w którym pod Kolinem bombardy kropią i gruchają, a plany się rodzą, jedne wielkie, inne mniejsze, jedne bardziej, inne mniej utopijne i fantastyczne – ale co tak naprawdę jest utopią i fantazją, pokaże czas dopiero.
– Bracie Prokop! Bracie Prokop! Bombarda ostygła! Kropniemy jeszcze raz? Mężczyzna, do którego zwrócił się z pytaniem starszy nad puszkami, był postawny i barczysty. Jego rumiana twarz o prostych rysach, bulwowaty nos i czarne sumiaste wąsy sprawiały, iż wyglądał jak chłop, jak zadowolony z urodzaju wieśniak. Reynevan widywał już tego mężczyznę. Kilkakrotnie. Zawsze przyglądał mu się z ciekawością. Prokop przed rewolucją był księdzem, mówiono, że pochodzi z Pragi, z rodu staromiejskich patrycjuszy. Do husytów przystał zaraz po defenestracji, ale przed rokiem 1425 był zaledwie jednym z wielu taboryckich kaznodziejów – wśród których wyróżniał się nie tylko rozsądkiem, zimną krwią i tolerancją, ale i faktem, że wbrew nakazom husyckiej liturgii nie nosił apostolskiej brody, lecz co rano pedantycznie się golił, pielęgnując tylko swój słynny wąs. Od tego to golenia właśnie brał się jego przydomek Goły. Po zgonie Bohusława ze Szwamberka zupełnie niespodziewanie obrano Prokopa najwyższym hejtmanem, głównodowodzącym Taboru i naczelnym "Sprawcą" – tak tłumaczono tytuł director operationum Thaboritarum. Niedługo po nominacji Prokop zyskał sobie drugi przydomek: Wielki. I szło nie tylko o wzrost. Prokop okazał się prawdziwie wielkim wodzem i strategiem, dowiodły tego spektakularne zwycięstwa pod Usti, pod Zwettlem, pod Tachowem i Strzybrem. Gwiazda Prokopa Gołego świeciła jasno. – Bracie Prokop! – przypomniał o sobie puszkarz. Kropniemy? Prokop Goły spojrzał na mury i wieże Kolina, ładnie komponujące się czerwienią dachówek z jesienną kolorystyką liści okolicznych lasów i zarośli. – A co wam tak – odpowiedział pytaniem – do tego kropienia pilno? Do burzenia? To czeskie miasto, na Boga! Poczekajcie, pójdziemy za niedługo na ościenne krainy, tam sobie postrzelacie, tam sobie poniszczycie. A Kolin potrzebny mi cały i mało uszkodzony. I takim go weźmiemy. Kolin, zupełnie jakby chciał wyrazić sprzeciw i dezaprobatę, odpowiedział. Z murów huknęło, gruchnęło, na blankach zakwitły dymy, zaświszczały kamienne kule. Wszystkie wryły się w ziemię o jakieś dwadzieścia kroków od szańców pierwszej linii oblężenia. Osaczony w Kolinie pan Dziwisz Borzek z Miletinka dawał znać, że wciąż nie zbywa mu ni na prochach, ni na woli walki. – Pana Dziwisza Borzka – uprzedził pytanie Prokop zmusimy do poddania. I przejmiemy gród bez zniszczeń, bez rzezi po szturmie, bez plądrowania. Żeby lubili kolińscy mieszczanie brata Hertvika, który wkrótce będzie tu hejtmanił. Otaczający Prokopa dowódcy husyccy zarechotali chórem. Reynevan znał wielu z nich. Nie wszystkich. Nie znał Jana Hertvika z Ruszinova, mającego już, jak się okazywało, nominację na hejtmana Kolina w kieszeni. Z innych Sierotek widywał już Jana Kralovca z Hradku, Jirę z Rzeczycy, w jasnowłosym i pogodnie uśmiechniętym olbrzymie domyślał się Jana Koldy z Żampachu. Z dowódców Taboru rozpoznawał Jarosława z Bukoviny, Jakuba Kromieszyna, Otika z Loży, Jana Bleha z Tiesznicy. – Tedy – Prokop wyprostował się, rozejrzał, by było jasne, że mówi nie tylko do puszkarza, lecz także do pozostałych. – Tedy proszę mi się nie spieszyć, nie wyrywać, prochów nie psować… – Tylko stać mamy? – spytał ze słyszalną niechęcią Jan Kolda. – Pod tymi murami? Bezczynnie? – Kto powiedział – Prokop wsparł się na częstokole żeby bezczynnie? Bracie Jarosławie! – Na rozkaz!
– Czy Flu… Czy brat Neplach przysłał wreszcie tych swoich Stentorów? – Przysłał – potwierdził Jarosław z Bukoviny. – Dziesięciu. Oj, mordy straszne… Gorzałą i cebulą jedzie od nich tak, że dużego chłopa obala. Ale głosy rychtyk niby dzwony… – Niechaj więc idą pod mury i wołają. W dzień i w nocy. Zwłaszcza w nocy, nocą to najlepiej działa. Czy pan Borzek ma dzieci w Kolinie? – Córkę.
– Niech dużo wołają o tej córce. Ty zaś, bracie Kolda, jako że nie lubisz bezczynności… – Słucham rozkazu!
– Weźmiesz swą jazdę, objedziesz wsie, po tej i po tamtej stronie Łaby. Raz jeszcze otrąbisz po całej okolicy, że jeśli kto popróbuje dostarczać do miasta żywność, to ciężko będzie żałował. Złapiemy choćby z jednym podpłomykiem, choćby z woreczkiem kaszy – obie ręce i obie nogi usieczemy. – Na rozkaz, bracie Prokop!
– Do zajęć tedy, do oddziałów, nie zatrzymuję dłużej… Ty zaś, bracie, czego tu jeszcze? – Kropnąć by – zastękał starszy nad puszką – z dużej bombardy… Choćby razik jeszcze… Przed wieczorem…
– Wiedziałem – westchnął Prokop – że nie zdzierżysz. Dobra. Ale pójdź no wpierw ze mną, obejrzę twoje gospodarstwo. Obaczymy, jak i na co masz puszki wyrychtowane. Witaj, Szarleju. Witaj i ty, bracie Bielawa. Idźcie za mną. Wnet wam czas poświęcę. Reynevan zachodził w głowę, skąd brała się ta znajomość. Prokop Goły i Szarlej rozpoznali się już przy pierwszym spotkaniu, w zapusty roku 1426, w mieście Nymburk, dokąd odesłano kompanię z Hradca Kralove. Kto wie, czy nie ocaliło im to wszystkim skóry, węszący wszędzie szpiegów i prowokatorów najpierw hradeccy, a później nymburscy Boży bojownicy robili się coraz bardziej podejrzliwi i coraz bardziej niesympatyczni. Powoływanie się na Peterlina i Horna nie pomagało, Peterlin i Horn byli, okazywało się, współpracownikami tak tajnymi, że ich nazwiska mało komu coś mówiły i protekcji nie dawały. Nie wiadomo, co by było, gdyby nie zjawił się Prokop. Na szyję się Szarlejowi nie rzucił, wylewnie nie witał, ale było oczywiste, że ci dwaj znali się. Skąd, pozostało tajemnicą – żaden nie był skory do wyjaśnień i wynurzeń. Wiedziano, że Prokop studiował w Karolinum, że podróżował na uczelnie zagraniczne. Reynevan domniemywał, że poznał Szarleja podczas jednej z takich podróży. Poszli, Reynevan, Szarlej i Samson, za Prokopem i puszkarzem wzdłuż linii rowów, ostrokołów i faszynowych zapór. Prokop kontrolował bombardy i moździerze, rozmawiał z puszkarzami i pawężnikami, klepał po ramionach kuszników, rubasznie żartował przy ogniskach z cepnikami, wypytywał halabardników, czy im aby czego nie dostaje. Znalazł czas, by zagadać do krzątających się przy kotłach kobiet, skosztował żołnierskiej kaszy, nie omieszkał powichrzyć jasnych czuprynek kręcących się przy kuchni dzieciaków. Skromnie unosił ręce, gdy Boży bojownicy wznosili owacje na jego cześć. Trwało to dość długo. Ale i o nich Prokop nie zapomniał.
Wrócili na podgrodzie.
Prokopowa armia nadciągnęła pod Kolin niespodziewanie szybko, nie zostawiając mieszkańcom podgrodzia wiele czasu, zdołali ratować się ucieczką za miejskie mury dosłownie z tym, co złapali w ręce, zostawiając taborytom i Sierotkom znaczne zapasy paszy, sporo inwentarza, do tego zaś chaty z pełnym nieledwie wyposażeniem. Nic tedy dziwnego, że na tym właśnie terenie powstał główny obóz Bożych bojowników, otoczony szańcem z wozów i zagrodą dla koni. Między chałupami i kleciami płonęły liczne ogniska, dzwoniły młoty w kuźniach, stukotały młotki w warsztatach stelmachów. Suszyło się na sznurach odzienie. Kwiczały świnie, beczały owce. Śmierdziały latryny. – A tak w ogóle – odezwał się nagle Prokop – to po coś ty tu, bracie Bielawa, przyjechał? Reynevan westchnął ukradkiem. Spodziewał się takiego pytania. Decyzję o wyprawie na zamek Troski podjął Reynevan. Dość spontanicznie ją podjął, trzeba powiedzieć, z ogromnym i gorącym niczym młoda wdowa entuzjazmem. Entuzjazm ten i żywiołowość niezbyt przypadły do gustu magikom spod "Archanioła", zwłaszcza Fraundinstowi i Szczepanowi z Drahotusz. Obaj poddali w wątpliwość zarówno wiadomości Axlebena, jak i legendarne zdolności legendarnego Rupiliusa Ślązaka. Axleben, twierdzili, konfabuluje, by odwrócić uwagę od swej kompromitującej porażki z Samsonem. Rupiliusa Ślązaka na zamku Troski najprawdopodobniej nie ma. A gdyby nawet Rupilius Ślązak na zamku Troski przypadkiem był, to szansa, że zdoła pomóc, równa jest zeru – według przybliżonych kalkulacyj Rupilius Ślązak liczy sobie bowiem już jakieś dziewięćdziesiąt lat, czegóż można oczekiwać od takiego starego pierdoły? Stronę Reynevana wziął natomiast Telesma. Telesma słyszał o Rupiliusie Ślązaku, kiedyś nawet widział się z nim przelotnie, za potwierdzone i sprawdzone już pół wieku temu uznał jego kwalifikacje w dziedzinie spirytyzmu i bytów astralnych. Spróbować, orzekł, nie zawadzi. Dla Samsona Miodka wyprawa na Troski jest szansą, którą należałoby wykorzystać, i to pospiesznie. Rupilius, racja to, ma dziewiąty krzyżyk na karku. A w takim wieku wiadomo: przeziębisz się, kichniesz, pierdniesz i nie wiedzieć kiedy przenosisz się w byt astralny. Telesmę poparł Bezdiechovsky. Sędziwy czarnoksiężnik nie tylko o Rupiliusie słyszał lecz poznał go osobiście, przed laty, w Padwie. Rupilius, wyraził sąd, może, i owszem, pomóc Samsonowi. Nie wiadomo jednak, czy zechce, bo w Padwie dał się poznać jako arogancki i nieużyty zasraniec. Dość sceptycznie i chłodno, o dziwo, odniósł się do projektu sam Samson. Samson nie brał udziału w dyskusji, a jeżeli, to półgębkiem. Nie argumentował ani za, ani przeciw. Najczęściej milczał. Ale Reynevan znał go już zbyt dobrze. Samson w powodzenie wyprawy zwyczajnie nie wierzył. Gdy ostatecznie na nią przystał, Reynevan nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to z grzeczności. Pozostawał Szarlej. Opinię Szarleja o przedsięwzięciu Reynevan znał, zanim go o nią zapytał. Ale zapytał, dla porządku i formy. – To jest zwyczajny idiotyzm – ocenił spokojnie Szarlej. – Nadto, to mi zaczyna przypominać Śląsk sprzed dwóch lat, pamiętną entuzjastyczną odyseję za panią Adelą. Wyprawa na Troski wygląda na podobnie obmyśloną i pewnie byłaby podobnie prowadzona. I już oczyma mej duszy widzę wynik. Ty chyba nigdy nie zmądrzejesz, Reinmarze. – Mamy, jak twierdzisz – kontynuował, nieco ciszej i poważniej – zobowiązania wobec Samsona, jesteśmy mu coś dłużni. Może i tak, nie przeczę. Życie pozostaje jednak życiem, a podstawowa reguła życia nakazuje o takich długach zapominać, wykreślać je z pamięci. Życie ma do siebie to, że bliższa koszula ciału. Dopomagać bliźnim i owszem, czemu nie, ale nie własnym kosztem. Zrobiliśmy, twierdzę, dla Samsona dość, będzie okazja, zrobimy więcej. A okazja zdarzy się, jestem pewien, prędzej czy później, wystarczy usiąść i cierpliwie poczekać. Poczekajmy więc na okazję. Po co tej okazji szukać, szukając guza przy okazji? Myślmy o swej koszuli, Reinmarze, i o swoim ciele, bo to jest najważniejsze. A ty na co chcesz nasze ciała wystawić, chłopcze? Dokąd nas chcesz poprowadzić? Trwa zawierucha, wojna, pożoga, panują chaos, nieład i bezprawie. To nie jest dobry czas na szaleńcze wyprawy. Bez przygotowania, w dodatku. – Otóż mylisz się – odrzekł Reynevan. – Nie zgadzam się z tobą zupełnie. I nie tylko w kwestii cynicznych reguł życiowych bynajmniej i bynajmniej nie względem tego, co jest w życiu najważniejsze. Nie zgadzam się z twoją oceną sytuacji. Bo czas wyprawie nie tylko sprzyja, ale i nagli. Podjesztedzie i Pogórze Jiczyńskie są opanowane przez nasze wojska, nieliczni katoliccy panowie z tego rejonu są zastraszeni, ich morale złamała klęska krucjaty pod Tachowem. Są jak odymione pszczoły. Jeśli więc wyprawić się, to teraz, nim się otrząsną i będą znowu zdolni żądlić. Co na to powiesz? – Nic.