– Zdradą planowaliśmy Kłodzko brać – powtórzył Brazda z Klinsztejna, w zamyśleniu zamierając z łyżką nad garnkiem. – Jeno nic nie wyszło z tego. Naszych, co w mieście byli, wszystkich wyłapali. I na śmierć zamęczyli. Był wśród nich Rzehors, podobno strasznie katowali go na szafocie, na rynku. A plotkowano, że i tyś tam równie paskudny koniec znalazł. Rad jestem, żeś ocalał. – I jam rad – zacisnął zęby Reynevan. – A Bisclavret też nie żyje. Zabili go. To koniec Vogelsangu. – Ty zostałeś. Przeżyłeś.
– Przeżyłem.
Brazda wznowił siorbanie, ale tylko na chwilę.
– Jeśli Ślązacy nie nadciągną… Jeśli okaże się, że… Możesz mieć kłopoty, Reynevan. Nie boisz się? – Nie.
Milczeli, siorbali polewkę. Snuł się dym z ognisk. Chrapały konie w wewnętrznym pierścieniu wagenburga. – Brazda?
– Co?
– Nie widziałem przy sztabie żadnego kaznodziei. Ani Prokupka, ani Krejczirza… – Prokupek… – Ronovic smarknął, otarł nos. – Prokupek jest w Pradze, karierę robi. Gotów w biskupy pójść. Krejczirz poległ pod Kratzau, zarąbali go razem z tymi jego procarzętami, tak dostał, że nie było co zbierać. Mieliśmy jeszcze jednego księdza, ale niemocny był, słabował. Zmarło mu się. Pod Dusznikami go pochowalim. Będzie dwie niedziele temu. – Zostaliście… – Reynevan odchrząknął. – Zostaliśmy więc bez pociechy duchowej? – Jest wódka.
Dość szybko i dość raptownie – był wszak dwudziesty szósty grudnia – zapadły ciemności. I wtedy powróciły podjazdy, patrole, jazda Piotra Polaka. Na rozmigotany od ognisk plac wagenburga jęli wlewać się konni. – Idą! – zameldował Kralovcowi zdyszany Piotr Polak. – Idą, bracie! Niemczyk Reynevan prawdę gadał, idą! Samo rycerstwo, dobry tysiąc koni! Na chorągwiach śląskie orły, widać też znaki Opawy! Zeszli w kotlinę, są już pod Kłodzkiem! Przed świtem tu będą! – Uderzą? – spytał Jan Kolda. – Zamiarowali przeca, jak pod Kratzau, napaść na idącą kolumnę. A gdy się spostrzegą, żeśmy w pogotowiu? Uderzą? – Bóg jeden to wie – odrzekł Kralovec. – A my wychodu i tak nie mamy, czekać musimy. Pomódlmy się, Boży bojownicy! Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech…
Było zimno, zaczął prószyć drobny i suchy śnieg.
– Co to za wieś przed nami?
– Mikowiec, mości książę. A dalej to już będzie Schwedeldorf… – Czas tedy! Czas! Chorągwie naprzód! Pod znakami pójdziemy do szarży! Chorążowie wysunęli się na czoło. Pierwsza załopotała przed frontem wojska chorągiew Ziębic, z orłem w połowie czarnym, w połowie czerwonym. Przy niej wzniósł się znak biskupi, czarne orły i czerwone lilie. Obok zabłysnął bielą i czerwienią sztandar Opawy. Obok chorągiew świdnicka, czarne orły i czerwono-białe szachownice. I czarny orzeł Wrocławia. U boków odzianego w mediolańską zbroję Jana z Ziębic stanęli wodzowie. Młody Wacław, dziedzic Opawy, książę na Głubczycach. Dowodzący chorągwią biskupią Mikołaj Zedlitz z Alzenau, starosta Otmuchowa, ze złotą klamrą na czerwonej tarczy. Marszałek biskupi Wawrzyniec von Rohrau. Grodkowski starosta Tamsz von Tannenfeld. Dowodzący kontyngentem świdnickim podstarosta Hinko Stosz. Łatwy do rozpoznania po czerwono-srebrnym turzym łbie w herbie Jerzy Zettritz, dowódca wrocławian. – Naprzód!
– Mości książę! Młody Kurzbach, z podjazdu!
– Bywaj tu, bywaj! I gadaj! Jakie wieści? Gdzie husyci?
– Leżą… – odrzekł z siodła rycerzyk z trzema złotymi rybami na tarczy. – Leżą pod Starym Wielisławiem… – Nie są w marszu?
– Nie. Obozują.
Dowódcy zaszemrali. Hinko Stosz zaklął. Tannenfeld splunął. Jan Ziębicki zatoczył koniem. – Nic to! – zakrzyknął. – Nic to!
– Twój szpieg widomie zdradził nas, książę – orzekł sucho Jerzy Zettritz. – Z zaskoczenia nici. I co teraz? – Nic to, rzekłem! Uderzymy!
– Na wagenburg? – bąknął Wawrzyniec von Rohrau. Mości książę… Czesi są w gotowości… – Nie są! – zaprzeczył książę. – Bielawa nie zdradził. Nie potrafiłby! To tchórz i słabeusz! Wie, że mam go w ręku, że mogę strasznie go pognębić, jego i jego gamratkę… Nie odważyłby się… Kralovec, zaręczam, nic nie wie o nas, nie ustawił wagenburga, rozbił zwyczajny nocny obóz! Nasza przewaga wzrosła! Dojdziemy przed świtem, w mroku uderzymy na śpiących, rozproszymy ich i wyrżniemy. Nie dostoją szarży, rozniesiemy ich! Bóg z nami! Minęła północ, mamy dwudziesty siódmy grudnia, dzień świętego Jana Ewangelisty, patrona mego! W imię Boga i świętego Jana, naprzód, panowie rycerze! – Naprzód! – krzyknął Wacław Opawski.
– Naprzód! – zawtórował Mikołaj Zedlitz, starosta otmuchowski. Trochę jakby mniej pewnie. – Naprzód! Gott mit uns!
Na wozach wagenburga, między wozami i pod nimi, czekało w gotowości dwa i pół tysiąca Bożych bojowników. Tysiąc czekał w zwartym odwodzie, gotów zastąpić poległych i rannych. Pośrodku placu stłoczył się oddział szturmowy Sierotek, dwieście koni lekkozbrojnej jazdy.
Ogniska wygaszono. Przy wozach czerwono gorzały kotliki z żarem. – Idą! – meldowały powracające hlidki. – Idą!
– Gotuj się! – skomenderował hejtmanom Kralovec. Reynevan, ty przy mnie. – Chcę walczyć na wozie. W pierwszej linii. Proszę, bracie. Kralovec milczał długo, gryzł wąs. W świetle księżyca nie sposób było rozpoznać wyrazu jego twarzy – Rozumiem – odrzekł wreszcie. – A raczej domyślam się. Prośbie odmawiam. Zostajesz przy mnie. Obaj pójdziemy, gdy czas przyjdzie, z jazdą do boju. Idzie na nas tysiąc koni, chłopcze. Tysiąc koni. Na wozie, w polu… wszędzie, wierz mi, jednakie są szansę na to, by ci się spełniło pragnienie śmierci.
Wagenburg trwał w skupieniu i ciszy, martwej ciszy, którą ledwie kiedy przerwało chrapanie konia, zaszczęk broni lub kaszel któregoś z bojowników. Ziemia zaczęła wyczuwalnie drżeć. Zrazu lekko, potem coraz silniej i silniej. Uszu Reynevana dobiegł głuchy łomot kopyt uderzających o zmarzłą grudę. Sierotki zaczęły nerwowo kasłać, konie chrapać. Na wozach i pod wozami żarzyły się i migotały ogniki lontów. – Czekać – powtarzał od czasu do czasu Kralovec. Dowódcy przekazywali rozkaz po linii. Łoskot kopyt rósł. Przybierał na sile. Nie było już wątpliwości. Skryta w ciemnościach ciężka konnica przechodziła z kłusa do galopu. Wagenburg Sierotek był celem szarży. – Jezu Chryste – powiedział nagle Kralovec. – Jezu Chryste… Przecież nie aż tak! Przecież nie mogą być aż tak głupi! Łomot kopyt rósł. Ziemia dygotała. Dzwoniły spinające wozy łańcuchy. Szczękały i dzwoniły, zderzając się, ostrza gizarm i halabard. Coraz silniej dygotały zaciśnięte na drzewcach dłonie. Narastał nerwowy kaszel. – Dwieście kroków! – wrzasnął od wozów Wiłem Jenik.
– Gotuj się!
– Gotuj się! – powtórzył Jan Kolda. – No, chłopaki, półdupki razem! – Sto kroków! Widaaaać!
– Pal!!!
Wagenburg rozbłysnął ogniem tysiąca luf. I ogłuszającym gruchotem tysiąca wystrzałów. – Wśród kwiku koni, wśród wrzasku, wśród zgiełku i szczęku, ciemności rozjaśnił nagle ogień. Początkowo niemrawy, zaledwie pobłyskujący, podsycany zrywającym się w przedświcie wiatrem wybuchnął wreszcie z siłą i furią. Jasnym, wysokim płomieniem rozgorzały strzechy chat Schwedeldorfu i Starego Wielisławia, zapłonęły stogi pod Czerwoną Górą, stodoły, szopy i klecie nad Wielisławką. Jedne podpalono na rozkaz Kralovca, inne kazał w momencie ataku zapalić swoim książę Jan. Cel był ten sam: by zrobiło się jasno. Dość jasno, by było można zabijać. Salwa wagenburga miała skutek iście morderczy. Pod łomocącą o zbroje ulewą kul i bełtów pierwsza linia szarży runęła jak zmieciona wichrem; w kłębowisko przewróconych koni i ludzi wpadła, tratując, linia druga, szarżujące wierzchowce potykały się i wywracały na wierzchowcach obalonych i rannych, szalały, zrzucały jeźdźców wśród makabrycznego wizgu i rżenia. Z wizgiem koni mieszał się i bił w nocne niebo wrzask ludzi. Do wozów doszła dopiero linia trzecia, a choć impet jej ataku został w znacznym stopniu wyhamowany, wagenburg zadrżał, zatrząsł się pod uderzeniem pancernej jazdy. Wozy zakołysały się pod naporem. Ale stały. A na przypartych do nich rycerzy spadła lawina żelaza. Przygniatani przez własnych napierających z tyłu towarzyszy, nie mogąc cofnąć się ani uciec, bronili się, jak mogli przed walącymi się na nich ciosami. Husyckie cepy, topory i morgensterny druzgotały hełmy, halabardy rozwalały naramienniki, berdysze odrąbywały ramiona, tłukły wekiery i nadziaki, sudlice i alszpisy dziurawiły pancerze.
Ukryci pod wozami kusznicy strzelali z samostrzałów, pakując bełt za bełtem w końskie brzuchy, inni cięli nogi wierzchowców osadzonymi na sztorc kosami. Kwik, łomot żelaza i ryk wzbijały się nad pole boju, w brzeszczotach krwawo lśniły pożary. Pierwsza ustąpiła i poszła w rozsypkę chorągiew biskupia. W szarży zdziesiątkowana salwą, przy wagenburgu ugrzęzła, nadziała się, jak na wielkiego jeża, na gąszcz nastawionych pik, gizarm i rohatyn. Na ten widok w Mikołaju Zedlitzu zupełnie upadły serce i duch. Wykrzykując jakieś bełkotliwe i bezsensowne komendy starosta Otmuchowa nagle zawrócił konia, cisnął na ziemię tarczę ze złotą klamrą i zwyczajnie uciekł. Jego śladem pocwałował marszałek Wawrzyniec von Rohrau. Za obydwoma uciekła cała chorągiew. A raczej to, co z niej zostało. Następnym był Wacław, książę na Głubczycach, syn Przemka Opawskiego. Wacław, pasjonat nauk tajemnych, całą drogę rozmyślał nad zagadkowym horoskopem, jaki przed wyprawą postawili nadworni astrologowie. Teraz, gdy opawscy rycerze zaczęli padać pod ciosami husyckich cepów, książę Wacław uznał, że koniunkcje nie sprzyjają, a prospekty są złe. I że czas do domu. Na jego rozkaz cały kontyngent z Opawy przeszedł do odwrotu. Dość panicznego. Jan Ziębicki, Hinko Stosz i Jerzy Zettritz chrypli od wykrzykiwanych rozkazów. Rycerstwo cofnęło się spod wagenburga celem przegrupowania. Był to ostatni i najgorszy błąd dowódców w bitwie. Sierotki zdążyły tymczasem nabić hufnice i taraśnice, strzelcy mieli już w rękach hakownice i piszczały, gotowi byli kusznicy. Wśród ogłuszającego huku wagenburg ponownie zakwitł ogniem i dymem, na odstępujących Ślązaków spadł morderczy grad pocisków. Znowu kule i bełty z trzaskiem dziurawiły blachy, znowu waliły się, kwicząc, pokaleczone konie. A ci, co jeszcze byli w stanie, rzucili się do bezładnej ucieczki. Pierzchnął w popłochu, wyprzedzając wszystkich swoich podkomendnych, grodkowski starosta Tamsz von Tannenfeld. Wraz z resztką ocalałych rycerzy świdnickich zemknął z pola podstarosta Stosz. Głusi na rozpaczliwe wezwania księcia Jana i Zettritza poszli w rozsypkę rycerze wrocławscy i ziębiccy. – Teraz! – zaryczał Jan Kralovec z Hradku. – Teraaaaaz! Na nich, Boży bojownicy! Na nich! Bij! Ze ścian wagenburga momentalnie usunięto kilka wozów, powstałymi szczelinami wylała się w pole czeska jazda. Na lżejszych i wypoczętych koniach, mniej obciążeni zbroją, husyccy jezdni migiem doścignęli uciekających Ślązaków. Dościgniętych sieczono i kłuto bez litości, bez pardonu. W ślad za jazdą zza wozów wypadła piechota. Tym ze Ślązaków, których oszczędziły miecze kawalerii, teraz przyszło umierać pod cepami. – Na nich! Hyyyyr na niiiich!