Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dwudziesty piąty

w którym Reynevan dokonuje wyboru. Ale nie wszystko kończy się dobrze.

Minął Frankenstein, objeżdżając miasto od południa, przez Sadlno. Głowa bolała go potwornie, zaklęcia nie skutkowały, nie słuchały go rozedrgane w zdenerwowaniu ręce. Ból ćmił oczy. Jechał jak we śnie. W koszmarze. Droga, gościniec kłodzki, część traktu handlowego Wrocław-Praga, nagle przestała być zwykłą drogą, dobrze znaną Reynevanowi trasą. Zmieniła się w coś, czego Reynevan nie znał i nigdy nie widział. W zachmurzone i ciemne bez tego niebo wmącił się nagle, jak inkaust w wodę, wirujący i tętniący obłok gęstego mroku. Powiał, gnąc drzewa, dziki wicher. Koń rzucał łbem, rżał, wizżał, ciskał się. Reynevan jechał, z trudem odnajdując drogę wśród egipskich ciemności. W ciemnościach płoną ruchome ogniki. I czerwone ślepia. Zza czarnych chmur blado łyska księżyc. Koń rży. Staje dęba.

W miejscu, gdzie powinna być wieś Tarnów, nie ma wsi. Jest cmentarz wśród pokracznych drzew. Na mogiłach poprzekrzywiane krzyże. Niektóre zatknięte odwrotnie, do góry nogami. Między mogiłami płoną ogniska, w ich migotliwym poblasku widać pląsające sylwetki. Cmentarz roi się od potworów. Lemury drapią groby pazurami. Wydzierają się spod zmarzłej ziemi empuzy i necuraty. Murony i mormoliki unoszą głowy, wyją do księżyca. Między potworami – Reynevan widzi go wyraźnie siedzi Drosselbart. Teraz, po śmierci, jest jeszcze chudszy niż za życia, bardziej kadaweryczny niż cadaver, wygląda zupełnie jak mumia, jak stary szkielet obciągnięty suchą skórą. Jeden z lemurów trzyma go zębami za łokieć, gryzie i żuje. Drosselbart jakby tego nie zauważa. – Gdy idzie o dobro sprawy – woła, patrząc na Reynevana – jednostki się nie liczą! Udowodnij, żeś gotów do poświęceń! Czasem trzeba poświęcić to, co się kocha! – Kamień na szaniec! – wyją lemury. – Kamień na szaniec!

Za cmentarzem rozstaje. Pod krzyżem, oparty plecami, siedzi Rzehors. Twarz ma w połowie zasłoniętą, całego spowija całun, przesiąknięta krwią płachta z workowego płótna. – Rydwan historii pędzi – mówi niewyraźnie, z wysiłkiem. – Żadna siła nie jest go już w stanie zatrzymać. Poświęć ją! Musisz ją poświęcić! Dla sprawy! Dla Kielicha! Kielich musi zatriumfować! – Kamień na szaniec! – skrzeczą, podskakując, wielkouche szretle. – Rzuć ją jak kamień na szaniec! – Zresztą ona i tak jest zgubiona – mówi, podnosząc się z przydrożnego rowu, Bisclavret. Nie wiadomo, jak mówi i czym, zamiast gardła i żuchwy ma krwawą miazgę. – Jan Ziębicki nie wypuści jej z łap. Nieważne, co zrobisz, i tak jej nie ocalisz. Ona już nie żyje. Jest stracona. Z rowu po drugiej stronie wstaje Gelfrad von Stercza. Bez głowy. Głowę trzyma pod pachą. – Przysięgałeś – mówi głowa. – Dałeś Verbum nobile, słowo szlacheckie. Musisz ją poświęcić. Ja poświęciłem… siebie. Spełniłem obowiązek. Zaprzysiągłem mu… Hodie mihi, cras tibi… Hodie mihi, eros tibi…

Kopyta biją o ziemię. Reynevan galopuje, schylony w siodle. Powinna tu gdzieś być wieś Baumgarten. Ale nie ma jej. Są gołe wiekowe drzewa, dziki las, zimowa puszcza. – Byliście ładną parą – woła zza drzewa zielonoskóra istota o oczach świecących jak fosfor. – Joioza i bachelar. Byliście! Byliście! – Kamień na szaniec! – wyją powstające z wiatrołomu blade wichty. – Kamień na szaniec! Zza pni wychylają się alpy, wysokie, ciemnoskóre i białowłose alpy o szpiczastych uszach. – Tempus odii – płynie ku niemu ich natrętny, dobrze słyszalny szept. – Tempus odii, czas nienawiści… Powinna tu być wieś Bukowczyk. Nie ma jej.

– Nowa Era! – krzyczy, wyskakując jak spod ziemi, Krejczirz, kaznodzieja Sierotek. Jest cały zlany krwią, broczy z ręki odrąbanej powyżej łokcia i z okropnej rany na głowie. – Nowa Era! A stary świat niech w ogniu zginie! Poświęć ją! Poświęć ją dla sprawy! – Kamień na szaniec! Kamień na szaniec!

– Nastanie Królestwo Boże! – wyje Krejczirz. – Prawdziwe Regnum Dei! Zatriumfujemy! Prawdziwa wiara zatriumfuje, nieprawościom kres nastanie, świat się odmieni! By tak się stało, musisz ją poświęcić! – Musisz ją poświęcić!

Po zboczu wzgórza, długim, niekończącym się pochodem-korowodem schodzi Totentanz, danse macabre. Setki przyodzianych w porwane całuny kościotrupów pląsają i skaczą, podrygują w dzikich i groteskowych lansadach. Powiewają i łopocą wystrzępione chorągwie i proporce. Łoskoczą piekielne bębny. Słychać klekot kości, kłapanie zębów. I dziki, wyśpiewywany skrzekliwymi głosami chorał: Któż jsu bozi bojovnici a zókona jeho!

Nad trupim zastępem krążą i kraczą tysiące wron, gawronów i kawek. Wiatr donosi wstrętny trupi cuch.

Klekocą kości, kłapią zęby. Rozbrzmiewają wrzaski i potępieńcze wycia. I zaśpiew. Któż jsu bozi bojovnict

a zókona jeho!

Kamień na szaniec. Musisz ją poświęcić. Reynevan tuli twarz do grzywy, dźga konia ostrogami. Kopyta łomocą o zmarzłą ziemię.

Koszmar skończył się gwałtowniej, niż się rozpoczął. Mrok rozwiał się w mgnieniu oka. Wrócił normalny świat. Normalne grudniowe niebo z wiszącym na nim bladym jak twaróg księżycem. Wieś Frankenberg znalazła się tam, gdzie miała być. Szczekały psy. Dym spełzał ze strzech, płoził się po ugorze. Daleko, na południu, w kierunku jazdy, a więc chyba w Bardzie, dzwoniono na nonę. Reynevan jechał. Koń szarpał głową, boczył się.

Ból głowy ustąpił.

Minął Bardo, wciąż noszące ślady zniszczeń i pożarów. Przejechał na lewy brzeg Nysy. Wspiął się na grzbiet nad przełomem rzeki, przejechał obok wsi Eichau, zjechał w Kotlinę Kłodzką. W Kłodzku dzwoniono na nieszpór.

Objechał miasto od północy, znowu przeprawiając się przez Nysę. Dotarł do rozstaja dróg, miejsca, gdzie gościniec międzyleski krzyżował się z traktem wiodącym do Lewina i Nachodu. I tu, pod wsią, nazwy której nie znał, zatrzymała go husycka hlidka. Czujka, patrol złożony z trzech konnych kuszników. – Jestem z Vogelsangu – odpowiedział, okrzyknięty. Reinmar z Bielawy. Wiedźcie do dowództwa. Sierotki były w marszu. Porzuciwszy leże pod Rengersdorfem armia Kralovca ciągnęła na północ. Idą wprost w dolinę Ścinawki, pomyślał. Nie muszę ich namawiać, nie muszę przekonywać, bez mojego udziału robią dokładnie to, czego chciał książę Jan. Byłbyż to znak od Boga? Nie muszę niczego robić. Nikogo nie zdradzę. Czynnie przynajmniej. Będę milczał po prostu. Zataję, co zaszło. Jutta będzie ocalona… Strzeżona na flance przez jeźdźców i piechurów kolumna długa była chyba na pół mili – w jej skład wchodziło na oko jakieś sto pięćdziesiąt wozów bojowych i z pół setki transportowych, zwanych spyżnymi. Trochę potrwało, nim patrol dowiózł Reynevana do hejtmanów. Na samo czoło kolumny, będące już daleko za Schwedeldorfem. – Reynevan! – Jan Kralovec z Hradku sprawił wrażenie mocno zdziwionego. – Żyjesz? Gadali, że cię w Kłodzku pan Puta zamęczył. Żeście wpadli mu w łapy, ty i Rzehors… Jakim cudem… – Nie czas o tym, bracie. Nie czas.

– Pojmuję – twarz Kralovca ścięła się lodem. – Mów, z czym przybywasz. Reynevan wziął głęboki wdech. Jutto, pomyślał. Jutto, wybacz. – Jan Ziębicki idzie na was od północy z tysiącem ciężkozbrojnej jazdy. Zamierzają uderzyć na was w marszu. Sprawić wam drugie Kratzau. Kralovec zaciął zęby na dźwięk nazwy. Inni hejtmani zaszemrali głucho. Był wśród nich Jan Kolda z Żampachu. Był Matej Salava z Lipy. Był ktoś do Mateja podobny i noszący identyczny herb, a więc niewątpliwie jego brat Jan. Był siedzący na wielkim rycerskim siwku Brazda z Klinsztejna, jak zwykle obnoszący się z rodowymi ostrzewiami Ronoviców. Był znany Reynevanowi z widzenia Wiłem Jenik z Mieczkowa, hejtman Litomyśla. Był przezywany Polakiem Piotr z Lichwina, obecny komendant zdobytego wiosną zamku Homole. I to właśnie czarny jak kruk Piotr Polak odezwał się pierwszy. – Co jeszcze – spytał złym głosem – kazali ci powtórzyć Ziębicki i Puta? Do czego masz nas skłonić? – Miałem – odrzekł z naciskiem Reynevan, zwrócony twarzą nie do Polaka, lecz do Kralovca. – Miałem was skłonić do tego, co sami właśnie robicie. Do marszu na północ, w dolinę Ścinawki. Sami leziecie w zasadzkę, Janowi Ziębickiemu prosto w paszczę. Byłbym prowokatorem, jak sugeruje pan z Lichwina, wystarczyłoby mi milczeć. A ja was ostrzegam. Ratuję was przed klęską i zagładą. Nawet nie wiecie, jakim kosztem to robię. Jeśli macie mnie za szpiega, zabijcie. Nie powiem więcej ani słowa. – To Reynevan – powiedział Brazda z Klinsztejna. To jeden z nas! I ostrzega nas wszak. Co miałby osiągnąć przez to, że nas ostrzega? – To, że zatrzymamy się w marszu – rzekł wolno Wiłem Jenik. – Że damy wrogim wojskom czas, którego potrzebują. Że damy czas na ucieczkę z dobytkiem wsiom, które idziemy złupić. Ja tego człowieka nie znam… – A ja znam – uciął ostro Kralovec. – Rozkazuję zatrzymać kolumnę. Bracie Wilemie, patrole i podjazdy na północ i w stronę Kłodzka. Bracie Piotrze, bracie Mateju, sformujcie jazdę. – Stawiamy hradbę?

– Stawiamy – potwierdził Kralovec, stając w strzemionach i oglądając się. – Tam, za tą rzeczką, pod wzgórzem. Jak zwie się tamta wsina, którą mijaliśmy? Wie któryś? – Stary Wielisław.

– Tam więc się postawimy. Dalej, bracia! Żywo!

Ustawianie wagenburga, vozovej hradby, Reynevan widział już ładnych kilka razy. Ale nigdy w tak sprawnym wykonaniu jak teraz. Sierotki Kralovca uwijały się jak w ukropie, a ład i organizacja wzbudzały podziw. Wpierw utworzono centrum, nucleus, pierścień z wozów spyżnych, wewnątrz którego ukryto konie juczne i bydło. Wokół centrum szybko zaczęła tworzyć się właściwa hradba: czworokąt wozów bojowych. Woźnice sprawnie podprowadzali wehikuły na właściwe pozycje. Konie wyprzęgano i odprowadzano do centrum. Wozy ustawiano systemem "koło na koło", tak by lewe tylne koło wozu poprzedzającego móc związać łańcuchami z przednim prawym kołem następnego, przez co ściana wozowego szańca miała formę schodkową. W pozostawiane co kilka wozów przerwy wprowadzano artylerię – hufhice, taraśnice, małe puszki. Każdą ze ścian tworzyło pięćdziesiąt wozów bojowych, cały wagenburg tworzył kwadrat o boku długim na co najmniej dwieście kroków. Nim zaczęło zmierzchać, wagenburg stał. I czekał.

104
{"b":"89107","o":1}