– Żyjesz? – spytał cicho. Nie odpowiedział.
– Kim ty, u diabła, jesteś?
Nie odpowiedział i tym razem, zwinął się w kłębek jeszcze ciaśniejszy. Przybysz schylił się, podniósł z podłogi amulet. – Periapt Yisumrepertum – rozpoznał z odcieniem podziwu w głosie. – Nieźle wykonany. A mój fefiada przejrzałeś za pomocą Zaklęcia Prawdziwego Widzenia… Toledo? – Aima… – stęknął Reynevan, macając głowę i kark. Mater… Nostra. Clavis… Salomonis? – Dobra, dobra, wystarczy, obejdzie się bez deklamacji. Kto wykonał Yisumrepertum? Ty? – Teles… Joszt Dun. Z Opatovic.
– I z Heidelbergu – dorzucił niedbale przybysz. – Co tam u niego? – Wszyscy zdrowi.
Przybysz przestąpił z nogi na nogę. Był to mężczyzna na oko czterdziestoletni, niewysoki, pękaty, mocno barczysty, zgarbiony jakby pod ciężarem tych barków właśnie. Strój, który nosił, był szarym, prostym i niezbyt czystym ubiorem pachołka lub posługacza. Reynevan szedł jednak o zakład o każde pieniądze, że przybysz nie był ani pachołkiem, ani posługaczem. – Dasz słowo – spytał przybysz, macając nos – że nie rzucisz się na mnie znowu? – Nie dam.
– Hę?
– Muszę się stąd wydostać. Mężczyzna milczał czas jakiś.
– Rozumiem – rzekł wreszcie chrapliwie. – Siedzisz w oubliette, wiem, do czego oubliette służy. Dostarczę ci jadło i napitek. Nie wyciągaj jednak z tego zbyt daleko idących wniosków. Reynevan pochłaniał chleb, kiełbasę i ser tak, że ledwo oddech łapał. A cienkim piwem omal się nie udławił. Nasyciwszy pierwszy głód, jadł wolniej, żuł dokładniej. Mężczyzna w szarym stroju posługacza przyglądał mu się ciekawie. Reynevan, najedzony i opity, ciekawość odwzajemniał.
– Otto de Bergow – odezwał się mężczyzna. – Ten, który cię tu wsadził. Zdaje sobie sprawę z twych zdolności magicznych? – W zarysach.
– Jak długo siedzisz?
– Co za dzień dziś mamy?
– Samw… – mężczyzna zająknął się. – Znaczy, Zaduszki. Commemoratio animarum. Reynevan wysączył z dzbanka resztę piwa, a skórkę chleba schował za pazuchę. – Możesz przestać wodzić mnie za nos – oznajmił. – Gdy poszedłeś po żarcie, obejrzałem przedmioty, które przyniosłeś, te, które tam leżą. Jemioła, brzozowa kora, gałązka cisu, świeca, żelazny pierścień, czarny kamień. Typowe atrybuty ceremonii za zmarłych. A dziś mamy, jak wynika z twego przejęzyczenia, Święto Samwin. Przeniknąłeś tu przez ścianę, by oddać hołd tym tam kościom. I to według rytuału Starszych Ras. – Celnie.
– Był to więc twój krewniak. Lub przyjaciel.
– Niecelnie. Ale przejdźmy do rzeczy ważnych. Poradzę ci, jak uniknąć śmierci głodowej. Nie jesteś pierwszy. Wsadzano do oubliette licznych, a sam widzisz, że szkielet jest tylko jeden, nie licząc tych kości sprzed wieków. Nadstaw dobrze uszu. Nadstawiłeś? – Nadstawiłem.
– Syn Ottona de Bergow, Jan, jest utrakwistą i hejtmanem w Taborze. Otto ubzdurał sobie, że synalek husyta dybie na niego, chce pozbawić życia i zagarnąć majątek. Choć jest to według mnie kompletną bzdurą, u Ottona nabrało cech manii prześladowczej. Za każdym węgłem widzi nasłanego mordercę, w każdym posiłku węszy truciznę. W każdym zaś husycie dostrzega syna parrycydę, to stąd bierze się jego zawziętość na kaliszników. Sprawa jest prosta: musisz się przyznać, że jesteś zabójcą najętym przez Jana de Bergow, przybyłym na Troski, by zamordować Ottona. – Ucieszony tym szczerym wyznaniem – parsknął Reynevan – Otto de Bergow każe mnie połamać kołem.
Zakładając, że uwierzy. Starczy mu wszak spytać, jak syn wygląda, a kłamstwo się wyda. – Jesteś magikiem. Nie znasz zaklęć perswazyjnych i empatycznych? – Nie.
– No to masz pecha.
– Do diabła! – wybuchnął Reynevan. – Przestańże wodzić mnie za nos! Nie chcę, psiakrew, wyciągać zbyt daleko idących wniosków, ale wszedłeś tu, cholera jasna, przez ścianę! Otwórz ją więc i pozwól mi wyjść! Przybysz milczał długo, patrząc nie na rozmówcę, lecz na kościotrupa. – Żałuję – odrzekł wreszcie – lecz taka opcja nie wchodzi w grę. – Że co?
– Nie mogę na to pozwolić… Siedź spokojnie, inaczej rzucę na ciebie Constricto. A na własnej skórze doświadczyłeś, że z moją magią ci się nie mierzyć. W głosie przybysza zadźwięczała chełpliwość – i ta chełpliwość właśnie pomogła Reynevanowi rozwiązać zagadkę, odegrała rolę katalizatora, dzięki któremu mętny roztwór nabrał przejrzystości. Niewykluczone też było, że to głód tak wyostrzał percepcję. – Pomyśleć tylko – powiedział wolno. – Pomyśleć tylko, że przybyłem na Troski właśnie po to, by się z tobą spotkać. Właśnie z tobą. – Co ty nie powiesz?
– Nie emulować mi z tobą w magii – cedził słowa Reynevan – boś prawdziwie możny czarodziej. Do tego poliglota, w całej okolicy nikt inny nie używa słowa oubliette. Gdybym stąd uciekł magicznym przejściem, gdybym zagadkowo zniknął, wszczęto by alarm: na Troskach musi skrywać się czarodziej. Czarodziej, który zdolny jest pokonać magiczne zabezpieczenie lochu. Albowiem sam je instalował. Dostałem się na Troski, by spotkać się z tobą, mistrzu Rupiliusie. By zasięgnąć twej rady. – Fantazji pogratulować – warknął mężczyzna. – Romanse ci pisać… Co ty robisz, u diabła? – Chcę się odlać – Reynevan stanął nad kościotrupem w rozkroku. – Bo co?
– Odejdź stamtąd, gamratka twoja mać! – wrzasnął przybysz. – Odejdź, słyszysz? Nie waż się pługa… Urwał, zachłysnął się niedopowiedzianym słowem. Reynevan odwrócił się z triumfalnym uśmiechem na ustach. – Tak przypuszczałem – powiedział. – Nie krewniak, nie przyjaciel, a w Dzień Zaduszny przychodzi się do jego szczątków ze świecą i jemiołą. I wpada w szał, gdy ktoś chce te szczątki obsikać. Bo to na twoje własne kości sikałbym, prawda? Wszak to twoje własne kości tu leżą, mistrzu Rupiliusie Ślązaku, specu od ciał i bytów astralnych. To twoje ciało umarło w tym lochu, ale nie twoja osoba. Ty astralnie przeniosłeś się w cudzą formę fizyczną. W formę tego, czyjego ducha przesadziłeś we własne ciało. I kogo zamiast ciebie zabił tu głód. – Aż wierzyć się nie chce – przemówił po dłuższej chwili Rupilius Ślązak. – Aż wierzyć się nie chce, jacy to cholerni tytani intelektu marnują się w dzisiejszych czasach po więzieniach. Reynevan został sam na długo. Na dość długo, by uznać, że to czarna godzina, i zżuć skórkę chleba, na taką godzinę właśnie zachowaną. Znikając w ścianie, Rupilius Ślązak pozostawił go strasznej samotności, strasznemu lękowi i straszniejszej jeszcze torturze nadziei. Wróci, kołatała mu się po głowie zawodząca nadzieja. Nie wróci, zostawi mnie tu na zgubę, ożywała pod czaszką logika, po co ma wracać, co mu z tego przyjdzie, że mi pomoże. Pozostawionego w oubliette faktycznie zapomni, wykreśli z pamięci… W górze zamigotało światło, rozległ się szczęk metalu. Wyciągają mnie stąd, pomyślał Reynevan. Jest nadzieja… Chyba że de Bergow się zniecierpliwił, zmroził nadzieję lęk. I zdecydował się wydusić ze mnie zeznania innym sposobem. Wyciągają mnie stąd, ale po to, by zawlec do katowni… Z góry coś gromowo huknęło, szczęknęło, dźwięknęło, krata otwarła się ze zgrzytem, coś zastukało i zachrobotało. Ktoś zasłonił sobą światło, z ciemności wyłonił się nagle zarys spuszczanej drabiny. – Wyłaź, Reynevan – rozległ się z wysokości głos Rupiliusa Ślązaka. – Żywo, żywo! Nie zdradziłem mu, jak się nazywam, zdał sobie sprawę, pnąc się po wyślizganych szczeblach. Nie podałem mu imienia, a tym bardziej familiarnego przydomka. Albo jest telepatą, jasnowidzem, albo… Na górze okazało się, że właśnie albo. A Reynevan zastękał w dobrze mu znanym, a godnym niedźwiedzia uścisku. – Samson!
– Ano, Samson – potwierdził z lekkim przekąsem stojący obok Rupilius Ślązak. – Pozazdrościć druhów, chłopcze. Niezgorszych się ma, niezgorszych. A teraz dalej, w drogę. – Ale jakim sposobem…
– Nie ma czasu – uciął czarownik. – W drogę! Bo daleka przed wami. Weszli schodami w górę, stamtąd okute drzwi wwiodły ich do izby tortur, pełnej mrożących krew w żyłach przyrządów i utensyliów. W kącie, ledwie widoczne, były drzwiczki, prowadzące do wąziutkiego korytarza. Mijali liczne kolejne drzwi, Rupilius zatrzymał się dopiero przy piątych lub szóstych. – El Ab! Elevamini ianuae!
Drzwi posłuchały gestu i biblijnego zaklęcia, weszli. Pomieszczenie pełne było skrzyń i pak. Rupilius postawił latarnię na jednej, siadł na drugiej. – Odpoczniemy – zarządził. – Pogadamy. Skrzynia, przy której usiadł Reynevan, pełna była ksiąg. Starł kurz. Culliyyat Averroesa. Ars Magna Rajmunda Lulla. De gradibus superbiae et humilitatis Bernarda z Clairvaux. – To jest – Rupilius szerokim gestem wskazał paki mój dobytek. Księgi i inne takie. Potrzebne w pracy rzeczy. Niektóre z tych rzeczy mają cenę. Większość nie ma. Większość jest bez ceny. Jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
– Ty, Reynevanie, jesteś Toledo. Kim ty jesteś, Samsonie, do końca nie wiem, lecz i ty niezawodnie domyślasz się istoty rzeczy, co pozwoli nam oszczędzić czas i zachód. Zatem bez szczegółów, które, bez urazy, gówno was obchodzą, powiem: Otto de Bergow, przez dziesięć lat mój sponsor i dobry pan, nagle przestał być dobry, zaczął stawiać żądania, których spełnić nie mogłem. Bądź nie chciałem. Z pańskiej niełaski miałem więc skończyć w oubliette, głodową śmiercią. Udało mi się sprawić, że w lochu zakończyło egzystencję moje stare dobre ciało. I duch innej osoby, oddzielony od ciała, tego ciała, którego używam obecnie. Przesiadka odbyła się w niejakim pośpiechu, w pośpiechu też wybierałem obiekt. Skutek jest taki, że jestem na Troskach ledwie sługą. Jako taki nie wyniosę stąd moich rzeczy. Rzeczy, do których jestem bardzo przywiązany. Bardzo przywiązany, pojmujecie? Umowa stanie zatem taka: ja umożliwię wam ucieczkę z zamku. Wy w zamian powrócicie tu w terminie do dwóch lat i pomożecie w przeprowadzce. Umowa stoi? Czekam. – Jedna rzecz wpierw, mistrzu Rupiliusie – rzekł Reynevan, gładząc okucie oprawy Enchiridionu papieża Leona. – Dostałem się na Troski, aby… – Wiem, po co się tu dostałeś – przerwał czarownik. Jużeśmy sobie na ten temat trochę z Samsonem zdążyli pogwarzyć. I trochę już wiemy. – To prawda – olbrzym odpowiedział uśmiechem na spojrzenie Reynevana. – Trochę już wiemy. Nie wszystko. Ale pewien postęp jest. – Chodziło nie o pewien postęp – zagryzł wargi Reynevan – ale o znalezienie sposobu na ostateczne rozwiązanie problemu. Najwyższy czas, mówiłeś, Samsonie, byś wrócił do siebie. Prosiłeś, bym dołożył starań. A teraz, gdy możliwość mamy w zasięgu ręki… – Nie słuchałeś? – znowu nie dał mu dokończyć Rupilius. – Mówiłem, że rozmawialiśmy. Że trochę już wiemy. Ale ręką sięgać wciąż nie ma do czego, niestety. Chwilowo. – My już wiemy co nieco. W Pradze zajmował się Samsonem Wincenty Axleben. To wszak mistrz nad mistrze.