rozdawać.

– I odpusty będą, nie darmo, ale tanio ponoć. Dyć to biskupowe popy przyjechały. Z samego Wrocławia! Na górującym nad tłumem rusztowaniu szafotu stały cztery osoby: dwóch mnichów w habitach dominikańskich, czarno odziany jegomość o wyglądzie urzędnika i zwalisty żołnierz w kapalinie i czerwonożółtej tunice wdzianej na pancerz. Jeden z dominikanów przemawiał, co i rusz przesadnym gestem wznosząc ręce. Reynevan nadstawił ucha. – Burzy owa obmierzła czeska herezja cały porządek! Złe i przewrotne nauki głosi o sakramentach! Potępia małżeństwo. Zwracając wzrok ku rozkoszom cielesnym i zwierzęcej chuci, znosi wszelkie więzy praw i wszelki ład publiczny, za pomocą którego zbrodnie zwykły być powściągane. A nade wszystko, łaknąc krwi katolickiej, nakazuje każdego, kto się z jej błędami nie godzi, z bestialskim okrucieństwem zabijać i palić, jednym wargi i nosy obcinać, innym ręce i członki, innych ćwiartować i różnymi sposobami dręczyć. Obrazy Jezusa Chrystusa, jego świętej rodzicielki i innych świętych niszczyć i na pohańbienie wydawać… – Kiedy jałmużny dawać będziecie, a? – zawołał ktoś z tłumu. Żołnierz na szafocie wyprostował się, wziął pod boki ze złym grymasem na twarzy. Krzykacza uciszono. – Żeby lepiej wagę rzeczy wam wyświetlić, dobrzy ludzie – mówił tymczasem czarny urzędnik. – By wam oczy na ohydę czeskiej herezji otworzyć, będzie odczytań tu list spadły z nieba. Spadł on z niebios we Wrocławiu mieście, przed samą katedrą, a napisan jest ręką Jezusa Chrystusa, Pana naszego, amen. Przez tłum przeleciała szeptana modlitwa, ludzie żegnali się, potrącając łokciami sąsiadów. Powstało nieco zamieszania. Reynevan zaczął wycofywać się, przepychać przez ciżbę. Miał dość. Na szafocie drugi z dominikanów rozwinął pergamin.

– O wy, grzesznicy i niegodziwcy – przeczytał z przejęciem – zbliża się do was kres. Jam cierpliwy, ale jeśli z czeskim heretyctwem nie zerwiecie, jeśli Kościół matkę obrażać będziecie, przeklnę was na wieki wieków. Ześlę na was grad, ogień, pioruny i burze, aby zginęły wasze prace, zniszczę wasze winnice i zabiorę wam wszystkie owce wasze. Będę was karał złym powietrzem, włożę na was wielką nędzę. Napominam was tedy i zakazuję dawać ucho husom, herezjarchom, kacermistrzom i innym skurwysynom, sługom Szatana. A kto się sprzeniewierzy, nie ujrzy życia wiecznego, a w domu jego narodzą się dzieci ślepe, głuche… – Szalbierstwo! – gromkim basem zakrzyknął ktoś z ciżby. – Popi fałsz machlowany! Nie wierzcie w to, bracia, ludzie dobrzy! Nie dawajcie wiary biskupim mataczom! Żołnierz z szafotu podbiegł do skraju, wykrzyczał rozkazy, wskazując miejsce, z którego krzyczano, tłum zafalował, gdy wdarli się weń halabardnicy, roztrącając ludzi drzewcami. Reynevan zatrzymał się. Zaczynało być interesująco. – Matką – wykrzyknął ktoś z zupełnie przeciwnego końca placu, głosem, który wydał się Reynevanowi znajomy. – Matką mieni się ten rzymski kościół! A jest wężem najokrutniejszym, co jad trujący na chrześcijaństwo wylał, kiedy krzyż okrutny przeciw Czechom krwawymi wydźwignął rękami, a przekupnymi usty krucjatę przeciw prawym chrześcijanom obwołał! Pełna kłamstwa księża nieprawość chce zabić w Czechach nieśmiertelną prawdę Bożą, która samego Boga ma za pomnożyciela i obrońcę! A kto na prawdę Bożą rękę podnosi, temu śmierć i męki potępienia!

64
{"b":"89107","o":1}