Koń zjechał po glinie, przewrócił się, wierzgając szaleńczo. Obaj jeźdźcy spadli. Reynevan oburącz zasłonił głowę, chciał się odtoczyć, nie zdołał. Stopa uwięzła mu w strzemieniu, dzikie podrygi i wierzgi konia ściskały ją i zgniatały boleśnie. Tauler zaś, którego upadek oszołomił, uniósł się – tak pechowo, że dostał kopytem w głowę. Potężnie. Aż się rozległo. Ktoś chwycił Reynevana za ramiona, szarpnął. Wrzasnął z bólu, ale stopa wyskoczyła z zaklinowanego skręconym puśliskiem strzemienia. Koń zerwał się i uciekł. Reynevan stanął na nogi, zobaczył pieszego Samsona, potem, ku swemu przerażeniu, kupę konnych, rozbryzgujących wodę w rzeczce. Byli tuż, tuż. Tak blisko, że Reynevan widział ich powykrzywiane twarze. I okrwawione groty włóczni. Od śmierci uratowali ich Cherethi i Felethi, Maurycy Ryaczka et consortes. Nie uciekli, zatrzymali się na skraju stromizny, stamtąd, z góry, dali salwę z kusz. Strzelali celnie. Runęły w bryzgach wody konie, runęli w wodę jeźdźcy. A Cherethi i Felethi z wrzaskiem zjechali w dół, wywijając mieczami i buławami, z wrzaskiem uderzyli na kopijników. Mając przewagę momentalnego zaskoczenia i determinacji, powstrzymali ścigających. Na chwilę. W gruncie rzeczy był to jednak atak samobójczy. Ścigających było więcej, w sukurs kopijnikom i strzelcom gnali już ciężkozbrojni. Cherethi i Felethi po kolei padali z siodeł. Skłuci, zrąbani, posieczeni, jeden po drugim walili się w wodę i krwawe błocko Czervenka, Brouk i Pytlik – a może byli to Czervenka, Psztros i Hrachojedek? Jako ostatni padł mężny Maurycy Ryaczka, zmieciony z siodła toporem rycerza z krzyżem na napierśniku i kamieniarskimi kleszczami na tarczy. Reynevan i Samson, ma się rozumieć, nie czekali na łatwy do przewidzenia rezultat starcia. Uciekli na zbocze. Samson niósł na ramieniu wciąż nieprzytomnego Taulera. Reynevan niósł kuszę, której nie omieszkał podnieść. Jak się okazało, rozsądnie. Doganiało ich dwóch konnych, panoszów, sądząc po zbroi, wierzchowcach i rzędach. Byli tuż, tuż. Reynevan podniósł kuszę do ramienia. Wycelował w korpus jeźdźca, pomny niegdysiejszych nauk Dzierżki de Wirsing zamiar zmienił jednak i posłał bełt w pierś konia. Koń – ładny szymel – runął jak rażony gromem, jeździec zaś fiknął takiego kozła, że pozazdrościłby zawodowy akrobata. Drugi panosza obrócił konia, przywarł do grzywy i uciekł. Słuszna była to decyzja. Od ściany lasu sypała się konnica. Dobre pół setki zbrojnych. Większość z czerwonym Kielichem na piersi lub Hostią na tarczy. – Nasi! – wrzasnął Reynevan. – To nasi, Samsonie!
– Twoi – poprawił, westchnąwszy, Samson Miodek. Ale, przyznam, ja też się cieszę. Konni z Kielichem ławą zjechali po stromiźnie, znad rzeczki rozległ się wrzask, szczęk i łomot. Panosza, młodzik, ten, pod którym Reynevan zastrzelił konia, skoczył na równe nogi, rozejrzał się i rzucił do chwiejnego biegu. Daleko nie ubiegł. Jeden z konnych zajechał go, walnął płazem miecza w potylicę, obalił. Potem obrócił konia, stępa podjechał do Reynevana, Samsona i wciąż nieprzytomnego Taulera. Na piersi, częściowo przysłonięte Kielichem wyciętym z czerwonego sukna, nosił skrzyżowane ostrzewie. – Cześć, Reynevan – powiedział, podnosząc ruchomą zasłonę salady. – Co słychać? – Brazda z Klinsztejna!
– Z Ronoviców. Miło widzieć i ciebie, Samsonie.
– Po mojej stronie cała przyjemność.
W jarze, w rzeczce i na jej brzegach leżało z tuzin trupów. Trudno było zgadnąć, ile uniosła woda. – Czyi to byli ludzie? – spytał dowódca odsieczy, długowłosy wąsacz, młody, chudy niby kościej. – Dali nogę tak szybko, że anim rozpoznał. Wyście ich widzieli z bliska. Więc? Bracie Bielawa! Reynevan znał pytającego. Poznał go w Hradcu Kralove przed dwoma laty. Był to robiący szybką karierę wśród Sierotek hejtman Jan Czapek z San. Przybyli z odsieczą udekorowani Kielichami jezdni byli Sierotkami. Bożymi bojownikami, którzy nazwali się tak, gdy osierocił ich, umierając, kochany i czczony wódz, wielki Jan Żiżka z Trocnowa. – Reynevan! Mówię do ciebie!
– Prócz knechtów było ośmya ważniejszych – wyliczył, upomniany. – Dwóch rycerzy, panoszów sześciu, jeden to ten tam, o, którego właśnie wiążą. Dowódca miał na zbroi krzyż, na tarczy zaś kleszcze czy też obcęgi… Czarne, w polu srebrnym… – Tak podejrzewałem – skrzywił się Jan Czapek z San. – Bohusz z Kovane, pan na Frydsztejnie. Zbój i zdrajca! Ech, żal, że umknąć zdołał… Skórę bym z niego… A wy co tu robicie? Skądeście spadli? Hę? Bracie Szarleju? – Podróżujemy.
– Podróżujecie – powtórzył Czapek. – No, to mieliście szczęście. Gdybyśmy w czas tu nie pośpieli, ostatni etap waszej podróży dokonałby się w pionie. Na stryczku pionowo w górę, na gałąź. Pan Bohusz lubi drzewa wisielcami przystrajać. Mamy z nim swoje rachunki, mamy… – Ów pan Bohusz – przypomniał sobie nagle Reynevan – nie zajmuje się przypadkiem handlem ludźmi? Niewolnikami? Nie jest, jak to mówią, martahuzem? – Dziwaczna nazwa – zmarszczył brew hejtman Sierotek. – Bohusz z Kovane, prawda to, na ludzisków naszej wiary cięty, oj, cięty. Żywymi wziętych wiesza na miejscu, na najbliższym drzewie. Uda mu się schwycić którego z naszych duchownych, zabiera i pali na stosie, publicznie, dla postrachu. Ale o żadnych niewolnikach nigdym nie słyszał. Wy zaś, jak się rzekło, mieliście szczęście. Upiekło się wam… – Nie wszystkim.
– Takie życie – Czapek splunął. – Zaraz usypiemy kurhanik. Któryż to już? Pełna, ech, pełna czeska ziemia kurhanów i grobów, miejsca na nowe zaczyna brakować… A ten? Też trup? – Żyje – odrzekł Amadej Bata, wraz z Samsonem klęczący przy Taulerze. – Ale co oczy odemknie, to mu się zamykają…
– Koń go kopnął.
– Cóż – westchnął Czapek – trudna bywa dola pechowca. A konowała nie mamy. – Mamy – Reynevan odtroczył torbę. – Puśćcie mnie do niego.
Choć zwykle mu się to nie zdarzało, Reynevan usnął w siodle. Byłby spadł, gdyby go jadący obok Samson nie podtrzymał. – Gdzie jesteśmy?
– Blisko celu. Widać już wieżę zamku.
– Jakiego zamku?
– Przyjaznego, myślę.
– Co z Taulerem? Gdzie Szarlej?
– Szarlej jedzie na czele, z Czapkiem i Brazdą. Tauler jest bez zmysłów. Wiozą go między końmi. A ty ocknij się już, Reinmarze, oprzytomniej. Nie pora drzemać. – Wcale nie drzemię. Chciałem… Chciałem cię o coś zapytać, przyjacielu Samsonie. – Pytaj, przyjacielu Reinmarze.
– Dlaczego wtedy, w szulerni, interweniowałeś? Dlaczego ująłeś się za tą dziewczyną? Nie karm mnie, jeśli mogę prosić, trywialnymi frazesami. Wyjaw prawdziwy powód. – W głębi ciemnego znalazłem się lasu… – odpowiedział cytatem olbrzym. – Jakaż prorocza fraza. Jak gdyby mistrz Alighieri przeczuwał, że kiedyś znajdę się w świecie, w którym porozumiewać można się tylko za pomocą kłamstw lub niedomówień, czysta prawda zawsze brana jest za frazes. Względnie za dowód niedorozwoju umysłowego. Chciałbyś, powiadasz, znać prawdziwy powód. Dlaczego właśnie teraz? Do tej pory nie pytałeś o motywy moich działań. – Do tej pory były dla mnie zrozumiałe.
– Doprawdy? Zazdroszczę, bo niektórych sam nie rozumiałem. I nadal nie rozumiem. Incydent z Marketą wpasowuje się w ten schemat. W pewnej mierze. Bo są, i owszem, inne powody. Przykro mi jednak, ale zapoznać cię z nimi nie mogę. Są, primo, zbyt osobiste. Secundo, nie pojąłbyś ich. – Bo są niepojęte, jasne. Z innego świata. Nawet Dante nie pomógłby w pojęciu? – Dante – uśmiechnął się olbrzym – pomaga na wszystko. Dobrze więc. Jeśli chcesz, wiedzieć… W szulerni, podczas tego obrzydliwego pokazu, stęsknił się duch mój. – Hmm… Trochę więcej?
– Z przyjemnością.
E lo spirito mio, che gia cotanto tempo era stato ch'a la sua presenza non era di stupor, tremando, affranto, sanza de li occhi aver piu conoscenza, per occulta virtu che da lei mosse, d'antico amor senti la grań potenza. Długo obaj nic nie mówili.
– Amor? – spytał wreszcie Reynevan. – Jesteś pewien, że amor? – Jestem pewien, że gran potenza. Jechali w milczeniu.
– Reinmarze?
– Słucham cię, Samsonie.
– Najwyższy czas, bym wrócił do siebie. Dołóżmy starań, dobrze? – Dobrze, przyjacielu. Dołożymy starań. Przyrzekam. Już most? Tak, chyba już most. Kopyta gromowo zahuczały na dylach i deskach, konni wjechali na most przerzucony nad głębokim jarem. Stąd widać już było, że będący celem drogi zamek stoi na stromym urwisku, opadającym wprost ku rzece, chyba Izerze. Za mostem była masywna brama, za bramą obszerne przedzamcze, nad nim górował właściwy zamek zwieńczony pękatym bergfrydem. – Tośwa są w domu! – gromko oznajmił od czoła Jan Czapek z San, gdy tylko podkowy zadzwoniły o bruk podzamcza. – Na Michalovicach. Znaczy się, u mnie!