Rozdział dwudziesty trzeci
w którym lato Roku Pańskiego 1428, spędzane w miłej i rozkosznej sielance, mija Reynevanowi niby chwilka jaka ulotna. Aż chciałoby się na tym historię zakończyć standardowo słowami: "Żyli potem długo i szczęśliwie". Ale co z tego, że chciałoby się, kiedy nie sposób, niestety.
Reynevan przeleżał w klasztornej infirmerii do Trójcy, pierwszej niedzieli po Zielonych Świątkach. Równo dziewięć dni. Doliczył się zresztą tych dni dopiero po fakcie, powracająca falami gorączka sprawiła, że z samego pobytu i kuracji pamiętał niewiele. Pamiętał Juttę de Apolda, spędzającą sporo czasu przy jego łożu boleści, pamiętał tęgawą infirmeriuszkę, zwaną – jakże trafnie – siostrą Misericordią. Pamiętał leczącą go opatkę, wysoką, poważną zakonnicę o jasnych szarobłękitnych oczach. Pamiętał zabiegi, jakim go poddawała, bolesne jak diabli i nieodmiennie pociągające za sobą gorączkę i malignę. To dzięki tym zabiegom jednak posiadał wciąż jeszcze rękę i mógł nią jako tako władać. Słyszał, o czym mniszki mówiły podczas zabiegów – a była mowa i o obojczyku, i o stawie ramiennym, o tętnicy podobojczykowej, o nerwie pachowym, o węzłach chłonnych, o powięziach. Słyszał dość, by rozumieć, że przed wieloma poważnymi problemami ocaliła go medyczna wiedza opaczki. Jak również medykamenty, jakimi dysponowała i umiała się posłużyć. Niektóre z leków były magiczne, niektóre z nich Reynevan poznawał, już to po zapachu, już to reakcji, jaką wywoływały. Stosowany był zarówno dodecatheon – znacznie silniejszy od zdobytego w Oławie – jak i peristereon, specyfik bardzo rzadki, bardzo drogi i bardzo skuteczny na stany zapalne. Na kilkakrotnie otwieraną ranę opatka stosowała lek znany jako garwa, sekret którego przywędrował podobno aż z Irlandii, od tamtejszych druidów. Reynevan rozpoznał też po charakterystycznej makowej woni wundkraut, magiczne ziele Walkirii, którym kapłani Wotana leczyli rannych po bitwie w Lesie Teutoburskim. Zapach suszonych listków lulka zdradzał hierobotane, a zapach kory topolowej leukis, dwa silne leki przeciwzgorżelowe. Widłakiem pachniała zasypka zwana lycopodium bellonarium.
A gdy zaczęto stosować lycopodium bellonarium, Reynevan mógł już wstawać. Palce lewej dłoni nie drętwiały mu już i mógł w nich utrzymywać różne przedmioty. Dzięki czemu zdołał pomagać zakonnicom w leczeniu Samsona. Który, lubo przytomny, wciąż wstawać nie był w stanie. – Jutta nie odstępowała Reynevana na krok. Jej oczy błyszczały od łez i miłości. – Wojna, o której już zdążyli zapomnieć, przypomniała o sobie krótko po Trójcy. Rankiem pierwszego dnia czerwca Reynevana, Juttę i zakonnice z Białego Kościoła zaniepokoił huk dział, dolatujący od zachodu. Nim jeszcze do klasztoru dotarły dokładne informacje, Reynevan domyślił się już, w czym rzecz. Jan Kolda z Żampachu nie wycofał się wraz z armią Prokopa Gołego, został na Śląsku, obwarowany na ślęży. On sam i jego zbójecka drużyna solą w oku i kolcem w tyłku byli dla Ślązaków, zbyt dokuczali, by dało się ich tolerować. Silny i wyposażony w ciężkie bombardy kontyngent wrocławsko-świdnicki obiegł ślężański zamek i rozpoczął ostrzał, wzywając Jana Koldę do poddania. Kolda, jak głosiła wieść stugębna, w odpowiedzi określił oblegających popularną wśród ludu nazwą męskich organów płciowych i zasugerował im, by zajęli się wzajemnym samcołóstwem. Po czym zrewanżował się z murów ogniem własnej artylerii. Wymiana ognia trwała tydzień i przez tydzień Reynevan aż gotował się z ochoty, by ruszyć pod Ślężę i jakoś wspomóc Koldę, chociażby dywersją i sabotażem. Ledwo chodził, o jeździe konnej mógł tylko marzyć, ale rwał się do walki. Kres rwaniu położyła, a wojenne plany zwichrowała ostatecznie Jutta. Jutta była stanowcza. Albo ona, albo wojna, postawiła ultimatum. Reynevan wybrał ją. Jan Kolda z Żampachu bronił się przez następny tydzień, zadając Ślązakom straty tak dotkliwe, że gdy wreszcie wyczerpał możliwości dalszego oporu, miał dobrą pozycję negocjacyjną. Nazajutrz po świętym Antonim skapitulował, ale na warunkach honorowych, z przyrzeczeniem swobodnego odejścia do Czech. Ślężański zamek zaś, by nie daj Boże nie posłużył następnemu jakiemuś Koldzie, Ślązacy rozwalili, kamienia na kamieniu nie zostawiając. Wszystkich tych szczegółów Reynevan dowiedział się od ogrodnika, pracującego w przyklasztornej grangii i mającego – oprócz dobrych źródeł informacji – zamiłowanie do plotek i samorodny talent do tychże. Po upadku Ślęży ogrodnik przyniósł plotki raczej niepokojące. Śląsk ochłonął oto wreszcie po husyckiej wielkanocnej rejzie. I zaczął odreagowywać. Gwałtownie i dość krwawo. Szafoty spływały krwią tych, co w boju stchórzyli lub układali się z Czechami. Skwierczeli na stosach sympatycy husytyzmu – i ci, których o sympatie tylko podejrzewano. Konali na kołach i palach współpracujący z husytami wieśniacy. Szubienice gięły się pod ciężarem zadenuncjowanych. Przy okazji katowano i tracono także tych, co z husytyzmem nie mieli niczego wspólnego zgoła. Tych, co zwykle: Żydów, wolnomyślicieli, trubadurów, alchemików i babki aborcjonistki. Bezpieczne z pozoru schronienie za klasztornym murem nagle straciło na przytulności. Przechodzący rekonwalescencję Reynevan zrywał się, zlany zimnym potem, na każdy dzwon lub kołatanie do furty. I zasypiał z ulgą na wieść, że to nie Inkwizycja i nie Birkart Grellenort. Że to tylko handlarz ryb z dostawą.
Mijał czas, spokój, opieka i zabiegi robiły swoje. Rany goiły się, powoli, ale skutecznie. Po świętym Antonim Samson zaczął wstawać, a po Gerwazym i Protazym czuł się już tak dobrze, by móc zacząć pomagać ogrodnikowi w pracy. Reynevan zaś ozdrowiał na tyle, by przestał mu wystarczać nawiązywany z Juttą kontakt oczu i rąk. Nadeszła noc świętojańska. Klaryski z Białego Kościoła uczciły ją dodatkową mszą. Zaś Reynevan i Jutta, śledzeni ciekawymi spojrzeniami mniszek, pobiegli do lasu, by szukać kwiatu paproci. Już w pasie brzóz na skraju Reynevan wyjaśnił Jutcie, że kwiat paproci jest legendą i poszukiwanie go, jakkolwiek romantyczne i podniecające, w zasadzie sensu nie ma i troszkę szkoda nań czasu, chyba że aż tak bardzo pragnie się uszanować wiekową tradycję. Jutta wcale szybko przyznała, że tradycję i owszem, szanuje wielce, tym niemniej krótką noc czerwcową pragnęłaby w zasadzie wykorzystać lepiej, rozumniej i przyjemniej. Reynevan, który uważał podobnie, rozesłał na ziemi płaszcz i pomógł jej się rozebrać. – Adsum favens – szeptała dziewczyna, powoli i stopniowo wyłaniając się z odzieży niczym Afrodyta z morskiej piany. Adsum favens etpropitia, łaskawa przychodzę i miłościwa. Ostaw już płacze i żale, precz wyżeń rozpacz: oto ci już z łaski mojej świta dzień wybawienia. Szeptała, a oczom Reynevana ukazywało się piękno.
Olśniewające piękno nagości, chwała delikatnej kobiecości, Graal, relikwia, świętość. Jego oczom objawiała się donna angelicata, godna pędzli artystów znanych mu, jak Domenico Yeneziano, Simone da Siena, Mistrz z Flemalle, Tomaso Masaccio, Masolino, bracia Limbourg, Sasetta, Jan van Eyck. I tych, których znać jeszcze nie mógł, tych, którzy dopiero nadejść mieli. Których imiona – Fra Angelico, Piero Delia Francesca, Quarton, Rogier van der Weiden, Jean Fouąet, Hugo van der Goes – miała zachwycona ludzkość dopiero poznać. – Sit satis laborum – szepnęła, otaczając mu szyję ramionami. – Niechże będzie już kres mękom. Widząc, że zraniony bark wciąż Reynevanowi dokucza, wzięła inicjatywę w swoje ręce. Położywszy go na wznak, złączyła się z nim w pozycji, w jakiej poeta Marcjalis zwykł był opisywać Hektora i Andromachę. Kochali się jak Hektor i Andromacha. Kochali się w noc świętojańską. Skądś z wysoka rozbrzmiewały chóry, niewykluczone, że anielskie. A dokoła pląsały, podśpiewując, leśne skrzatki. Auf Johanni bliiht der Holler Da wird die Liebe noch toller! W następne noce – a często i dni – nie trudzili się bieganiem do lasu. Kochali się tuż za klasztornym murem, w wyprażonym słońcem ukryciu wśród krzaków tarniny i czarnego bzu. Kochali się, a dokoła – nawet za dnia pląsały leśne skrzatki. Petersilie, Suppenkraut wachst in uns'ren Garten Schóne Jutta ist die Braut, soli nicht langer warten Hinter einem Holderbusch gąb się Reynevan den Kuss
Roter Wein, weisser Wein, morgen soli die Hochzeit
sein!
Klasztor w Białym Kościele podzielony był na trzy części, Reynevanowi nieodparcie kojarzące się z trzema kręgami wtajemniczenia. Krąg pierwszy – rzecz jasna, w kształcie bynajmniej nie okrągły – stanowiła część gospodarcza klasztoru, ogród, infirmeria, refektarzyk i dormitorium konwersek, także sypialnie i pomieszczenia dla gości. Krąg drugi, serce którego stanowił kościół, był dla gości niedostępny, w przykościelnym budynku mieściła się biblioteka i skryptorium, jak również mieszkanie opatki. Kręgiem trzecim była całkowicie i ściśle odizolowana klauzura, refektarz główny i dormitoria mniszek. Klaryski z Białego Kościoła zachowywały – z pozoru przynajmniej – surową regułę zakonną. Pościły ściśle, mięsa w klasztornym jadłospisie nie uświadczyłeś. Zachowywały milczenie podczas posiłków, wielka cisza obowiązywała od komplety do mszy konwentualnej. Cały dzień zajmowały im praca, modlitwa, pokuta i kontemplacja, przysługiwała tylko jedna godzina na własne sprawy i odpoczynek, za wyjątkiem piątku, w który to dzień odpoczywania nie było. Conversae – obok Jutty były ich w klasztorze cztery, wszystkie panny ze znacznych rodów miały regułę mocno złagodzoną, ich obowiązki sprowadzały się w zasadzie do uczestnictwa w mszy i nauki, nie wymagano od nich nawet uczestnictwa w oficjach. Im dłużej jednak Reynevan przebywał w klasztorze, tym więcej odstępstw od reguły dostrzegał. Tym, co w oczy rzucało się z miejsca i najpierw, był dość swobodny stosunek do klauzury. Absolutnie niedostępna z zewnątrz, od wewnątrz klauzura zapory nie stanowiła – mniszki chodziły po całym terenie klasztoru. Nawet obecność w klasztorze dwóch mężczyzn, Reynevana i Samsona, nie miała wpływu na swobodę poruszania. Był jedynie do przestrzegania swoisty ceremoniał – zakonnice udawały, że mężczyzn nie ma, mężczyźni udawali, że nie widzą zakonnic. Opatki to nie dotyczyło, robiła, co chciała i jak chciała. Pełną swobodę kontaktów miały też siostra szafarka i siostra infirmeriuszka. Im bardziej Reynevan był przez mniszki akceptowany i uznawany za zaufanego, tym więcej pozwalano mu widzieć. I widział, że nakazane regułą pokutę i kontemplację zastępowały w Białym Kościele nauczanie, czytanie z ksiąg, pism i postylli, dyskusje, dysputy nawet. Do tych zaklętych rewirów nie był jednak dopuszczany. Choć dostęp do nich miała Jutta, on nie miał. Szokiem okazała się jednak dopiero msza. Reynevan na msze nie chadzał. Atmosfera Białego Kościoła sprawiała, iż czuł się bezpiecznie, ani myślał więc kryć się z faktem, że jako kalikstyn i utrakwista nie uznaje ani papistowskiej mszy, ani komunii. Któregoś razu poczuł jednak potrzebę i na mszę poszedł, uznawszy po namyśle za wątpliwe, by Bóg miał czas roztrząsać detale liturgiczne i chęć przejmować się nimi. Poszedł do kościoła i doznał szoku. Mszę celebrowała opatka. Kobieta.