Matrona przybladła nieco, ale dygnęła tylko, nie pisnąwszy słowa. Reynevan złowił jej spojrzenie, gdy pociągnęła córkę za biały rękawek, wyglądający spod zielonej cotehardie. Nie było to spojrzenie specjalnie życzliwe. Córka – Katarzyna von Biberstein – też spojrzała. Przez łzy. W spojrzeniu był wyrzut. I żal. Czego żałowała, co mu wyrzucała, mógł się domyślać. Ale nie chciało mu się móc. Przestało go to interesować. Przestała go interesować osoba Katarzyny von Biberstein. Wszystkie jego myśli biegły ku innej osobie. O której, uświadomił sobie to nagle, nic nie wiedział. Oprócz imienia, które już odgadł. Gdy kobiety wyszły wraz z chłopaczkiem, Jan von Biberstein zaklął. Potem zaklął znowu. – Nec cras, nec heri, nunguam ne credas mulieri – zawarczał. – Skąd w was, niewiastach, tyle przewrotności? Pani cześnikowo? – Jesteśmy przewrotne – Zielona Dama uśmiechnęła się swym zabójczo uroczym uśmiechem demonicy. – Jesteśmy pokrętne. Bośmy córy Ewy. Z krzywego wszak jakoby stworzono nas żebra. – Tyś powiedziała.
– Jednak – Zielona Dama spojrzała na Reynevana spod rzęs – wbrew pozorom wcale nie tak łatwo nas zwieść. Ani uwieść. Od czasów rajskiego ogrodu zdarza nam się, to fakt, ulegać wężom. Ale nigdy padalcom. – Co to niby miało znaczyć?
– Jestem zagadką. Odgadnij mnie, panie Janie. Błysk w oku Jana Bibersteina zgasł równie szybko, jak się pojawił.
– Czcigodna pani cześnikowa – mocniej niż dotychczas zaakcentował tytuł – raczy filuterną być. A nam tu nie do figli. Prawda, panie z Bielawy? A może się mylę? Może ci wesoło? Może zda ci się, żeś się już wywinął? Niczym węgorz z opresji wyśliznął? Daleko do tego jeszcze, oj, daleko. Żeś to nie ty Kaśkę moją zbrzuchacił, dobra twoja. Aleś napadł ją po zbójecku, za to jedno warto by cię dać poćwiartować. Albo, żeś kacerz, biskupowi wydać, niechaj cię we Wrocławiu na stosie usmaży… Chciałaś może coś powiedzieć, pani? Czy mi się zdało?
– Zdało ci się.
Skrzypnęły drzwi, do zbrojowni weszła matrona. Bez czepca. Nieco zarumieniona. Z falującym biustem. – O – ucieszył się pan Jan. – Tak szybko poszło? Jejmość Bibersteinowa spojrzała na męża z pobłażliwą wyższością, zbliżyła się, coś długo szeptała na ucho. Im dłużej szeptała, tym bardziej pan Jan promieniał. – Ha! – wykrzyknął wreszcie, rozpromieniony do limitu. – Młody Wolfram Pannewitz! Ha, na mą duszę! Kojarzę! Szwendał się po Goleniowskich Lasach, w błędnego rycerza zabawiał! Musiał się na nią napatoczyć, gdy od skarbniczka w bór uciekła… Ha, do stu rogatych diabłów! Toć pamiętam! A jak to potem tu zjeżdżał, pomnisz, żono, jak to oczami strzelał, kraśniał i ślinił się… Podarki przywoził! Ha! Ale żenić się ochoty nie było! To teraz będzie. Bo to jest partia niezła, pani żono, całkiem niezła. Wnet na Homole jadę, do starego pana Pannewitza, pogwarzymy, dwaj ojcowie, o psotach potomków naszych. Pogwarzymy o honorze… Urwał, spojrzał na Zieloną Damę i Reynevana, jakby zdziwiony, że jeszcze tu są. Nasępił się. – Powinienem…
– Nic nie powinieneś – przerwała ostro Zielona Dama. – Sprawę przejmuję ja. Zabieram go i odjeżdżam zaraz. – Nie zanocujesz, pani? Do Schónau kawał drogi…
– Odjeżdżam zaraz. Bywaj, panie Janie.
Zielona Dama spieszyła się, zmuszała swój orszak do pośpiechu. Skierowali się na północ, na skałki i wzgórza. Jechali spiesznie, mając przed sobą zamglony masyw Ślęży, a za plecami sine Rychleby i Jesioniki. Reynevan jechał w końcu pochodu, nie bardzo wiedząc, dokąd i po co. Nie ochłonął jeszcze. Jazda jednak długo nie potrwała. Zielona Dama nagle dała rozkaz do zatrzymania. Skinęła na Reynevana, by jechał za nią. U stóp wzgórza stał kamienny krzyż pokutny. Zwykle takie krzyże wywoływały u Reynevana skojarzenia, pobudzały do rozmyślań. Teraz krzyż niczego nie wywołał ani nie pobudził. – Zsiadaj.
Usłuchał. Stała przed nim, wiatr szarpał jej płaszczem, oblepiał nim sylwetkę. – Tu się rozstaniemy – powiedziała. – Jadę do Strzelina, stamtąd do domu, do Schónau. Twoje towarzystwo nie jest wskazane. Rozumiesz? Radź sobie sam. Kiwnął głową. Podeszła, z bliska spojrzała mu w oczy. Przez chwilę. Potem odwróciła wzrok. – Uwiodłeś mi córkę, niegodziwcze – powiedziała cicho. – A ja… Ja, miast dać ci teraz po twarzy i okazać wzgardę, muszę się czerwienić. I w myśli być ci wdzięczną za… Wiesz, za co. Ha, też się czerwienisz? Dobrze. Zawsze jakaś pociecha. Marna, ale zawsze. Zagryzła wargi.
– Jestem Agnes de Apolda. Małżonka cześnika Bertolda Apoldy. Matka Jutty de Apolda. – Domyśliłem się.
– Lepiej późno niż wcale.
– Interesuje mnie, kiedy ty się domyśliłaś.
– Wcześniej. Ale dość o tym.
– Sprzyja ci fortuna – podjęła. – Jesteś klasycznym wręcz przykładem wybrańca losu. Ale przestań kusić licho. Uciekaj. Zniknij ze Śląska, najlepiej na zawsze. Nie jesteś tu bezpieczny. Biberstein nie był twoim jedynym wrogiem, masz ich tu wielu. Prędzej czy później któryś z nich dopadnie cię i wykończy. – Muszę zostać – zagryzł wargi. – Nie wyjadę, zanim nie spotkam się… – Z moją córką, tak? – niebezpiecznie zmrużyła oczy. Zabraniam ci tego. Przykro mi, ale nie zaakceptuję tego związku. Nie jesteś dla Jutty godną partią. Jan Ziębicki faktycznie wyzuł cię ze wszystkiego i wszystko odebrał, ale ja nie jestem aż tak wyrachowana jak Biberstein, przeżyłabym zięcia ubożątko, bogatego jedynie sercem, niechajże miłość triumfuje w chałupeczce niskiej. Ale nie pozwolę córce związać się ze ściganym banitą. Ty sam, jeśli masz choć trochę przyzwoitości, a wiem wszak, że masz, nie dopuścisz, by twoi wrogowie dotarli twym tropem do niej. Nie wystawisz jej na niebezpieczeństwo i szwank. Potwierdź. – Potwierdzam. Ale chciałbym…
– Nie chcij – przerwała natychmiast. – To nie ma sensu. Zapomnij o niej. I pozwól jej zapomnieć. To już dwa lata, chłopcze. Wiem, że cię to zaboli, ale to powiem: czas ma wielkie zdolności lecznicze. Strzała Amora, bywa, utkwi głęboko. Ale i takie rany goją się z czasem, jeśli ich nie rozdrapywać. Ona zapomni. Może już zapomniała. Nie mówię tego, by cię ranić. Przeciwnie: by ci ulżyć. Gryziesz się myślą o odpowiedzialności, o obowiązku. O długu. Nie masz żadnych długów, Reinmarze. Jesteś wolny od zobowiązań. Będę może prozaiczna do bólu, ale co tu poetyzować? To, żeście się ze sobą przespali, to epizod bez znaczenia. Nie odpowiedział. Podeszła doń, bardzo blisko.
– Spotkanie z tobą… – szepnęła, ostrożnie dotykając jego policzka. – Spotkanie z tobą było przyjemnością. Będę je pamiętać. Ale nie chciałabym już nigdy cię spotkać. Ani widzieć. Nigdy i nigdzie. Czy to jest jasne? Odpowiedz. – Jest jasne.
– Na wypadek, gdyby ci coś zaczęło chodzić po głowie, wiedz: Jutty nie ma w Schónau. Wyjechała. Na nic się zda wypytywanie tamtejszych ani okolicznych, nikt nie zna miejsca jej pobytu. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem.
– Żegnaj więc.