Urzędnik z szafotu wydał rozkazy, wskazał ręką, ku wołającemu jęli przedzierać się przez ścisk smutni drabi w czarnych kabatach. – Rzym to sprzedajna dziewka! – zaryczał ktoś basem z zupełnie nowej lokalizacji. – Papież to antychryst! – Kuria rzymska – rozległ się podobny bas, ale całkiem skądinąd – to szajka złodziei! Nie kapłani to, lecz grzeszne łotry! Brzdąknęła lutnia, a dobrze znany Reynevanowi głos zaśpiewał głośno i dźwięcznie. Prawda rzecz Krystowa, Leż – antykrystowa Prawdę popi tają, łże się jej lękają, Leż pospólstwu bają! Ludzie zaczęli śmiać się, podchwytywać śpiewkę. Halabardnicy i smutni miotali się w różnych kierunkach, klęli, szturchali i tłukli drzewcami, przeczesywali plac w poszukiwaniu krzykaczy. Na próżno. Reynevan miał większe szansę. Wiedział, kogo szukać.
– Pomóż Bóg, Tybaldzie Raabe.
Na dźwięk słów goliard aż podskoczył, walnął plecami o przegrodę, płosząc stojącego za nią konia. Koń łomotnął kopytem w ścianę stajni, zachrapał, inne konie zawtórowały. – Panicz Reinmar… – Tybald Raabe odzyskał oddech, ale bladość z jego lic nijak nie chciała ustąpić. – Panicz Reinmar! Na Śląsku? Oczom nie wierzę! – Ja jego znam – powiedział towarzysz goliarda, zakapturzony karzeł. – Ja jego już widziałem. Dwa lata temu, na Grochowej Górze, na zlocie z okazji święta Mabon. Czyli, jak wy mówicie, aequinoctium. Z ładną panną był. Wychodzi, to swój. Ściągnął kaptur. Reynevan mimowolnie westchnął.
Jajowatą i wydłużoną głowę istoty – co do tego, że człowiek to nie był, wątpliwości być nie mogło – zdobiła szczecinka rudawych włosów, sztywnych jak jeżowe kolce.
Obrazu dopełniał nos, zakrzywiony jak u papieża na husyckiej ulotce, i wyłupiaste, pocięte czerwonymi żyłkami oczy. I uszy. Duże uszy. Tak duże, że słowo "kolosalne" samo cisnęło się na usta. Stwór zarechotał, rad widać z wrażenia, jakie wzbudzał.
– Jestem mamun – pochwalił się. – Nie mów, że nie słyszałeś. – Słyszałem. Przed chwilą, na rynku. A zatem prawdą jest, co o was mówią… – Że możemy dowolnie kierunkować dźwięk? – mamun otworzył usta, ale jego basowy głos rozległ się zza pleców Reynevana, który aż podskoczył z wrażenia. – Pewnie, że możemy – mamun uśmiechnął się radośnie, a głos dobiegł skądś z boku, zza końskich przegród. Przychodzi nam to z dziecinną łatwością. – Dawnymi czasy mamiliśmy tym sposobem podróżnych na bagna – mówił dalej stwór, a jego głos dobiegał z coraz to innych miejsc: zza ściany, spod sterty słomy, ze stryszku. – Dla krotochwili. Teraz też mamimy, ale rzadziej, bo się nam krotochwile przejadły, ile można, do kurzej nędzy. Ale sztuka przydaje się niekiedy… – Widziałem i słyszałem.
– Chodźmy się czegoś napić – zaproponował Tybald Raabe.
Reynevan przełknął ślinę. Mamun zarechotał, naciągnął na głowę obcisły kaptur. – Nie ma strachu – wyjaśnił z uśmiechem goliard. Mamy to przećwiczone. Gdy się kto dziwuje, mówimy, że on jest cudzoziemcem. Przybyłym z daleka. – Ze Żmudzi – karzeł smarknął, otarł nos mankietem.
– Tybald wymyślił mi nawet żmudzińską ksywkę. Faktycznie nazywam się Malevolt, Jon Malevolt. Ale przy ludziach mów mi Brazauskas.
Karczmarz postawił na stole kolejny dzban, po raz kolejny ciekawie spojrzał na mamuna. – Jak tam u was jest, na tej Żmudzi? – nie wytrzymał.
– Też taka drożyzna?
– Jeszcze gorsza – odrzekł poważnie Jon Malevolt. Za byle niedźwiedzia żądają już piętnastu groszy. Przeniósłbym się w wasze strony na stałe, ale ciut za bardzo rozcieńczają tu trunki. Karczmarz odszedł, nic nie wskazywało, by zrozumiał aluzję. Tybald Raabe drapał się w głowę. Wysłuchał właśnie opowieści Reynevana. W skupieniu, nie przerywając ani razu. Sprawiając wrażenie pogrążonego we wspomnieniach. – Drogi Reinmarze – rzekł wreszcie, porzucając denerwującą manierę tytułowania go "paniczem". – Jeśli oczekujesz ode mnie rady, będzie ona banalnie wręcz prosta. Uciekaj ze Śląska. Ostrzegłbym cię, że masz tu wielu wrogów, ale ty wszak sam doskonale o tym wiesz. Z ich powodu tu jesteś, prawda? Posłuchaj więc dobrej rady: uciekaj do Czech. Twoi wrogowie są ciut zbyt potężni, byś mógł im zaszkodzić. – Doprawdy?
– Tak jest, niestety – goliard spojrzał na niego bystro, przeszył niemal wzrokiem. – W szczególności Jan, książę na Ziębicach, to trochę za wysoko jak na ciebie. Wiem, że ograbił cię z majątku, widziałem, jak zmarnował folusz pana Piotra. I wystarczająco wiele wiem o okolicznościach śmierci Adeli Sterczowej, by móc przejrzeć twe zamiary. I radzę: porzuć je. Dla księcia Jana twoja zemsta to, wybacz porównanie, jakby pies na słońce szczekał. – Zbyt pochopne wnioski – Reynevan wychylił kubek wina, faktycznie nieco zbyt mocno chrzczonego. – Zbyt pochopne, Tybaldzie. A może mam na Śląsku inne zadania i sprawy, inne posłannictwo? Chciałbyś mnie od tego odwieść? Ty? Po tym, co widziałem dziś na niemczańskim rynku? Mamun zarechotał.
– Dobre to było, co? – wyszczerzył nierówne zęby. Gonili w tłumie jak wyżły, kręcili się jak te gówna w przerębli… – Taka praca – Tybald Raabe był bardziej poważny. Agitacja ważna rzecz. A Malevolt, jak widziałeś, współpracuje, pomaga mi. Popiera naszą sprawę. Podziela przekonania.
– O! – zaciekawił się Reynevan. – W kwestii nauk Wiklefa i Husa? Likwidacji prymatu papiestwa? Komunii sub utrague specie i modyfikacji liturgii? Konieczności reformy w Kościele? – Nie – przerwał mamun. – Nic z tych rzeczy. Nie jestem idiotą, a tylko idiota może wierzyć, że wasz Kościół jest reformowalny. Wszelkie ruchy i zrywy rewolucyjne popieram jednak. Bo cel jest niczym, ruch jest wszystkim. Trzeba ruszyć z posad bryłę świata. Wywołać chaos i zamęt! Anarchia to matka porządku, kurwa mać. Niechaj runie stary ład, niechaj spłonie do cna! A na dnie popiołu zostanie gwiaździsty dyjament, wiekuistego zwycięstwa zaranie. – Rozumiem.
– Akurat. Karczmarzu! Wina! •
Karczmarz, o dziwo, przejął się chyba złośliwością Malevolta, bo zaczął podawać wino mniej rozcieńczone. Skutek nie kazał na siebie długo czekać – podszywający się pod Żmudzina mamun zachrapał, oparty o ścianę. A że i zajazd opustoszał, Reynevan uznał, że czas pogadać szczerze. – Potrzebuję miejsca, w którym mógłbym się ukryć, Tybaldzie. I to na czas raczej dłuższy niż krótszy. Do Wynachten. Może dłużej. Tybald Raabe pytająco uniósł brwi, Reynevan nie czekając na wyraźniejsze zachęty zrelacjonował mu więc zdarzenie w Ciepłowodach. Nie pomijając detali. – Masz na Śląsku licznych wrogów – podsumował niezbyt odkrywczo goliard. – Na twoim miejscu nie ukrywałbym się, lecz wiał stąd, gdzie pieprz rośnie. A przynajmniej do Czech. Nie rozważałeś takiej koncepcji? – Muszę… hmm… zostać – Reynevan uciekł wzrokiem, niezbyt pewien, jak wiele może zdradzić. Z Tybalda Raabe był jednak szczwany lis. – Rozumiem – mrugnął znacząco. – Mamy rozkazy, co? Wiedziałem, że Neplach będzie umiał cię wykorzystać. Spodziewałem się tego. Spodziewał się tego również Urbań Horn. Horn też domyśla się, o co w tym wszystkim chodzi. – A o co chodzi, jeśli wolno spytać?
– O Vogelsang.
– Co to jest Vogelsang?
– Hmm, khem… – Tybald niespodzianie zakasłał, zakłopotany podrapał się w nos. – Nie wiem, czy powinienem ci to mówić. Skoro pytasz, znaczy, Flutek ci nie powiedział. A i mnie się widzi, że lepiej wyjdziesz na niewiedzy. – Co to jest Vogelsang?
– W 1423 roku – wyjaśnił Grzegorz Hejncze przysłuchującemu się Łukaszowi Bożyczce – Jan Żiżka rozkazał utworzyć grupy do zadań specjalnych, które miały zostać wysłane za granice Czech, na teren wroga, dokąd Żiżka już wówczas planował przeniesienie walki o Kielich. Grupy miały działać w głębokim utajnieniu, całkowicie niezależnie od zwykłych siatek szpiegowskich. Ich jedynym zadaniem było przygotowanie gruntu pod planowane agresywne wypady na ościenne kraje. Miały wspomóc idących z rejzą taborytów dywersją, sabotażem, aktami terroru, szerzeniem paniki. – Grupy powstały i wysłano je. Do Rakus, do Bawarii, na Węgry, na Łużyce, do Saksonii. I na Śląsk, rzecz jasna. Grupa śląska otrzymała kryptonim… – Vogelsang… – szepnął Bożyczko.
– Vogelsang – potwierdził Tybald Raabe. – Jak mówiłem, grupa otrzymywała rozkazy wyłącznie od naczelnego wodza. Kontakt utrzymywano za pośrednictwem specjalnych łączników. Zdarzyło się, że łącznik Vogelsangu poniósł śmierć. Został zamordowany. A wówczas kontakt się urwał. Vogelsang po prostu zniknął. – Wyjaśnienie nasuwało się samo: grupa obawiała się zdrady. Każdy nowo pojawiający się łącznik mógł być podstawionym prowokatorem, podejrzenie takie umacniała fala aresztowań, która dotknęła stworzone przez Vogelsang siatki i podgrupy. Neplach długo myślał nad tym, kogo posłać. Komu Vogelsang zaufa i zawierzy. – I wymyślił – pokiwał głową Reynevan. – Bo to Peterlin był łącznikiem tego Vogelsangu. Prawda? – Prawda.
– Neplach sądzi, że ów głęboko zakonspirowany Vogelsang ujawni się mnie? Tylko dlatego, że Peterlin był moim bratem? – Jakkolwiek mała, taka szansa istnieje – potwierdził poważnie goliard. – A Flutek jest zdesperowany. Wiadomo, że Prokop Goły od dawna planuje rejzę na Śląsk. Prokop bardzo liczy na Vogelsang, uwzględnia grupę w swej strategii. Musi wiedzieć, czy Vogelsang… – Czy Vogelsang nie zdradził – dokończył, doznając olśnienia, Reynevan. – Grupa mogła zostać wykryta, jej członkowie schwytani i przewerbowani. Jeśli szukający z grupą kontaktu łącznik wpadnie… To znaczy, jeśli ja wpadnę, jeśli zostanę pojmany i stracony, zdrada będzie dowiedziona. Mam rację? – Masz. I co teraz powiesz na moją radę? Potraktujesz poważniej i dasz nogę, pókiś cały? – Nie.
– Wystawiają cię na strzał. A ty dajesz się wystawiać. Jak ostatni naiwniak. – Liczy się sprawa – rzekł po dłuższej chwili milczenia Reynevan, a głos miał uroczysty jak biskup w Boże Ciało. – Co?
– Najważniejsza jest nasza sprawa – powórzył, a głos miał twardy jak kamień nagrobny. – Gdy idzie o dobro sprawy, jednostki się nie liczą. Jeśli dzięki temu wielka sprawa Kielicha ma postąpić krok ku zwycięstwu, skoro ma to być kamień na szaniec naszego ostatecznego triumfu… To gotów jestem się poświęcić. – Dawno już – powiedział mamun, jak się okazało, wcale nie śpiący. – Dawno już nie słyszałem czegoś podobnie głupiego.