Литмир - Электронная Библиотека

Długo nie potrwało, a wyruszyli. Reynevanowi zgodnie z obietnicą Dachsa spętano ręce, bez zbędnego okrucieństwa, ale pewnie i mocno. Zgodnie z obietnicą wsadzono go na konia, a raczej na będącą nim tylko z nazwy paskudną, ociężałą, koślawo stawiającą zadnie nogi szkapę, w oczywisty sposób niezdolną nie tylko do cwału, ale nawet kłusa. Na takim wierzchowcu w samej rzeczy nie było co marzyć o ucieczce – nie dałoby się na nim prześcignąć nawet pary wołów w jarzmie. Jechali na wschód. W stronę Jeleniej Góry. W stronę traktu, łączącego Zgorzelec ze Świdnicą, Nysą i Raciborzem. Jadę na Śląsk, pomyślał Reynevan, ocierając swędzący nos o futrzany kołnierz płaszcza. Wracam na Śląsk, jak obiecałem. Jak przyrzekłem. Sobie i innym. Flutek, gdyby wiedział, cieszyłby się pewnie. Jest początek listopada, ledwo cztery dni po Zaduszkach. Do Bożego Narodzenia kupa czasu, a ja już jestem na Śląsku. Jechali na wschód. W stronę Jeleniej Góry. W stronę traktu zwanego Drogą Podsudecką, łączącą Zgorzelec ze Świdnicą, Nysą i Raciborzem. Po drodze przechodzącą przez Frankenstein. I okolice zamku Stolz. Zamku, myślał Reynevan, ocierając nos o kołnierz, na którym przebywa moja Nikoletta. I mój syn. Około południa dotarli do wsi Hermsdorf. Tu przyspieszyli, pognali konie, niespokojnie zerkając w stronę górującej nad osadą granitowej skały i wieży zamku Chojnik. Mikulasz Dachs, ostrzegając przed możliwymi podstępami ewentualnych ścigających, nakazał zachować szczególną czujność w okolicach Chojnika. Rozsądek podpowiadał, że Janka Schaffa na zamku być nie mogło, droga przez karkonoskie uroczyska i kotły musiała zająć mu zdecydowanie więcej czasu niż im, jadącym gościńcem. Ale niepokój nie opuszczał ich dopóty, dopóki zamczysko nie znikło im z oczu. Minęli w kotlinie Cieplice, wieś słynną ze swych ciepłych źródeł i leczniczych wód. Wnet też zobaczyli Jelenią Górę, wieżę kościoła farnego i wznoszącą się nad miastem basztę grodu. Który podobno wzniósł przed trzystu z górą laty Bolesław Krzywousty, książę Polan, a rozbudował przed dwustu jego praprapra i coś tam wnuk, Bolko I Świdnicki. Prowadzący eskortę Liebenthal obrócił konia, podjechał, oparł się strzemieniem o strzemię Reynevana. Potem dobył noża i przeciął mu więzy na rękach. – Jedziemy przez miasto – powiedział sucho. – Nie chcę, by się ludzie gapili. I plotkowali. Rozumiesz? – Rozumiem i dziękuję.

– Rano dziękować. Bo wiedz: popróbujesz sztuczek, tym oto kozikiem uszy ci utnę. Klnę się na Świętą Trójcę, że to zrobię. Choćbym i miał to u Bibersteinów odpokutować, utnę ci uszy. Miej na uwadze. – Miej i to także – dorzucił von Priedlanz, ten z jasnym wąsem – że choć z nami ci niewola, od innych może cię gorsza przykrość spotkać. Ci, co cię ścigają, zły ci los gotują, męczarnię i śmierć, pomnisz, co Dachs mówił. A wiada to, czy kto za nami nie jedzie? Może Foltsch i ten drugi, Warnsdorf z Rohozca? Może de Bergow? Kliix? Janko SchafF? A tutejsze okolice, wiedz to, Schaffów dobra właśnie, i ich krewniaków i kmotrów: Nimpczów, Zedlitzów, Redernów. Choćbyś nam i uciekł, daleko nie zajdziesz. Złapią cię chłopi, panom swym wydadzą. – Ani chybi – kiwnął głową trzeci z eskorty. – Prawie, lepiej dać ci się nam na Stolz dostawić. Na pana Jana Bibersteina zmiłowanie liczyć. – Nie będę próbował ucieczki – zapewnił Reynevan, rozcierając przeguby. – Nie lękam się Jana Bibersteina, bo nie poczuwam się do żadnej winy. Dowiodę swej niewinności.

– Amen – podsumował Liebenthal. – W drogę tedy.

Na popas i nocleg stanęli niedaleko za Jelenią Górą, we wsi Maywaldau. Zjedli byle co, a nocowali w szopie, w której wiejąca znów od gór wichura gwizdała przez liczne dziury w ścianach i dachu. Reynevan, zmęczony przejściami, zasnął szybko. Tak szybko, że jawa przeszła w sen gładko i niepostrzeżenie, nierealność płynnie zajęła miejsce realności. Uch, uch, panowie, ależ mi się ckni do baby jakiejś. Niech cię kat, Priedlanz, żeć się też akurat wspominać zachciało, teraz nie usnę. Nic to, za niedługo w Świdnicy będziemy, wiem tam jeden zamtuzik… A w Rychbachu na podgrodziu znam dwie wesołe panny, szwaczki… Konia pode mną zabił, mojego Sturma, pieni się Nikel Keuschburg, gestykulując ogryzaną kością, z kuszy ustrzelił, suczy syn, czterdzieści grzywien zań dałem, alem nigdy nie żałował, bo rączy był… Nie, nie husyta! Koń był rączy! Mój Sturmi… A ten husyta, Reinmar Bielau, oby go zła śmierć nie minęła… Biegnij, syczy, mrużąc błękitnozielone oczy, Douce von Pack. W dłoni kołysze oszczep. Uciekaj, dopowiada stojący obok Birkart von Grellenort. I tak cię dopadnę. Mam uszy i oczy wszędzie. W każdym klasztorze. Wykaraska się z tego, mówi Grzegorz Hejncze, inquisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską. I wtedy jest szansa, że doprowadzi nas do… Interesuje mnie ptasi śpiew, mówi Konrad z Oleśnicy, biskup wrocławski. Reinmar Bielau naprowadzi mnie na trop ptasiego śpiewu. Konny pędzi w noc, przez lasy i skaliste wąwozy, łomocze do okutej furty umocnionego niczym twierdza klasztoru. Otwiera mu zakonnik w białym habicie z czarnym szkaplerzem, ozdobionym krzyżem z literą "S" owiniętą wokół podstawy.

Hans Foltsch, najemnik zgorzelecki na Roimundzie, wywiązał się z obowiązku w pełni i do końca – osobiście odstawił wykupionego z husyckiej niewoli Nikela Keuschburga na stojący na szczycie Sokolej Góry zamek Falkenberg, jedną z siedzib rodu von Dohna. Oswobodzonego młodzieńca witano na zamku z wylewną radością, a licząca sobie lat czternaście panna Barbara Dohnówna aż popłakała się ze szczęścia. Popłakała się też jej siostra, trzynastoletnia Eneda – w końcu identyczna przygoda mogła nie dziś, to jutro spotkać jej własnego zalotnika, Kaspra Gersdorfa. Dla towarzystwa popłakała się matka Barbary i Enedy, jejmość Margareta z Jenkwiczów. Popłakał się dziadek, stary pan Bernhard von Dohna, ale on był w wieku sędziwym i choć śmiał się i płakał często, to rzadko wiedział, z czego i dlaczego. Frydrych von Dohna, pan na Falkenbergu, syn Bernharda, małżonek Margarety i rodzic dziewcząt, wielkiej radości nie objawiał. Uśmiechał się raczej krzywo, a szczęście pozorował jeno. Był nie tylko uboższy o wydane na okup osiemdziesiąt kóp groszy. Płacąc husytom za Keuschburga, oficjalnie się zdeklarował, mianował go oficjalnym kandydatem na zięcia. A pewien był, że córka mogła trafić lepiej. Przygryzał więc wąs, uśmiechał się wymuszenie i nie mógł doczekać uczty, na której miał zamiar schlać się w trupa celem zapomnienia. Pośród pozostałych jednym z nielicznych radujących się naprawdę szczerze był Hans Foltsch. Od Frydrycha von Dohna wziął na okup za Keuschburga kwotę stu kóp groszy. Z husyckim hejtmanem Janem Czapkiem stargował do sześćdziesięciu. Panu Frydrychowi powiedział, że do osiemdziesięciu. Gdy opowieść o przygodach Nikela Keuschburga obiegła już zarówno zamek górny, jak i dolny, Falkenberg cichaczem opuścił jeździec. Jeździec nie żałował konia. Po niecałej godzinie jazdy, niedługo po północy, łomotał już do furty umocnionego niczym twierdza klasztoru celestynów w Oybinie. W klasztorze już nikt nie spał – surowa celestyńska reguła nakazywała z wybiciem północy wstawać z wyrek i brać się do modlitwy i pracy.

– Skąd przyszła wiadomość?

– Z Oybina, wasza wielebność. Od celestynów. Od przeora Burcharda. – Jak bardzo jest spóźniona?

– Wiadomość dotarła do Oybina wczorajszej nocy, czyli post sexta die mensis Novery.bris, we trzecią wigilię nocną. A ninie jest noc po listopada dniu siódmym i właśnie upływa pierwsza wigilia. Goniec, pozwolę sobie zauważyć, jechał dniem i nocą, nie żałując koni. Wieści, które przywiózł, uznać należy za aktualne jak najbardziej.

Grzegorz Hejncze, inquisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską, rozsiadł się wygodniej, wyciągając podeszwy butów w kierunku bijącego z komina żaru. – Należało się tego spodziewać – mruknął. – Należało oczekiwać, że Reinmar von Bielau nie usiedzi spokojnie, zwłaszcza gdy dowie się o… O pewnych sprawach. Było też do przewidzenia, że Bibersteinowie go capną. Wiozą go oczywiście na Stolz? – Oczywiście – potwierdził Łukasz Bożyczko, Polak, pilnie i z wielkim zaangażowaniem pracujący dla Świętego Oficjum diakon od Świętego Łazarza. – Jadą, rzecz jasna, Drogą Podsudecką, w tej chwili muszą być w okolicach Bolkowa. Nocami z pewnością nie peregrynują, a dzień ninie krótki. Wasza wielebność? W Świdnicy możemy ich przejąć. Mamy tam ludzi… – Wiem, że mamy.

– Jeśli on… – diakon odchrząknął w pięść. – Jeśli Reinmar z Bielawy trafi na Stolz, żywy stamtąd nie wyjdzie. Gdy dostanie się w ręce pana Jana Bibersteina, zginie umęczony. Zhańbił córkę pana Jana, pan Jan srogo zemści się na nim… – Jeśli zawinił – przerwał Hejncze – to na karę zasłużył. Litujesz się nad nim? Wszak to kacerz, husyta, jego śmierć to dla nas, dobrych katolików, radość, szczęście i uciecha. Im śmierć okrutniejsza, tym uciecha większa. Przysięgałeś wszak, cały Śląsk przysięgał. Muszę przypominać rotę? Die Ketzer und in dem christlichen Glauben irresame Leute zu tilgen und zu verderben… Tak to szło, prawda?

– Ja jeno… – wybąkał diakon, zupełnie zbity z pantałyku sarkazmem inkwizytora. – Jeno pod konsyderację dać chciałem, że ów Reinmar siła wiedzieć może… Jeśli Biberstein jego zamęczy, to my… – Stracimy sposobność zamęczyć go sami – dokończył Hejncze. – Cóż, takie ryzyko istnieje. – To raczej pewne.

– Pewne są tylko podatki. I to, że Kościół rzymski jest wieczny. Diakon nie miał argumentów.

– Pchniesz gońca do Świdnicy – powiedział po chwili inkwizytor. – Do dominikanów. Niech wyślą najlepszych agentów. Niech śledzą i dyskretnie obserwują. Bo myślę… Hejncze zorientował się, że mówi do siebie. Oderwał wzrok od zacieku na suficie, spojrzał na pobladłego nieco diakona. – Myślę – dokończył – że Reinmar z Bielawy się z tej opresji wykaraska. Myślę, że jest szansa, iż doprowadzi nas do…

– …doprowadzi mnie do Vogelsangu – dokończył Konrad z Oleśnicy, biskup wrocławski. – Sprawa zrabowanego podatku furda, załatwimy ją tak czy inaczej, co się odwlecze, to nie uciecze. Ale Vogelsang… Gdybym dorwał się do Vogelsangu, ha, to byłoby coś. A ten cały Reynevan de Bielau, subiekt, przyznaję, coraz bardziej interesujący… On może mnie do Vogelsangu doprowadzić. Biskup dopił kielich reńskiego wina. Od porannego nabożeństwa wypił już dziś, lekko licząc, trzy garnce różnych win. Wino dawało zdrowie, przepędzało melanholię, wzmagało potencję i chroniło od zarazy. – Z tego – podjął, nalewając sobie – co donosi z Oybina przeor Burchard, wynika, że teraz musi być ów Bielau w okolicach Bolkowa, liczyć więc trzeba, że za dwa dni, w niedzielę, nona die Novembris, dotrze do Świdnicy. Ha. Mam agentów u świdnickich dominikanów, ale obawiam się, że wielu pracuje na dwie strony, znaczy, dla Hejnczego też… Będę musiał posłać kogoś z moich własnych przybocznych… Ha. Niechętnie wyzbywam się przybocznych, doniesiono mi o planowanym zamachu na mnie. Husyci, ma się rozumieć. Ech, pokazałbym im, gdybym dopadł tych z Vogelsangu… Gdybym ich przekabacił, przewerbował, gdyby zaczęli pracować dla mnie… Ha! Pojmujesz mój plan, Birkarcie, synu mój? Pomurnik nie odpowiedział. Szczelniej otulił się futrem, w komnacie panował chłód, wiejący od Rychlebów wicher wszystkimi szparami wciskał się do wnętrza nyskiego zamku. – Pojmujesz – odpowiedział sam sobie Konrad. – Pojmiesz zatem i rozkaz, który ci niniejszym wydaję: zostaw Reynevana w spokoju. A tak nawiasem, to jakim cudem on zdołał uciec ci w Karkonoszach? – Cuda – albo twarz Pomurnika drgnęła, albo było to migotanie świecy. – Cuda się zdarzają. Wątpi w to wasza dostojność? – Owszem, wątpi. Bo widziała, jak się je prokuruje. Ale nie czas na dysputy. Widać opatrzność chciała, by Reynevan ci umknął. Nie stawaj, synu, okoniem opatrzności. Odwołaj z tropu twoje psy, twoją osławioną Rotę, twoich Czarnych Jeźdźców. Niech siedzą cicho na Sensenbergu, czekają na rozkazy. Będą potrzebni, gdy idąc śladem Reinmara de Bielau, wytropimy Vogelsang. Ty zaś, Birkarcie von Grellenort, będziesz stale przy mnie, u mojego boku. Tu, w Nysie. Na zamku otmuchowskim. We Wrocławiu. Słowem, gdziekolwiek przebywać mi wypadnie. Chcę mieć cię blisko siebie. Zawsze i wszędzie. Mówiłem, husyci dybią na mnie, planują zamach na me życie… Pomurnik kiwnął głową. Doskonale wiedział, że "planowany zamach" był humbugiem, wymyślił go sam biskup, by mieć pretekst do nasilenia terroru i prześladowań. Wielce wątpliwą była też sprawa łączenia osoby Reynevana de Bielau z tajną husycką organizacją o kryptonimie Vogelsang. Biskup Konrad miał, i owszem, liczne własne źródła informacji, nie zawsze jednak były one wiarygodne. Zbyt często usłużni donosiciele donosili biskupowi o tym, o czym biskup chciał, by donoszono. – Na wypadek tego zamachu – powiedział – może lepiej będzie, jeśli moi Jeźdźcy…

54
{"b":"89107","o":1}