Литмир - Электронная Библиотека

Paskudnym towarzystwem, pstrą i niemile pachnącą hałastrą uszczęśliwił ich, jak się okazało, Flutek. Pośrednio. Bezpośrednio szczęście to spotkało ich ze strony Haszka Sykory, zastępcy szefa referatu propagandy. – Ach, dobry dzień, dobry dzień – przywitał ich Haszek Sykora, gdy Reynevan zjawił się u niego z Szarlejem i Taulerem. – Ach, wiem. Wyprawa na Podjesztedzie. Dostałem stosowne instrukcje. Wszystko przygotowane. Momencik, niech jeno skończę z drzeworytami… Ach! Mus mi skończyć, emisariusze czekają… – Można – spytał Szarlej – rzucić okiem?

– Ach? – Sykora wyraźnie kochał ten wykrzyknik. Ach! Rzucić okiem? Oczywista, oczywista. Proszę.

Propagandowy drzeworyt, jeden z licznych zalegających stół, przedstawiał straszydło z rogatą głową kozła, koźlą brodą i ohydną, szyderczą koźlą miną. Na ramionach potworzysko nosiło coś w rodzaju dalmatyki, na rogatym łbie płonącą tiarę, na stopach pantofle z krzyżami. W jednej ręce dzierżyło widły drugą wznosiło w geście błogosławieństwa. Nad potworem widniał napis: EGO SUM PAPA. – Mało kto – Szarlej wskazał napis – umie czytać. A obrazek niezbyt wyraźny. Skąd prosty człowiek ma wiedzieć, że to papież? A może to Hus? – Bóg wam – zachłysnął się Sykora – niech wybaczy bluźnierstwo… Ach… Ludzie będą wiedzieć, nie bojajcie się. Obrazki z Husem tłoczą oni, papiści znaczy. Pod postacią zębatej gęsi, bluźniercy, go przedstawiają. Tak się utarło. Prosty człowiek wie: Belzebub, czart rogaty jako kozieł, znaczy papież rzymski. Gęś zębata, znaczy Hus. Ach, ale oto i wasza eskorta, już się stawili. Eskorta ustawiła się na majdanie w nierówny raczej szereg. Była to dziesiątka zbirów. Gęby mieli odrażające. Resztę też. Przypominali czeredę złodziei i maruderów, uzbrojonych w to, co znaleźli, a odzianych w to, co ukradli. Lub znaleźli na śmietnisku. – Oto, ach – wskazał zastępca szefa referatu propagandy – wasi ludzie, od ninie waszej komendzie podlegli. Od prawej: Szperk, Szmejdlirz, Voj, Hnuj, Brouk, Psztros, Czervenka, Pytlik, Hrachojedek i Maurycy Rvaczka. – Czy mogę – odezwał się wśród złowrogiej ciszy Szarlej – prosić o słówko na stronie? – Ach?

– Nie pytam – wycedził na stronie demeryt – azali nazwiska tych panów są prawdziwe, azali to przydomki. Choć w zasadzie powinienem tego dociekać, albowiem to po przydomkach i ksywach ocenia się bandytów. Ale mniejsza. Ja pytam o rzecz inną: wiem od obecnego tu pana Reinmara Bielawy, że brat Neplach przyobiecał nam pewną i godną zaufania eskortę. Eskortę! A co za hałastra stoi tam, w szeregu? Co za Cherethi i Felethi? Co za Wuj, Chuj, Sztos i Sraczka?

Żuchwa Kaszka Sykory niebezpiecznie skoczyła do przodu.

– Brat Neplach – warknął – kazał dać ludzi. A kto to są, hę? Ptaszkowie może niebiescy? Rybkowie może wodni? Żabkowie bagienni? Nijak nie. To ludzie właśnie. Ci ludzie, których akuratnie mam na zbyciu. Innych nie mam. Nie podobają się, ach? Wolelibyście, ach, cycate kobitki? Świętego Jerzego na koniu? Lohengrina na łabędziu? Przykro mi, nie ma. Wyszli. – Ale…

– Bierzecie ich? Czy nie? Decydujcie.

Nazajutrz, o dziwo, przestało padać. Człapiące w błocie konie poszły nieco energiczniej i szybciej. Amadej Bata zaczął pogwizdywać. Ożywili się nawet Cherethi i Felethi, czyli ochrzczona przez Szarleja tym biblijnym mianem, dowodzona przez Maurycego Rvaczkę dziesiątka. Dotychczas ponurzy, nasępieni i sprawiający wrażenie obrażonych na cały świat oberwańcy jęli gadać, przerzucać się sprośnymi żartami, rechotać. Wreszcie, ku ogólnemu zdumieniu, śpiewać. Na volavsky strdni skfwdnci zplvajl, x za mou milenkou vśivaci chod amp;jt. Dostal bych jd milou i s jejl pefinou, radśi si ustelu pod lipou zelenou… Syn, myślał Reynevan. Mam syna. Nosi imię Wit. Urodził się rok i cztery miesiące temu, w dniu świętego Wita. Dokładnie w przeddzień bitwy pod Usti. Mojej pierwszej wielkiej bitwy. Bitwy, w której mogłem polec, gdyby wypadki potoczyły się inaczej. Gdyby wtedy Sasi rozerwali wagenburg i rozproszyli nas, byłaby rzeź, mogłem zginąć. Mój syn straciłby ojca nazajutrz po swym narodzeniu… A Nikoletta…

Zwiewna Nikoletta, Nikoletta smukła jak Ewa Masaccia, jak Madonna Parlera, chodziła z brzuchem. Z mojej winy. Jak spojrzę jej w oczy? I czy w ogóle uda mi się spojrzeć jej w oczy? Ach, co tam. Musi się udać.

Był czwartek po Urszuli, gdy dotarli pod Krchleby i ruszyli w stronę Rożdalovic, leżących nad rzeką Mrliną, prawym dopływem Łaby. Nadal, stosownie do wcześniejszych rad Flutka i Sykory, omijali uczęszczane gościńce, w tym zwłaszcza duży szlak handlowy, wiodący z Pragi do Lipska przez Jiczyn, Turnov i Żytawę. Od Jiczyna, skąd mieli zamiar podjąć rekonesanse pod Troski, dzieliło ich już tylko około trzech mil. Krajobraz nad górną Mrliną z punktu ostrzegł ich jednak, że wkraczają na tereny niebezpieczne, w rejon konfliktów, na wciąż płonący pas pogranicza oddzielający zwaśnione religie i nacje. "Płonący" było zresztą słowem absolutnie trafnym – stałymi elementami pejzażu nagle stały się bowiem zgliszcza. Ślady po wypalonych chatach, sadybach, wioszczynach i wioskach. Te były bliźniaczo wręcz podobne do resztek wsi, obok których stała szulernia Huncledera, widownia niedawnych brzemiennych w skutki wydarzeń: takie same pokryte sadzą kikuty kominów, takie same kupy zbrylonego popiołu, zjeżone resztkami zwęglonych belkowań. Taki sam wiercący w nosie smród spalenizny. Cherethi i Felethi nie śpiewali już od jakiegoś czasu, teraz skupili się na opatrywaniu kusz. Prowadzący kawalkadę Tauler i Bata kusze mieli w pogotowiu. Reynevan poszedł za ich przykładem. Piątego dnia podróży, w sobotę, trafili na wieś, w której popiół jeszcze dymił, a od pogorzeliska wciąż bił żar. Mało tego, dało się dostrzec kilkanaście trupów w różnych stadiach zwęglenia. Zaś Maurycy Rvaczka wyśledził i wywlókł z pobliskiej ziemianki dwoje żywych – dziada i nieletnią dziewczynkę. Dziewczynka miała jasny warkocz i szarą sukienkę pełną dziur wypalonych przez iskry. Dziad miał w otulonych białą brodą ustach dwa zęby – jeden u góry, drugi u dołu. – Napadły – wyjaśnił bełkotliwie, zapytany, co tu zaszło. – Kto?

– Uny.

Indagacja, kim są "uny", nie dała efektów. Bełkocący starzec nie umiał scharakteryzować i nazwać "unych" inaczej jak "niecnoty", "niedobre ludzie", "piekielniki" lub "skaraj ich Pambu". Raz czy drugi użył też wyrażenia: "martauzy", z którym Reynevan nigdy się nie spotkał i nie wiedział, co znaczy. – To z węgierskiego – Szarlej zmarszczył czoło, w jego głosie pobrzmiało zdziwienie. – Martahuzami nazywają ludokradców, porywaczy i handlarzy ludźmi. Dziadyga chciał przez to zapewne powiedzieć, że mieszkańców wsi uprowadzono. Wzięto do niewoli. – Kto mógł to uczynić? – westchnął Reynevan. – Papiści? Myślałem, że te tereny kontrolujemy my. Szarlej żachnął się lekko na "my". A Berengar Tauler się uśmiechnął. – Cel naszej wyprawy, zamek Troski – wyjaśnił spokojnie – jest zaledwie dwie mile stąd. A pana de Bergow nie bez kozery zwą Husytobójcą. Blisko są też Kość, Hruby Rohozec, Skała, Frydsztejn, wszystko bastiony panów z katolickiego landfrydu. Rodowe siedziby rycerzy wiernych królowi Zygmuntowi. – Znasz i okolice, i owych rycerzy – stwierdził Reynevan, przyglądając się, jak dziad i dziewczynka z warkoczem łapczywie połykają kęsy darowanego im przez Samsona chleba. – Nieźle się wyznajesz. Nie czas zdradzić, skąd ta wiedza? – Może i czas – zgodził się Tauler. – Jest tak: moja rodzina to od lat manowie Bergowów. Razem z nimi przywędrowaliśmy do Czech z Turyngii, gdy to ród de Bergow wsparł pana z Lipy w rokoszu przeciw królowi Henrykowi Karynckiemu. Starszemu rycerzowi Ottonowi de Bergow, panu na Bilinie, służył jeszcze mój ojciec. Ja służyłem Ottonowi Młodszemu na Troskach. Jakiś czas. Już nie służę. To wszelakoż sprawa osobista.

– Osobista, mówisz?

– Tak mówię.

– Prosimy tedy – rzekł zimno Szarlej – na czoło pochodu, bracie Berengarze. Na szpicę. Na miejsce przynależne znawcy kraju i jego mieszkańców. Nazajutrz była niedziela. Mając głowy pochłonięte czym innym, sami nie wpadliby na to nigdy. Nawet odległy dźwięk bijących gdzieś dzwonów nie wzbudził skojarzeń i o niczym nie przypomniał – ani Reynevanowi, ani Samsonowi, ani Taulerowi i Bacie, o Szarleju nawet nie wspomniawszy, bo Szarlej zwykł bimbać sobie tak na dni święte, jak i na trzecie przykazanie. Inaczej, pokazało się, Cherethi i Felethi, czyli Maurycy Rvaczka et consortes. Ci, wypatrzywszy na rozstajach krzyż, podjechali, pozsiadali, poklękali wokół całą dziesiątką, wianuszkiem, i jęli się modlić. Bardzo żarliwie i bardzo głośno. – Ten dzwon – wskazał głową Szarlej, nie zsiadając to może już być Jiczyn. Tauler? – Może to być. Musimy zachować ostrożność. Nie byłoby dobrze, gdyby nas rozpoznano. – Zwłaszcza gdyby ciebie rozpoznano – parsknął demeryt. – I przypomniano sobie o twych sprawach osobistych. Ciekawe, jakiegoż kalibru były te sprawy. – To dla was nieistotne.

– Istotne – zaprzeczył Szarlej. – Bo od tego zależy, w jakiej pan de Bergow zachował cię pamięci. Jeśli w złej, jak podejrzewam… – To nieistotne – przerwał mu Tauler. – Dla was istotne jest to, co wam obiecałem. Wiem, jak dostać się na Troski. – A jak?

– Istnieje pewien sposób. Jeśli nic się nie zmieniło… Tauler nie dokończył, widząc twarz Amadeja Baty. I jego rozszerzające się oczy. Wiodąca na północ droga znikała pomiędzy dwoma garbami. Stamtąd, do tej pory ukryci, wyjechali stępa jeźdźcy. Wielu jeźdźców, orszakiem. W sile co najmniej dwudziestu koni, porośnięte jodłą garby mogły z powodzeniem kryć drugie tyle. Oddział złożony był głównie z knechtów, szarych kuszników i kopijników. Na czele jechało zaś ośmiu rycerzy i panoszów, z tego dwóch w pełnej płycie. Z tych jeden nosił na napierśniku wielki czerwony krzyż. Szarlej zaklął. Tauler zaklął. Bata zaklął. Cherethi i Felethi patrzyli z otwartymi gębami, wciąż na kolanach i z dłońmi wciąż złożonymi do modlitwy. Rycerze w zbrojach byli początkowo równie zaskoczeni jak oni. Ale z zaskoczenia otrząsnęli się krzynkę wolniej. Nim ten z krzyżem, niechybnie dowódca, uniósł dłoń i wykrzyczał komendę, Tauler, Bata i Szarlej już byli w cwale, Samson i Reynevan już konie do cwału podrywali, a Cherethi i Felethi wskakiwali na siodła. Komenda rycerza skierowana była jednak głównie do kuszników. Nim dziesiątka Maurycego Rvaczki zdołała zwiększyć dystans, spadł na nich grad bełtów. Ktoś zwalił się z konia – może był to Voj, może Hnuj, Reynevan nie rozpoznał. Zbyt zajęty był ratowaniem własnej skóry. Gnał na łeb, na szyję, przez zagajnik, przez kępę brzóz, białe pnie migały w pędzie. Któryś z Cherethi wyprzedził go, galopując jak szalony za Taulerem, Szarlejem i Batą. Obok chrapał koń Samsona. Za plecami rozbrzmiewał łomot kopyt, krzyk pogoni. Nagle podwyższony potwornym wrzaskiem kogoś, kogo doścignięto. Za chwilę zaś doścignięto drugiego. Wpadli w parów, wąski, ale rozszerzający się, wiodący ku rzeczce. Tuż przed nimi Szarlej, Bata i Tauler rozchlapali wodę w galopie, wdarli się na brzeg, potem na zbocze wąwozu. Zbocze okazało się gliniaste, koń Taulera pośliznął się, zjechał na zadzie wśród dzikiego rżenia. Tauler spadł z kulbaki, ale zerwał się zaraz, wrzeszcząc o pomoc. Maurycy Ryaczka i kilku z jego podkomendnych minęli go w cwale, nawet nie podnosząc głów znad końskich grzyw. Reynevan zwisł z siodła, wyciągnął rękę, Tauler chwycił ją, skoczył na koński zad. Reynevan krzyknął, dźgnął konia ostrogami. Wyglądało, że uda im się pokonać śliską stromiznę. Ale nie udało się.

38
{"b":"89107","o":1}