Choć graniczyło to z cudem, oławski aptekarz dysponował potrzebnymi specyfikami. Choć graniczyło to z cudem, sprzedał je Elenczy von Stietencron. Choć graniczyło to z cudem, już po pierwszych zabiegach zauważalne były efekty. Krwawnik, achillea millefolium, ziele, będące głównym składnikiem unguentum achilleum, nie bez kozery nosiło w nazwie imię bohatera spod Troi – niezawodnie, szybko i pewnie leczyło rany odniesione w boju. Kilka razy dziennie wcierana maść powstrzymała zgorzel, obniżyła gorączkę i wyraźnie zmniejszyła opuchliznę. Po dniu kuracji Reynevan mógł już siadać, po następnych dwóch – prawda, nie bez pomocy Doroty i Elenczy wstać. I zająć się Samsonem. Po jednej zaledwie dobie stosowania dodecatheonu, mikstury, która pod względem skuteczności ustępowała tylko legendarnemu moly, Samson otworzył oczy. Pomimo iż zdobyta w oławskiej aptece dawka leku była znikoma, po kolejnych dwóch dniach olbrzym oprzytomniał. Na tyle, by zacząć skarżyć się na nieznośny ból głowy. Na to nie trzeba było lekarstw, ból głowy Reynevan leczył zaklęciem i położeniem rąk. Ból Samsona okazał się jednak nielichym wyzwaniem, nim sobie z nim poradził, setnie się zmęczył. Obaj, lekarz i pacjent, leżeli niemal bez ducha przez kolejny dzień. Do dziewiętnastego maja.
A dziewiętnastego maja zaczęły się kłopoty.
– Czarnowłosy – powtórzyła Dorota Faber. – Czarno odziany. Czarne włosy, długie, do ramion. Facjata ptasia tak jakby. Nos jak dziób. I wejrzenie diabła. Znasz kogoś podobnego?
– Znam, psiakrew – wycedził, ocierając zimny pot, który nagle wystąpił mu na czoło. – Znam, a jakże. – Bo on ciebie zna. Był u szpitalmistrza i dokładnie mu cię opisał. Pytał, czy takiego tu nie ma. Szczęściem szpitalmistrz jest człek przyzwoity, a do tego pamięci do twarzy nie ma za grosz. Całkiem uczciwie zaprzeczył więc, by kogoś podobnego tobie na oczy widział i by ktoś podobny w hospicjum przebywał. A gdy ów czarny ptasznik domagać się jął, by go do szpitala wpuścić, szpitalmistrz zgody nie dał, na książęce rozkazy się powołał, na ugodę, husytom azyl bezpieczny gwarantującą. Tamten zrazu straszyć próbował, grozić, ale gdy spostrzegł, że to na próżno, odjechał. Wżdy zapowiedział, że wnet powróci, z książęcym pozwoleniem w ręku, że szpital wonczas przetrząśnie, a gdy ciebie znajdzie i pokaże się, że szpitalmistrz łgał, będzie bieda. Ha, Reynevan, coś mi się widzi, że ów ptasznik faktycznie z tych, co biedy narobić umieją. I nawet to lubią. – Masz absolutną rację.
– Coś mi się też widzi, że on z książęcym pozwoleniem wróci. – Masz absolutną rację. Muszę stąd uciekać, Doroto. Natychmiast. Jeszcze dziś. – Ja też muszę uciekać – jęknęła Elencza. Była blada jak papier. – Ja też – wydusiła z siebie – znam tego… człowieka. Myślę, że on moim tropem trafił do Oławy. On ściga mnie. – Niemożliwe – zaprzeczył Reynevan. – On ściga mnie! Na mnie parol zagiął. Ja jestem jego celem. – Nie. Ja. Jestem pewna, że ja.
Samson usiadł na pryczy. Oczy miał zupełnie przytomne.
– Myślę – przemówił zupełnie przytomnie – że oboje się mylicie.
Opuścili Oławę przed zmierzchem, niepostrzeżenie. Dorota Faber miała, okazało się, liczne a dobre znajomości wśród właściwych ludzi. Odzienie dostarczył i w skrytym wyjściu z hospicjum dopomógł im szpitalny woźny, gapiący się na rudowłosą kurtyzanę maślanym wzrokiem. Podobny wzrok miał barczysty pachołek, który powiódł ich do stajni, pomagając Samsonowi iść. Bo trzeba było pomagać. Reynevan też zresztą nie był w najlepszej formie. Z niepokojem myślał o czekającej ich jeździe konnej. Dorota i Elencza pomyślały o tym, jak się okazywało. Z pomocą woźnego i pachołka przywiązały obu do siodeł rzemieniami, tak, by zdołali utrzymać w kulbakach pozycję jako tako wyprostowaną i nie mogli zsunąć się ani spaść. Nie było to zbyt wygodne. Reynevan nie narzekał jednak. Miał podstawy przypuszczać, że schwytani przez Birkarta Grellenorta zaznają jeszcze mniej wygód. Opuścili miasto furtą usytuowaną opodal Bramy Brzeskiej, w południowo-wschodniej części miasta. Uczynili tak nie z wyboru, lecz z musu. Dorota miała znajomości wśród trzymających tu wartę strażników. Tym razem nie wystarczył wdzięk ani wiele obiecujący uśmiech – konieczne były brzęczące argumenty. Dług Reynevana u kurtyzany rósł szybko. – Możesz mieć kłopoty – powiedział, gdy się żegnali. Oni pieniądze wzięli, ale gdyby co, wydadzą cię bez mrugnięcia okiem. Nie wolisz uciekać z nami? – Dam sobie radę.
– Na pewno?
– To tylko mężczyźni. Umiem się obchodzić. Jedźcie z Bogiem. Bywaj w zdrowiu, Elencza. – Bywaj, pani Doroto. Dzięki za wszystko. Objechali gród od południa. Ścieżką wśród łozin dotarli do rzeki. Znaleźli bród, przeprawili się na lewy brzeg. Wkrótce kopyta koni załomotały o twardszy grunt. Byli na gościńcu.
– Plany się nie zmieniły? – upewniła się Elencza, całkiem znośnie, jak się pokazywało, radząca sobie w siodle. – Jedziemy tam, dokąd mamy jechać? – Tak. Tam właśnie.
– Trzymacie się?
– Trzymamy.
– W drogę tedy. Porzucamy wrocławski trakt i jedziemy na zachód. Żywiej! Trzeba nam, póki jasno, ujechać ile się da. – Elenczo.
– Słucham.
– Dziękuję ci.
– Nie dziękuj.
Majowa noc pachniała czeremchą.
Mówiąc, że się trzymają, Reynevan okłamał Elenczę Stietencron. Tak naprawdę trzymały ich, jego i Samsona, w siodłach wyłącznie rzemienne uprzęże. I strach przed Grellenortem. Droga przez noc była istną drogą na Golgotę. Zaiste dobrodziejstwem było, że Reynevan niewiele z niej pamiętał i kojarzył, gorączka znowu zaczęła nim trząść i w znacznym stopniu pozbawiła kontaktu z otaczającym światem. Z Samsonem nie było lepiej, olbrzym jęczał, kurczył się i garbił w siodle, jak pijany kiwając głową nad końską grzywą. Elencza wprowadziła wierzchowca między nich, podtrzymywała obu. – Elenczo?
– Słucham.
– Trzy lata temu, na Ściborowej Porębie… Jakim sposobem ocalałaś? – Nie chcę o tym mówić.
– Dorota wspomniała, że później, w grudniu, przeżyłaś rzeź Barda… – O tym też nie chcę mówić.
– Wybacz.
– Nie mam ci nic do wybaczenia. Trzymaj się w siodle, proszę. Wyprostuj się… Nie przechylaj tak… Boże, niech ta noc wreszcie się skończy…
– Elenczo…
– Twój przyjaciel jest okropnie ciężki.
– Nie wiem… jak ci się odwdzięczę…
– Wiem, że nie wiesz.
– Co ci jest?
– Ręce mi martwieją… Wyprostuj się, proszę. I jedź. Jechali. Zaczęło szarzeć.
– Reinmarze?
– Samsonie? Myślałem, że…
– Jestem przytomny. Ogólnie rzecz biorąc. Gdzie jesteśmy? Daleko jeszcze? – Nie wiem.
– Blisko – odezwała się Elencza. – Klasztor jest blisko. Słyszę dzwon… Poranne nabożeństwo… Dojechaliśmy… Głos i słowa dziewczyny dodały im sił, euforia przemogła zmęczenie i gorączkę. Dzielący ich od celu dystans pokonali szybko, wręcz nie wiedząc kiedy. Wyłaniający się z lepkiej i kosmatej szarości brzasku świat zrobił się kompletnie nierealny, ułudny, iluzyjny, niepojęty, wszystko, co się wokół działo, działo się jak we śnie. Jak ze snu były śmigające w powietrzu lelki kozodoje, jak ze snu klasztor, jak ze snu klasztorna furta, zgrzytająca zawiasami. Z mgły, jak ze snu, furtianka w szarym habicie z grubej fryzyjskiej wełny. Jak z zaświatów jej okrzyk… I dzwon. Poranne nabożeństwo, kołatało się po głowie Reynevana, laudes matutine… A gdzie śpiew? Czemu mniszki nie śpiewają? Ach, przecież to Biały Kościół, reguła klarysek, klaryski godzinek nie śpiewają, lecz odmawiają je… Jutta… Jutta? Jutta! – Reynevan!
– Jutta…
– Co z tobą? Co ci jest? Jesteś ranny? Matko Boska! Zdejmijcie go z siodła… Reynevan! – Jutto… Ja…
– Pomóżcie… Podnieście go… Ach! Co ci?
– Ramię… Jutto… Już… Mogę stać… Tylko nogi mi osłabły… Zatroszczcie się o Samsona…
– Bierzemy obydwu do infirmerii. Zaraz, natychmiast. Siostry, pomóżcie… – Zaczekaj.
Elencza von Stietencron nie zsiadła, czekała w siodle. Z odwróconą głową. Spojrzała nań dopiero wtedy, gdy wymówił jej imię. (- Mówiłaś, że masz dokąd jechać. Ale może zostaniesz?
– Nie. Jadę zaraz.
– Dokąd? Gdybym chciał cię odnaleźć…
– Wątpię, byś chciał.
– Jednak.
– Skałka pod Wrocławiem… – powiedziała z ociąganiem i jakby z wysiłkiem. – Majątek i stadnina pani Dzierżki de Wirsing. – U Dzierżki? – nie opanował zdumienia. – Jesteś
u Dzierżki?
– Żegnaj, Reinmarze z Bielawy – obróciła konia. Miej o siebie staranie. A ja… – Ja postaram się zapomnieć – powiedziała cicho. Będąc już dostatecznie daleko od klasztornej furty, by w żaden sposób nie mógł usłyszeć.