w którym Reynewan wraca na Śląsk. Z perspektywą życia równie dalekosiężną, co jętka z rodzaju Ephemera, ale za to wyposażony w jeszcze jeden powód do zemsty.
Gdy gwałtownym szarpnięciem ściągnięto mu z głowy worek, Reynevan zgarbił się i skurczył, z grymasem zacisnął powieki, skrząca biel śniegu oślepiła go boleśnie i zupełnie. Węszył dym i koński pot, słyszał tup, chrap i rżenie koni, brzęk ekwipunku, pogwar, pojął, iż otacza go spora gromada ludzi. – Pogratulować – usłyszał, nim zaczął widzieć. – Pogratulować udanych łowów, panie Dachs. Trudno było? – Nic wielkiego – odpowiedział zza ramienia znany mu głos, ten zły i chrapliwy, teraz jakby nieco uniżony. Bywało trudniej, cny panie Ulryku. – Z ludzi Schaffa ktoś szwanku doznał? Krzywda się komuś stała? – Nic, czego maść nie goi. Reynevan ostrożnie otworzył oczy.
Był we wsi, dużej; nad strzechami chałup, stodół i lamusów wznosiła się wieża kościelna. Ulicę wypełniali jeźdźcy, co najmniej czterdzieści koni. Byli wśród konnych rycerze w pełnych białych zbrojach. Były proporce. W tym jeden złoty z czerwonym jelenim rogiem. Zanim zresztą zobaczył herb, Reynevan już domyślił się, czyim tym razem jest jeńcem. – Podnieś głowę!
Ulryk von Biberstein, pan na Frydlandzie i Żarach, wuj Nikoletty, na swym bojowym rumaku wznosił się nad nim jak góra. Miast zląc się, czuł ulgę. Że to nie Birkart Grellenort.
– Wiesz, kim jestem?
Kiwnął sztywno głową, przez moment nie mógł dobyć głosu, co wzięte zostało za nieuprzejmość. Ten o złym głosie łupnął go kułakiem w okolicę nerki. Jego Reynevan też widział na Troskach. Mikulasz Dachs, przypomniał sobie. Klient Bibersteinów. Burgraf na jakimś zamku. Zapomniałem, na jakim. – Wiem… Wiem, kim jesteście, panie Biberstein. Ulryk Biberstein wyprostował się w siodle, wznosząc przez to jeszcze wyżej. Pięść w stalowej rękawicy oparł o folgowy fartuch norymberskiej zbroi.
– Za to, coś uczynił, ukarany będziesz.
Nie odpowiedział, ryzykując, że znowu dostanie kuksańca. Ale tym razem Mikulasz Dachs zachował obojętność. – Wyszykować go do drogi – rozkazał Biberstein. Dać cieplejsze odzienie, by nie uświerkł. Ma dotrzeć na Stolz cały, zdrów i w pełni sił. Z grupy trzymających się chałup rycerzy trzech wyjechało stępa i przybliżyło się. Dwóch było w pełnej płycie, w białych zbrojach nowoczesnego typu, z pogrubionym i rozbudowanym lewym naramiennikiem i naręczakiem, co pozwalało na całkowitą rezygnację z tarczy. Trzeci, najmłodszy, nie nosił blach, pod wilczura miał tylko watowany, trochę przybrudzony wams. Reynevan poznał go od razu.
Kołem toczy się fortuna! – parsknął pogardliwie Nikel von Keuschburg, niedawny jeniec na zamku michalowickim. – Dziś ty mnie, jutro ja ciebie! I jak ci się to podoba, mości kacerzu? Jam dziś wolny, z niewoli wykupiony! A ty w pętach! Z powrozem na szyi! I wnet ci kat zaświeci! Zmusiwszy wierzchowca do drobienia nogami, młodzik podjechał bliżej. Miał ewidentny zamiar wepchnąć się koniem między pana na Frydlandzie a Reynevana, przeszkodził temu, zagradzając mu drogę, Mikulasz Dachs. – Jakim prawem – krzyknął Keuschburg – bierzecie sobie tego jeńca, panie Biberstein? Ulryk von Biberstein wydął wargi, ani myśląc odpowiadać. Panosza poczerwieniał ze złości. – Zły przykład dajecie! – rozdarł się. – Przykład prywaty! Dla jakiejś ciemnej rodowej wróżdy, dla jakiejś osobistej pomsty i samolubnych porachunków narażacie kraj! Haniebny to postępek! Haniebny! – Panie Foltsch – przerwał spokojnym głosem Biberstein. – Wyście człek poważny, z rozwagi znany i radą słynący. Poradźcie tedy temu gówniarzowi, by zamknął gębę. Keuschburg sięgnął do boku, ale jeden z jeźdźców złapał go za rękę żelazną rękawicą i ścisnął tak, że młodzik skulił się w siodle. Reynevan domyślił się, kto to jest, pamiętał zasłyszane na Michalovicach opowieści. Hans Foltsch z zamku Roimund. Najemnik zgorzelecki. – Jakże mnie jemu doradzać – przemówił wolno Foltsch – kiedy on praw? Jeniec twój, panie Ulryku, to ważny rangą husyta, znaczniejszych tutejszych hejtmanów komiliton, za pan brat pono z owymi. Siła on o zamiarach kacerzy i planach ich sekretnych wiedzieć musi. Wojna nad nami, a na wojnie ten górą, kto wroga zamiary przejrzy. Tego jeńca trza do Zgorzelca albo Żytawy zabrać, na spytki wziąć, po trochu, bez pośpiechu wydusić z niego wszystko, co wie. Po temu i mówię: oddajcie go nam. Dla dobra kraju wyrzeknijcie się wróżdy i oddajcie go. Ulryk von Biberstein spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, posłuszni jego spojrzeniu rycerze, junkrzy i knechci ruszyli się z miejsc, zaczęli podprowadzać konie coraz to bliżej i bliżej. Do stojącego obok Reynevana Mikulasza Dachsa podszedł giermek z potężnym bidenhanderem, trzymając broń tak, by dwunastocalową rękojeść Dachs miał w wygodnym zasięgu ręki. Hans Foltsch widział to wszystko. – A gdybym się wyrzec nie zechciał – wycedził Ulryk von Biberstein z pięścią wciąż opartą o bok – to co wtedy? Uderzycie na mnie? Dla dobra kraju? Foltsch nie drgnął nawet. Ale burgmani z Roimundu i zbrojni zgorzeleccy ruszyli konie, podjechali, czołowo kontrując szyk ludzi Bibersteina. Było ich, zauważył Reynevan, nieco więcej. Tu i ówdzie zazgrzytały już w pochwach miecze, ale spokój Hansa Foltscha zmitygował wszystkich. – Nie, panie von Biberstein – powiedział chłodno zgorzelecki najemnik. – Nie uderzymy na was. Bo zbytnio by to naszych wrogów ucieszyło. Bo ilekroć my się wzajem za łby bierzem, husyci ręce zacierają. Rzekłem wam, com miał rzec. – A jam wysłuchał – zadarł głowę pan na Frydlandzie. – I na tym koniec. Żegnam. Panie Foltsch. Panie Warnsdorf. Lekceważąco pominięty w pożegnaniu Keuschburg zbladł ze wściekłości. – Nie koniec! – wrzasnął. – Nie koniec, o nie! Nie będzie to tak ostawione! Zdacie sprawę, panie Biberstein! Jak nie przed sądami, to na udeptanej ziemi! – Tych, co mnie sądami straszą – podniósł głos Ulryk Biberstein – zwykłem jak pachołków kijami traktować. Hamuj się więc, szczeniaku, jeśli miła ci skóra na grzbiecie. Nie na udeptanej ziemi, ale tu, na błocie, obić cię każę. Ty chłystku! Co z tego, że się Dohnom do rodu wżenić zamiarujesz? Choćby i była żonka Dohnówna z domu, ty nie urośniesz! Gdzie tedy i z czym do starej szlachty, ty synku merseburskich biskupich ministeriałów? Na śmiech się podajesz! Keuschburg z bladego zrobił się czerwony jak przekrojony burak, zdawało się, zaszarżuje na Bibersteina z gołymi rękoma. Foltsch ucapił go za ramię, nazwany Warnsdorfem drugi rycerz chwycił konia za uzdę przy munsztuku. Ale reszta zgorzeleckich zbrojnych rwała się do walki. Ktoś krzyknął, ktoś krzyk podchwycił, błysnęły miecze i barty. Zarżały spinane konie, zaświeciły klingi i w dłoniach ludzi Bibersteina. Mikulasz Dachs chwycił i podniósł bidenhander. – Stać! – ryknął Hans Foltsch. – Stać, psiakrew! Broń do pochew! Roimundzcy i zgorzeleccy usłuchali go. Niezbyt chętnie. Konie chrapały, rozdeptując śnieg w błoto. – Ruszajcie stąd – powiedział złowrogo Ulryk Biberstein. – Ruszajcie w swoją drogę, panie Foltsch. Zaraz. Zanim do niedobrych jakich rzeczy dojdzie. Śnieg stopniał błyskawicznie, wystarczyło te troszkę słońca, które przedarło się przez chmury. Wiatr ścichł. Zrobiło się cieplej. Wróciła jesień.
Szklarska Poręba – Reynevan poznał już, przysłuchując się rozmowom, nazwę wsi z kościółkiem – opustoszała nieco, gdy oddział Foltscha i Warnsdorfa zniknął w wąwozie wiodącym ku Jakubowej Przełęczy, dzielącej, jak pamiętał z czyichś opowieści, Karkonosze od Gór Jizerskich. Mikulasz Dachs czas jakiś ponuro spoglądał w ślad, coś powiedział do Bibersteina, wskazując już to na odjeżdżających, już na Reynevana. Biberstein wydął wargi, zmierzył jeńca złym spojrzeniem, kiwnął głową. Potem wydał polecenia. Dachs skłonił się. – Panie Liebenthal! – zawołał, podchodząc. – Panie Stroczil, panie Priedlanz, panie Kuhn! Proszę do mnie. Czterej rycerze wyszli z gromady, zbliżyli się, popatrując ciekawie, ale demonstracyjnie niechętnie. Czym Dachs nie przejął się wcale. – Tego oto delikwenta – wskazał na Reynevana – wielmożny pan Ulryk von Biberstein rozkazuje dostawić na Śląsk, na zamek Stolz, tam wydać do rąk brata wielmożnego pana Ulryka, pana Jana Bibersteina. Jeniec ma być dostawiony nie później niż za pięć dni, znaczy, w poniedziałek, bo dziś czwartek mamy. Ma być dostawiony żywy, zdrowy i nieuszkodzony. Dowódcą eskorty raczył pan Biberstein mianować pana Liebenthala. Ale za jeńca i za wykonanie rozkazu głową odpowiadają wszyscy. Zrozumieli panowie? Panie Liebenthal? – Dlaczego akurat my? – spytał opryskliwie ów Liebenthal, trąc mocno zarysowany, czarny od zarostu podbródek. – I dlaczego jeno we czwórkę? – Dlatego, że tak pan Ulryk kazać raczył. I dlatego, żem ja mu to doradził. – Z serca dziękujemy – rzekł z przekąsem drugi z eskorty, we wdzianej na bakier bobrzej czapie. – Znaczy, na Stolz całego i zdrowego dowieźć. A nie dowieziemy, głowy damy. Fajnie. – A gdyby uciekać próbował? – trzeci, dryblas z jasnym wąsem, zmierzył Reynevana ponurym wzrokiem. Wolnoć nam będzie choć kulas mu przetrącić? – Istnieje ryzyko – odrzekł zimno Dachs – że wówczas pan na Stolzu każe poprzetrącać kulasy wam. – Tedy co? – nie rezygnował wąsacz. – Spętać go i we worze wieźć? A może w żelazną beczkę wsadzić, taką, w jakiej Konrad Głogowski trzymał Henryka Grubego? A może… – Dość! – uciął Dachs. – Jeniec za pięć dni ma znaleźć się na Stolzu, cały i zdrowy. Wasza w tym głowa i gadaniu koniec. Od siebie dodam, że musiałby on pomylony być, by uciekać. Sporo łowców nań poluje, a komu by w łapy nie wpadł, śmierć go czeka. I to ani szybka, ani lekka. – A na Stolzu co? Kwieciem go niby obsypią?
– Nie moja to rzecz – wzruszył ramionami Dachs czym go tam obsypią. Ale co go czeka w Zgorzelcu, Żytawie lub Budziszynie, wiem: katownia i stos. Złapie go znów de Bergow albo Schaff, też się złej śmierci nie wywinie. Nie myślę tedy, by on uciekał… – Nie będę uciekał – oświadczył Reynevan, mając dość milczenia. – Mogę dać słowo. Przysiąc na krzyż i wszystkie świętości! Rycerze ryknęli dzikim i serdecznym śmiechem. Dachs aż się popłakał.
– Oj, panie Bielau – otarł łzy z policzków. – Setnieżeś mnie rozbawił. Przysiężesz, powiadasz? A przysięgaj se do woli! My zaś tymczasem spętamy cię kawałem tęgiego powroza. I na chłopską szpotawą kobyłę wsadzimy, by ci się wypadkiem cwałować nie zamarzyło. Wszystko to ot tak, gwoli pewności. Nic osobistego.