Литмир - Электронная Библиотека

– Względem natomiast przygotowania, masz rację. Przygotujmy się. Co proponujesz? Szarlej westchnął.

Reynevan i Samson wyjechali z Pragi dziesiątego października, w wypadającą tego roku w piątek pamiątkę świętego Gereona i jego towarzyszy męczenników. Opuścili miasto wczesnym rankiem. Gdy przekroczyli Bramę Porzyczską, zza chmur wyszło słońce, bajecznym blaskiem zalewając mieniące się kolorami Witków i Szpitalskie Pole. Radujący serce widok Reynevan uznał za dobrą wróżbę i omen. Ani on, ani Samson nie czuli się najlepiej. Obaj mieli za sobą mocno wylewne i celebrowane długo w noc pożegnanie z magikami z apteki "Pod Archaniołem". Reynevan wzdychał i wiercił się w siodle – jemu przyszło dodatkowo odcelebrować pożegnanie z panią Blażeną Pospichalovą. Zmierzali pod Kolin, od połowy września oblegany przez Tabor, Sierotki i prażan. Oblężeniem dowodził Prokop Goły. W armii Prokopa Gołego był Szarlej. Miesiąc, który minął od rozstania z nimi, Szarlej miał wykorzystać na przygotowanie wyprawy. Twierdził, że ma takie możliwości. Reynevan wierzył mu. Szarlej miał zarówno możliwości, jak i środki. Demeryt nie ukrywał – ba, zdarzało mu się nawet chwalić, że walczy w taboryckiej armii polnej dla łupu i zysku i że już ma sporo odłożone po różnych kryjówkach. Słońce znikło za płynącymi od północy czarnymi chmurami. Zrobiło się mrocznie i ponuro. Wręcz złowrogo. Reynevan uznał, że wróżby to przesąd. Prokop sprawiał wrażenie, że nie słucha. Był to pozór tylko. – Urlopować brata Szarleja – powtórzył. – W czas wojenny zwolnić go ze służby w armii. Dla twoich prywatnych spraw, bracie Bielawa. Innymi słowy, górą prywata, a obowiązek wobec Boga i ojczyzny furda. Czy tak? Reynevan nie odpowiedział. Przełknął tylko głośno ślinę. Prokop parsknął. – Zgoda – oznajmił. – Wyrażam zgodę.

– Powody są trzy – ciągnął, wyraźnie ciesząc się ich osłupieniem. – Po pierwsze, brat Szarlej służy w szeregach Taboru już ponad rok, na urlop zasłużył. Po drugie, brat Neplach doniósł mi o twoich zasługach, bracie Bielawa. Z poświęceniem zwalczałeś wrogów naszej sprawy, bohatersko podobno walczyłeś z buntownikami w Pradze, szóstego września. Leczyłeś rannych, nie pijąc, nie jedząc i nie śpiąc. To bezsprzecznie zasługuje na nagrodę. A po trzecie i najważniejsze… Zatrzymał się, obrócił. Byli już pod budynkiem spichlerza, służącym obecnie za kwaterę główną i siedzibę sztabu oblężenia. – Co po trzecie i najważniejsze, dowiecie się później, wrócimy do tej sprawy. Teraz mam inne. Dowiecie się zresztą, jakie. Będziecie słuchać, bo zostawiam was przy sobie. – Bracie…

– To był rozkaz. Idziemy. A wasz sługa… Ach, już się, widzę, czymś zajął. To dobrze. Nie przeszkodzi.

Samson Miodek, jak zwykle udając, że niczego nie słyszy i nie rozumie, rozsiadł się pod ścianą spichrza, wydobył kozik i zabrał za struganie znalezionego kołka. Samson często strugał kołki. Po pierwsze, wyjaśniał, jest to czynność w sam raz dla idioty, na jakiego wygląda. Po drugie, mawiał, struganie kołków uspokaja, wpływa korzystnie na system nerwowy i trawienny. Po trzecie, tłumaczył, rżnięcie drewna pomaga mu podczas wymuszonego przysłuchiwania się dyskusjom o polityce i religii, albowiem zapach świeżego wióra łagodzi odruchy wymiotne. Weszli do spichrza, do dużego pomieszczenia, które, lubo już jakiś czas temu zaadaptowane na sztab, nadal przyjemnie pachniało ziarnem. Wewnątrz, za stołem, czekało dwóch ludzi, schylonych nad mapami. Jeden był mały i chudy, odziany na czarno modą husyckich kapłanów. Drugi, młodszy, w stroju rycerskim, był potężniejszej budowy i jasnowłosy, o po trosze cherubinkowatej, a po trosze surowo zmęczonej twarzy, przywodzącej na myśl flamandzkie miniatury z Godzinek księcia de Berry. – Nareszcie – powiedział ten mniejszy, czarny. – Naczekaliśmy się trochę, bracie Prokopie. – Obowiązki, bracie Prokopie.

W odróżnieniu od swego imiennika ten drugi Prokop brodę nosił, prawda, skąpą, nieporządną i więcej śmieszną. Z racji wzrostu wyróżniano go także przydomkiem zwany był Prokopem Małym albo Prokupkiem. Początkowo również kaznodzieja w rzeszy kaznodziejów, wypłynął wśród husytów – dokładniej, Sierotek – po śmierci Jana Żiżki z Trocnowa. Wraz z hradeckim Ambrożem Prokupek był przy łożu śmierci Żiżki, a świadków ostatnich chwil swego czczonego wodza Sierotki miały nieledwie za świętych – bywało, że klękano przed nimi i całowano kraje szat, zdarzało się, że matki przynosiły do nich dzieci w gorączce. Poważanie wyniosło Prokupka na stanowisko głównego duchowego przywódcy – piastował więc wśród Sierotek urząd analogiczny do tego, jaki Prokop pełnił w Taborze przed objęciem stanowiska Sprawcy. – Obowiązki – powtórzył Prokop Wielki, wskazując ogólnie w stronę oblężonego grodu. Jego słowa skontrapunktował potężny huk, ściany zadrżały, z powały posypał się kurz. Starszy nad puszkami nareszcie mógł gruchnąć sobie ze swej dwustufuntowej bombardy. Oznaczało to zarazem spokój aż do rana – taka bombarda po strzale musiała stygnąć minimum sześć godzin. – Że czekać kazałem, wybacz, bracie. I ty, bracie Wyszku. Wyszka Raczyńskiego Reynevan spotkał już wcześniej, pod Usti, w konnicy Jana Rohacza z Dube. Droga Polaka do husytów była nietypowa – Wyszek zawitał do Pragi w roku 1421 jako wysłannik księcia litewskiego Witolda, w którego służbach pozostawał. W poselstwie szło, jak dziś już było wiadomo, o koronę dla Korybutowicza. Raczyńskiemu spodobała się czeska rewolucja, zwłaszcza po kontakcie z Żiżką, Rohaczem i taborytami, którzy Polakowi przypadli do gustu o wiele bardziej niż umiarkowani kalikstyni, z którymi omawiał Witoldowe posłanie. Raczyński migiem przystał do taborytów, a z Rohaczem połączyła go szczera przyjaźń. Na dany przez Prokopa znak wszyscy siedli za zarzucony mapami stół. Reynevan czuł się skrępowany, miał świadomość, jak dalece jest tu nie przystającym do kompanii intruzem. Samopoczucia wcale nie poprawiała mu bezceremonialna nonszalancja Szarleja, zawsze i wszędzie będącego u siebie. Nie pomagał fakt, że Prokupek i Raczyński zdawali się bez żadnych zastrzeżeń akceptować ich obecność. Byli przyzwyczajeni. Prokop zawsze miał pod ręką różnej maści wywiadowców, posłów, emisariuszy i ludzi do specjalnych – a nawet bardzo specjalnych – poruczeń. – To nie będzie krótkie oblężenie – przerwał milczenie Prokop Goły. – Leżymy pod Kolinem od Podwyższenia Krzyża, a za sukces uznam, jeśli gród podda się przed adwentem. Może się i tak zdarzyć, bracie Wyszku, że po powrocie z Polski zastaniesz mnie tu jeszcze. Kiedy wyruszasz? – Jutro świtaniem. Przez Odry, potem przez Cieszyn do Zatora.

– Nie boisz się jechać? Teraz w Polsce nie tylko Oleśnicki, ale byle starostka może cię do jamy wsadzić. Wedle praw, co je Jagiełło proklamował. Skutkiem bólu brzucha, chyba. Wszyscy, w tym i Reynevan, wiedzieli, w czym rzecz. Od kwietnia roku 1424 obowiązywał w Królestwie Polskim edykt wieluński, wymuszony na Jagiełłę przez biskupa Oleśnickiego, Luksemburczyka i papieskich legatów. Edykt – choć nie padało w nim ani nazwisko Husa, ani słowo "husyci" – mówił jednak expressis verbis o Czechach jako obszarze "zarażonym herezją", zabraniał Polakom handlu z Czechami i w ogóle wyjazdów do Czech, tym zaś, którzy tam przebywali, nakazywał natychmiastowy powrót. Nieposłusznych czekały infamia i konfiskata dóbr. Nadto w stosunku do kacerzy edykt zasadniczo zmieniał kwalifikację prawną – z wykroczenia karanego dotąd w Polsce przez sądy kościelne herezja zmieniała się w zbrodnię przeciwko królestwu i królowi, w crimen laesae maiestatis i zdradę stanu. Kwalifikacja taka formalnie włączała w ściganie i karanie kacerstwa cały aparat państwowy, zaś dla uznanych za winnych oznaczała wyrok śmierci. Czechów naturalnie sprawa rozzłościła – Polskę mieli za kraj bratni i życzliwy, a tu zamiast spodziewanego wspólnego frontu przeciw "Niemczyźnie" nagle taka obelga, miast frontu – afront. Większość rozumiała jednak pobudki Jagiełły i reguły zawiłej gry, jaką musiał prowadzić. Zauważalne też stało się wkrótce, że edykt był groźny wyłącznie z litery – i na literze się kończyło. Gdy więc Czech mówił: "edykt wieluński", z reguły mrugał przy tym znacząco lub dodawał drwinę. Jak Prokop teraz. – Nic to, niech się aby Krzyżacy za Drwęcą ruszą, zaraz Jagiełło o swym szumnym edykcie zapomni. Bo wie, że jeśli przyjdzie pomocy przeciw Niemcom szukać, to raczej nie w Rzymie. – Ha – odrzekł Raczyński. – Fakt, nie zaprzeczę. Ale żebym strachu nie miał, też nie powiem. Jadę, prawda, tajnie. Ale wiecie sami, jak to z nowym prawem: każdy nagle na wyprzódki pilny, każdy chce się pochwalić zapałem, pokazać i popisać, a nuż docenią i awansują. Ma więc Zbyszko Oleśnicki na usługi armię donosicieli. A ten Jędrzej Myszka, biskupi vicarius, ten pokurcz, psi syn, nos ma jak pies i jak pies węszy, czy się aby koło króla Władysława nie kręci jakiś husyta… Wybaczcie, chciałem rzec…» – Chciałeś rzec jakiś husyta" – uciął zimno Prokop. Nie dzielmy włosa na czworo. – Tak, prawda… Ale ja się do króla raczej nie zbliżę. W Zatorze spotykam się z panem Janem Mężykiem z Dąbrowy, naszej sprawy partyzantem, razem jedziemy do Pieskowej Skały, tam spotkamy się tajemnie z panem Piotrem Szafrańcem, podkomorzym krakowskim. A pan Piotr, człek nam życzliwy, królowi Władysławowi poselstwo powtórzy. – Ano, ano – rzekł w zamyśleniu Prokop, kręcąc wąs. – Samemu Jagiełłę nie do posłów ninie. Tym to czasem insze ma zgryzoty. Obecni wymienili znaczące spojrzenia. Wiedzieli, w czym rzecz, wieść rozeszła się szybko i szeroko. Królowa Sonka, żona Jagiełły, była oskarżona o wiarołomstwo i cudzołóstwo. Pofolgowała, plotkowano, hamulcom wstydu z co najmniej siedmioma rycerzami. W Krakowie trwały aresztowania i śledztwa, a Jagiełło, zwykle spokojny, szalał podobno. – Wielka na tobie, bracie Wyszku, ciąży odpowiedzialność. Poselstwa nasze do Polski jakoś marnie dotąd wypadały. Wystarczy przypomnieć Hynka z Kolsztejna. Dlatego pierwszą rzeczą przekaż, proszę, panu Szafrańcowi, że jeśli król Władysław pozwoli, wkrótce przybędzie na Wawel pokłonić się jego majestatowi poselstwo czeskie, na którego czele stanę ja, własną osobą. To jest najważniejsza rzecz w twojej misji: przygotować moją. Moim, rzekniesz, jesteś posłem przez prokurację. Wyszek Raczyński skłonił się.

19
{"b":"89107","o":1}