– Co?
– Nie zrobisz ze mnie zdrajcy.
– Ty już jesteś zdrajcą. Teraz tylko zmienisz strony.
– Nie.
– Reynevan. Wiesz, co można zrobić człowiekowi za pomocą rozżarzonych cęgów i smolnych kwaczy? Powiem ci: można tak długo przypiekać boki, aż organy wewnętrzne zacznie być widać zza żeber. – Nie.
– Bohater, co? – Jan Ziębicki skinął ręką. – Nie zdradzi? Nawet zawleczony do katowni? A co będzie, jeśli się pokaże, że to wcale nie bohatera tam zawloką? Że to komuś innemu będzie się przypalać boczki? A bohaterowi każe przypatrywać się zabiegom?
Zmartwiały i zupełnie sparaliżowany grozą Reynevan wiedział, nim jeszcze książę skinął dłonią. Wiedział, nim pachołkowie wciągnęli do izby Juttę. Bladą i nawet nie opierającą się. Książę Jan gestem nakazał, by przyprowadzono ją bliżej. Jeśli poprzednio Reynevan łudził się nadzieją, że feudał nie ośmieli się więzić ani znieważyć Apoldówny, że nie ośmieli się wyrządzić krzywdy szlachciance, pannie z rycerskiego rodu, teraz wyraz twarzy i oczu księcia rozwiał jego nadzieje i rozproszył je jak pył. Obleśnie i okrutnie uśmiechnięty Jan Ziębicki dotknął policzka Jutty, dziewczyna gwałtownie cofnęła twarz. Książę zaśmiał się, stanął za nią, gwałtownym ruchem zdarł z ramion cotehardie i koszulę, na oczach szamoczącego się w rękach pachołków Reynevana ścisnął w dłoniach obnażone piersi. Jutta syknęła i targnęła się, na próżno. Trzymano ją mocno. – Nim przystąpimy do przypiekania tych dwóch bliźniaczych śliczności – zaśmiał się Jan, brutalnie igrając z biustem dziewczyny – wezmę sobie panienkę do łoża. A jeśli dalej będziesz zgrywał bohatera, panienka trafi do ratuszowego karceru, niechże mają i tam uciechę. Bo trzeba ci wiedzieć, Bielawa, że oni wciąż się tam zabawiają, dozorcy i strażnicy, ta sama konfraternia co wówczas, gdy miała pecha wylądować tam Burgundka. Chłopaki dostaną drugą, która znudziła się księciu, hę, hę. A ciebie każę zamknąć w sąsiedniej celi. Byś wszystko słyszał i sobie wyobrażał. A potem… Potem będziemy przypiekać. – Puść ją… – wydyszał ledwie słyszalnie Reynevan. Puść ją… Zostaw… Nie śmiej… Miej nad nią litość… Książę… Zrobię, co każesz. – Co? Nie dosłyszałem! – Zrobię, co każesz!
Koń, którego mu dano, był narowisty, nerwowy i niespokojny – lub tylko udzielił mu się niepokój jeźdźca. Na gościniec za Bramę Grodzką odprowadził go poczet rycerzy, wśród nich Borschnitz, Seiffersdorf i Risin. I książę Jan, własną osobą.
Było zimno. Zmarzłe, pokryte szronem badyle trzeszczały pod kopytami koni. Niebo na południu ciemniało zapowiedzią śnieżycy. – Husyci – Jan Ziębicki ściągnął wodze swego wierzchowca – muszą pomaszerować w dolinę Ścinawki! I dalej traktem noworudzkim. Bądź więc przekonujący, Bielau. Bądź przekonujący. Niechaj pomoże ci w tym myśl, że jeśli ci się uda, jeśli husyci znajdą się tam, gdzie chcę ich mieć, ocalisz pannę. Zawiedziesz, zdradzisz: zgubisz ją, wydasz na hańbę i mękę. Staraj się więc. Reynevan nie odpowiedział. Książę wyprostował się w siodle. – Niech ci też w przedsięwzięciu dopomoże myśl, że gubiąc heretyków, ratujesz swą nieśmiertelną duszę. Jeśli za twoją sprawą wytniemy ich w pień, dobry Bóg z pewnością policzy ci ten uczynek. Reynevan nie odpowiedział i tym razem. Patrzył tylko. Książę nie spuszczał z niego oka. – Ach, cóż za wzrok, cóż za wzrok – wykrzywił wargi. – Iście jak u Gelfrada Sterczy, z którym wszak tak wiele łączy cię i łączyło. Nie popróbujesz straszyć mnie, jak Sterczą z szafotu? Nie powiesz: hodie mihi, cras tibi, co dziś mnie, jutro spotka ciebie? Nie powiesz tego? – Nie powiem.
– Rozsądnie. Bo ja za każdą wypowiedzianą sylabę odpłaciłbym ci. A raczej twojej pannie. Za każdą sylabę: jedno przyłożenie czerwonego żelaza. Nie zapominaj o tym, Bielawa. Ni przez chwilę nie zapominaj. – Nie zapomnę.
– Jedź!
W Bramie Grodzkiej siedzieli w kucki żebracy, trędowaci i włóczędzy. Książę Jan, wielce z siebie zadowolony, rozkazał marszałkowi Borschnitzowi rzucić im garść monet. Żebracy bili się o miedziaki, orszak jechał, podkowy donośnym echem dzwoniły pod bramnym sklepieniem. – Mości książę?
– Tak?
– Jeśli Bielawa… – Hyncze Borschnitz kaszlnął w zwiniętą pięść. – Jeśli Bielawa się wywiąże… Jeśli wykona, coście mu rozkazali… Puścicie pannę wolno? Jemu darujecie też? Jan Ziębicki zaśmiał się sucho. Śmiech ten w zasadzie powinien wystarczyć Borschnitzowi za odpowiedź. Książę raczył jednak rzecz rozwinąć. – Bóg – zaczął – jest litościwy, przebacza i wybacza. Czasami jednak rozpędza się w miłosierdziu tak, że chyba nie wie, co robi. Powiedział mi to kiedyś biskup wrocławski Konrad, a biskup to było nie było klecha, a więc na rzeczy zna się. Zanim więc, mówił biskup, Bóg grzesznikowi wybaczy, trzeba tu, na tym łez padole, sprawić, by grzesznik za swe grzechy i winy porządnie pocierpiał. Tak mówił biskup, a ja myślę, że dobrze mówił. Reinmar z Bielawy i jego gamratka pocierpią więc. Bardzo pocierpią. A gdy po cierpieniach staną przed Bożym obliczem, niechajże im Bóg przebacza, jeśli taka Jego wola. Pojąłeś, marszałku? – Pojąłem, książę.
Niebo granatowiało zapowiedzią śnieżycy. I czegoś jeszcze gorszego. Gorszego przez to, że niewiadome.