– Kolditz i Polenz – powiedział – uderzyli pod Kratzau na rozciągniętą kolumnę marszową, na wozy nagrużone łupem tak, że ledwo szły. Raptowną szarżą rozerwali husycki szyk, posiekli zaskoczonych i spanikowanych, nie dali im czasu strzelby nabić ni użyć. Inaczej nie Askalon tam byłby, ale Hattin. A w Świdnicy, miast fety, wielka żałoba. – Ależ za to właśnie, za to Świdnicy i Łużyczanom chwała! – zaśmiał się swobodnie marszałek Borschnitz. Mądrze wykorzystać miejsce, czas i przewagę, okoliczności na swą korzyść obrócić, niespodzianie na wroga uderzyć, taktyką mądrą go zaskoczyć… toć to wielkich wodzów są dyspozycje. Taką właśnie modą zwyciężali Żiżka i Prokop, chwała panom landwójtom, że husytów własną ich bronią pobić umieli. Ja im tego zawidzę, triumfu i chwały im zawidzę. I wcale się tego nie sromam. – Zwycięstwo pod Kratzau – dorzucił Fullstein – nowego ducha w nas tchnęło. Wróciło nadzieję, którąśmy tracili. Daj nam Bóg drugą taką wiktorię. – Da ją nam Bóg – ogłosił, prostując się dumnie, Jan Ziębicki. – I ja wam ją dam. Do boju z heretykami sam was poprowadzę. Ku wiktorii, która tę łużycką zaćmi. Poprowadzę was, wierę, ku takiej glorii, że Polenz i Kolditz w niepamięć pójdą. Oni pod Kratzau ledwo Kralovca skubnęli. My na proch go rozetrzemy. Kacerskie trupy w stos ułożymy, a z pojmanych będziem na szafotach pasy drzeć. To właśnie wam proponuję, waszym książętom, starostom i Radom. By sprzymierzyć się, wspólnie na Czechów uderzyć, zagładą ich uczcić Narodzenie Boże. Kto ze mną? I z jaką siłą? Ha? Co powie Wrocław? Świdnica? Opawa? – W imieniu Wacława Przemkowica, jaśnie książęcia na Głubczycach i Hradcu – rzekł Fullstein, szybko, jakby bojąc się, że ktoś go ubiegnie – obiecuję sto kopii opawskiego rycerstwa. Jaśnie książę własną osobą wojsko poprowadzi. – Biskup Konrad – powiedział po namyśle starosta Tannenfeld – stawi całą swą chorągiew. Wzmocnioną hufami z Grodkowa i Otmuchowa. Łącznie siedemdziesiąt kopii.
– Miasto Wrocław – wziął się pod boki Jorg Reibnitz da stu pięćdziesięciu konnych. Cóż Świdnica? – Miasto Świdnica – oświadczył dumnie Oppeln – do zwycięstwa pod Kratzau walnie się przyczyniło. Skoro teraz jego miłość książę Jan wiktorię obiecuje, która Kratzau zaćmi, to Świdnicy tam zabraknąć nie może. Tak łatwo zaćmić się nie damy ni z kart historii wymazać. Świdnica wystawi sto pięćdziesiąt koni przedniej jazdy pod komendą pana podstarosty Stosza. Wszyscyśmy w Świdnicy radzi husytów na proch roztartymi zobaczyć. Wprzód niechaj nam może jednak jego miłość książę Jan wyjawi, jaką to metodą tego roztarcia dokonać zamiaruje. – Po pierwsze, siłą tego dokonam – odpalił z miejsca Jan Ziębicki. – Z tego, coście tu rzekli, wyrachowałem naszą potencję na jakiś tysiąc konnych, w tym trzysta koni ciężkozbrojnego rycerstwa. Kralovec ma cztery tysiące pieszych i zaledwie dwustu jezdnych. A że rycerz w zbroi za dziesiątkę pieszych chmyzów stanie, przewaga przy nas. Po drugie, załatwimy ich takąż modą, jak pod Kratzau. Zaszarżujemy z zasadzki na kolumnę marszową. Wprzódzi sprawiwszy, że pomaszerują tam, gdzie będziemy na nich czekać. – A jakim – uniósł brwi Oppeln – sposobem to sprawim?
– Mamy taki sposób.
Skrzeczący i tłukący się u okna nyskiego zamku wielki pomurnik zaskoczył biskupa wrocławskiego Konrada, ale i biskup, przyznać trzeba, równie mocno zaskoczył pomurnika. W swej strzeżonej komnacie nie oddawał się, o dziwo, ani orgii, ani pijaństwu, ani hazardowi. Nie odsypiał orgii, pijaństwa czy hazardu. Nie. Czytał. Poświęcał czas lekturze. Wpuszczony pomurnik szybko transformował się w postać człowieczą. Rzucił okiem na spoczywającą na pulpicie księgę. Pokręcił głową, zdumiony niemal do granic. Nie dość, że było to Pismo Święte, pięknie iluminowana Biblia. W dodatku była to Biblia po niemiecku.
– Wiem, z czym przychodzisz, a raczej przylatujesz zaskoczył Pomurnika Konrad, Piast, książę Oleśnicy, biskup Wrocławia i namiestnik króla Zygmunta Luksemburskiego na Śląsku. – Darmo się trudziłeś. Twojej prośbie odmawiam. – Dziś jest dwudziesty drugi grudnia Anno Domini 1428 – Pomurnik usiadł, sięgnął po stojącą na komodzie karafę. – Siódmego listopada 1427, a więc nieco ponad rok temu, tu, w tym zamku, w tej komnacie, suplikowałem, a wasza biskupia dostojność przyobiecała mi… – Dostojność zmieniła zdanie – uciął Konrad z Oleśnicy. – A uczyniła to ad maiorem Dei gloriam. Reinmar Bielau stał się ważnym pionkiem w grze, a stawka zrobiła się skurwysyńsko wysoka. Na co ty liczyłeś? Że ja ci tego Bielaua oddam, byś go mógł zakatować? Dla jakiejś niejasnej dla mnie prywaty? Wiem, wiem, mieliśmy onegdaj wobec Bielaua plany, miał nam posłużyć do zatuszowania afery z napadem na poborcę. Ale teraz całkiem czego innego wymaga dobro Kościoła i kraju. Rozkazałem ci współpracować z księciem Janem w poszukiwaniach. Dałem Janowi przyzwolenie na wkroczenie do klasztoru w Białym Kościele. Ha, wszedłby pewnie i bez pozwolenia, klasztor stoi na jego ziemiach, a opatka to jego siostra, ale to nie jest istotne. Istotne jest, że Jan Ziębicki waży się na rzecz prawdziwie wielką. Jeśli przedsięwzięcie wojenne się powiedzie… a ma wielkie szansę powodzenia, zadamy heretykom potężny cios, cios, jakiego dotąd nie zaznali. Czy pojmujesz to, Birkarcie, czy ogarniasz to rozumem? Najpierw ciężkie cięgi pod Kratzau, teraz pogrom, jaki wkrótce sprawi im Jan Ziębicki. Pryśnie mit, według którego husytów nie da się zwyciężyć w boju. Za naszym przykładem pójdą inni. To będzie początek ich końca. Ich końca, synu. Ja byłem pod Pragą w roku dwudziestym, na koronacji Zygmunta. Patrzyłem z Hradu na to miasto, przyczajone za rzeką jak wściekły pies. A gdyśmy stamtąd odchodzili, przysiągłem sobie, że kiedyś powrócę. Że własnymi oczyma zobaczę, jak temu wściekłemu psu wybija się kły, jak cała ta kacerska nacja ponosi karę za swe zbrodnie. Jak krew leje się wszystkimi ulicami tego podłego grodu, a Wełtawa robi się czerwona. I tak będzie, tak mi dopomóż Bóg. A znaczącym krokiem ku temu jest Jan, książę na Ziębicach. I wojenny plan, który ja obmyśliłem, a Jan wykona. Ten plan musi się powieść. Bóg tak chce. I ja też tak chcę. – Dlatego – biskup wyprostował się – kategorycznie zabraniam ci jakichkolwiek działań, które mogłyby plan mój pokrzyżować. Lub choćby skomplikować. Jan trzyma Reinmara von Bielau w lochu na ziębickim zamku. Zabraniam ci zbliżyć się do tego lochu choć na krok, zakazuję rozmawiać z Reinmarem, zabraniam tknąć go choć palcem. Zabraniam ci tego kategorycznie i surowo. Wiem, żeś czarownik, polimorf i nekromanta, wiem, żeś ściany przenikał, by we Wrocławiu dostać się do uwięzionych. Wiem, co potrafisz i na co cię stać. Ale uprzedzam: jeśli mego zakazu nie posłuchasz, ściągniesz na się mój gniew. A wtedy poznasz, na co stać mnie. Zrozumiałeś, Birkarcie, synu mój? Zastosujesz się? – A mam wyjście? Ojcze?
Biskup sapnął gniewnie. Potem z trzaskiem zamknął Biblię, a na tytułowej desce postawił puchar. I nalał weń burgunda z cynamonem. – Tak między nami – spytał po chwili, całkiem spokojnie – to do czego był ci ów Bielau? Bo przecie nie gwoli samej przyjemności zemsty i mordu? Coś chciałeś z niego wydobyć, na jakąś okoliczność wybadać. Na jaką? Ha, pewnie nie zechcesz powiedzieć… Szczegółów nie zdradzisz. Ale może choć ogólnie? Pomurnik uśmiechnął się, a był to uśmiech wyjątkowo paskudny. – Jeśli ogólnie – wycedził zza uśmiechniętych warg to czemu nie. Z Reinmara Bielaua zamierzałem wycisnąć informacje, które doprowadziłyby mnie do jednego z jego kompanów. Z tego zaś wydusiłbym dalsze informacje. Uzyskując tym samym nieco wiedzy. Ogólnej. Między innymi o tym, czy księga, którą dopiero co czytałeś, ojczulku biskupie, jest naprawdę tym, za co sie ją zwykło uważać. Czy też może nie jest warta więcej niż baśnie Ezopa Fryga.
– Interesujące – przemówił po chwili zadumy Konrad. – W samej rzeczy, interesujące. Tym niemniej moje rozkazy pozostają w mocy. Ad motorem Dei gloriom. A baśniami zajmiemy się w lepszych czasach.
Pomurnik sfrunął z blanków nyskiego zamku, zakoziołkował, porwany wiejącym od Rychlebów wichrem. Wyrównał lot, zaskrzeczał, poszybował w noc. Leciał w kierunku masywu Ślęży. Ale nie na samą Ślężę. Ślęża była dla amatorów, dla dyletantów, jako miejsce czarów odrobinę trywialna i raczej przereklamowana. Pomurnik leciał na Radunię, na jej wydłużony szczyt. Na kamienny wał i leżący w jego centrum magiczny, przypominający katafalk głaz. Monolit, który leżał tu już wtedy, gdy po Przedgórzu Sudeckim tupały mamuty, a wielkie żółwie składały jaja na dzisiejszej wyspie Piasek. Wylądowawszy na głazie, pomurnik zmienił postać. Wicher zatargał jego czarnymi włosami. Wzniósłszy obie ręce, zakrzyczał. Dziko, głośno, przeciągle. Cała Radunia, zdawało się, zadrżała od tego krzyku. Na odległym pustkowiu, na szczycie odległej góry, czerwone ognie zapałały w oknach górującego nad skalnym urwiskiem zamczyska Sensenberg. Niebo nad starą warownią rozjaśniła czerwonawa poświata. Wrota rozwarły się z hukiem. Rozbrzmiał demoniczny krzyk i tętent koni. Czarni Jeźdźcy spieszyli na wezwanie.
– Postanowiłem – oświadczył, bawiąc się sztyletem, Jan, książę na Ziębicach. – Postanowiłem dać ci szansę, Reinmarze Bielau. Reynevan zamrugał, oślepiony blaskiem świec, bolesnym dla jego oczu po długim przebywaniu w ciemnicy. Oprócz księcia w komnacie byli jeszcze inni. Znał tylko Borschnitza. – Choć zbrodnie twoje są ciężkie i najsroższej wołają kary – książę bawił się sztyletem – zdecydowałem się dać ci szansę. Byś choć zdziebko odkupił swe winy, skruchą zasłużył na Bożą łaskę. Jezus za nas cierpiał, a Bóg jest miłosierny, odpuszcza grzechy i oczyszcza z wszelkiej nieprawości. Choćby grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją. Na wstawiennnictwo Jezusa i miłosierdzie Pana naszego może liczyć każdy, nawet taki odszczepieniec, bluźnierca, czarownik, wykolejony szubrawiec, szczurzy pomiot, wrzód, śmieć, popapraniec, skurwiel i psi chuj jak ty. Warunkiem jest jednak skrucha i poprawa. Dam ci szansę poprawy, Reinmarze Bielau. – Husyci – Jan Ziębicki rzucił sztylet na stół, na leżącą na nim mapę – wciąż wahając się przed szturmem Kłodzka, leżą warownym obozem na południe od grodu, opodal wsi Rengersdorf, przy samym trakcie międzyleskim. Wiesz, gdzie to jest, prawda? Pojedziesz tam. Kralovec zna cię i ufa ci, posłucha więc. Skłonisz go, by zwinął obóz i pomaszerował na północ. Skusisz go jakimś kłamstwem, obietnicą bogatego łupu, sposobnością druzgocącego ataku na biskupie wojska, szansą ujęcia samego biskupa żywcem… Twoja zresztą rzecz, jakim go kłamstwem do tego przekonasz, ważne, by wymaszerował. Na północ, przez Schwedeldorf i wieś Roszyce, w dolinę Ścinawki, z dalszym kierunkiem na Nową Rudę. Rzecz jasna, husyci nigdy tak daleko nie dojdą, zajmiemy się nimi… wcześniej. Ważnym jednak jest… Czy ty mnie słuchasz? – Nie.